Gdy spacerowałam kiedyś ze znajomą, usłyszałam od niej, że „musi żyć przy rzece”. Byłam tym trochę zdziwiona, gdyż ja raczej odczuwałam ulgę, iż przy żadnej nie mieszkam. Przerażała mnie ich – jak twierdzą media – „niszczycielska” siła, gdy wylewają podczas obfitych deszczy. Mówiono mi, że rzeka niesie ze sobą wilgoć, co jest niekorzystne, gdy mieszka się w starej kamienicy lub familoku. Rzeki przedstawiano mi jako brudne i przynoszące choroby. Byłam więc jako dziecko wdzięczna, że nie mieszkam w ich pobliżu. Dopiero dziś rozumiem, jak bardzo się wtedy myliłam. Rzeki zawsze były blisko mnie. Jedna stanowiła nawet część placu zabaw. Pamiętam, jak podczas intensywnych deszczów brunatna woda wydobywała się ze szczelin betonowych płyt i zalewała podwórko oraz ogródki działkowe. Rodzice ostrzegali mnie wtedy, żeby unikać zalanej przez wodę ziemi. Wcześniej, gdy mieszkałam tuż przy hałdzie, również towarzyszyły mi dwie małe rzeki. Nikt ich jednak tak nie nazywał. Były to wówczas ścieki o drażniącym zapachu, spływające po górach odpadów przemysłowych.
W 2021 roku Małgorzata Lebda w aktywistycznym i poetyckim geście pobiegła wzdłuż Wisły. Źródłem tej – jak określa to doświadczenie sama pisarka – przygody była niezgoda na wyniszczającą wobec rzek politykę ówczesnego rządu. W zmaganiach towarzyszył jej wówczas Rafał Siderski, artysta wizualny, fotograf. Pełnił on funkcję osoby wspierającej cały proces od strony organizacyjnej – towarzyszył poetce przez cały czas jej biegu, dbając o logistykę przedsięwzięcia. W tym samym czasie fotografował jednak rzekę i tworzył dokumentację procesu, który przyjął tytuł „Czytanie wody: Wisła”. Rezultatem tej przygody był esej reportażowy Lebdy, któremu towarzyszą zdjęcia Siderskiego. Dziś okazuje się, że zebrany wtedy materiał pozwolił również na kolejny krok – stworzenie książki fotograficznej.
Po trzech latach od biegu poetki, który zaczął się u źródeł Wisły w masywie Baraniej Góry, a zakończył u ujścia rzeki do Morza Bałtyckiego, Siderski wydał książkę fotograficzną, której towarzyszy poemat Lebdy. Książka ta nie jest ani reportażem, ani dokumentacją zamkniętego już projektu „Czytania wody”. Choć splata się z nim w wielu miejscach, stanowi autonomiczną opowieść. Za projekt wizualny publikacji odpowiada natomiast Anna Nałęcka-Milach. Efekt współpracy tych trzech osób przynosi czytelniczce wiele satysfakcji tak intelektualnej, jak i estetycznej.
Współpraca z Lebdą na brzegach Wisły to nie pierwszy raz, gdy Siderski fotografował rzekę – wcześniej artysta opracował cykl zatytułowany „Narew”. Wykonane w ramach niego zdjęcia utrzymał w czarno-białej kolorystyce i pokazał na nich przede wszystkim życie małych nadrzecznych wsi. Wydane przez Wydawnictwo Warstwy „Dopływy, drgania, powidoki i pieśni na brzegach” różnią się od tamtych prac impresyjną estetyką. Z racji swojej towarzyszącej roli w projekcie, Siderski nie miał czasu na powtórki ujęć, nie zaplanował także użycia konkretnego sprzętu. Wręcz przeciwnie, wziął ze sobą na tę przygodę wszystko to, o czym pomyślał, że może się przydać (łącznie z dronem). Zdjęcia artysty nie przedstawiają „idealnych momentów” ani nie są zapisem starannie wystudiowanych aranżacji. Ich siła bierze się z narracji, jaką wspólnie tworzą, a nie z pojedynczych fotografii.
Celem Siderskiego było stworzenie wizualnej opowieści o rzece. Może wydawać się to banalne, ale gdy przyjrzymy się innym fotograficznym cyklom poświęconym tej tematyce, zauważymy, że rzeki są w nich traktowane jak struktura narracji, klucz do opowiadania o czymś innym. Tak jest na przykład w pracach Michała Konrada z cyklu „Rzeka”. Woda jest tu raczej sposobem na opowiedzenie o przekształceniach przemysłu ciężkiego niż główną bohaterką.
Jaka jest w takim razie opowieść Siderskiego? Przede wszystkim wydaje się on definiować rzekę jako asamblaż różnych podmiotów, nie zaś dającą się zamknąć w konkretną postać wodną formację. Główna bohaterka jest różnorodna, nie ma jednej dynamiki. Może szarpnąć za sobą gałęzie drzewa lub pozwolić liliom wodnym spokojnie się rozwijać. Rzeka to nie tylko ciek wodny, ale towarzyszące jej zalewiska, zwierzęta, mgły i lasy. W tej opowieści zwraca uwagę wyciszona, ledwie zauważalna obecność człowieka. Kiedy na zdjęciach pojawiają jego ślady – jak basen na brzegu rzeki czy wskaźnik pomiaru poziomu wody – to sprawiają wrażenie niepasujących do krajobrazu. Ich pojawienie się ma charakter wręcz groteskowy.
Obecność ludzi nie jest też szczególnie interesująca dla Lebdy. W będącym częścią książki poemacie „Pieśni na brzegach” autorka stara się raczej wyznaczyć pozycję rzeki w potencjalnej rzeczywistości. Kategorią porządkującą te próby jest „towarzyszenie”, a nie – jak miałoby to miejsce w popularnym dyskursie – „użytkowanie”. Dzieło pisarki przyjmuje jakby „rozlaną” rytmikę: składa się z części o różnej długości, powtórzeń i meandrów, a oprócz jej własnych refleksji znajdziemy tam też cytaty z lektur, które czytała w trakcie biegu wzdłuż Wisły, czy nawet wycinki artykułów prasowych. Poszczególne zwrotki utworu podzielone są refrenem przypominającym mantrę. Sugestywne opisy fizycznego kontaktu z wodą odnoszą czytelniczkę do rytualnych form współbycia.
Zarówno dla biegu Lebdy, jak i dla książki fotograficznej Siderskiego nadrzędną kategorią porządkującą sens działania jest doświadczenie. Wyprawa w „teren” (niczym antropologiczna praxis) jest tu sposobem na podważenie obowiązujących języków opowiadania o rzekach, a nawet w ogóle o przyrodzie. W mediach głównego nurtu znajdziemy sformułowania o rzekach zabijających ludzi, niszczycielskich i zdziczałych. Zwłaszcza dziś, gdy w naszej pamięci jeszcze świeże są powodziowe obrazy sprzed kilku tygodni. Lebda i Siderski próbują wyjść poza te wzorce narracyjne, poszukując w doświadczaniu nowego języka – literackiego i wizualnego.
Podkreślenie przez nich fizycznego doświadczenia, uczynienie z obrazów rzeki przedmiotu kontemplacji oraz nazywanie „Czytania wody” przygodą odnoszą moją refleksję do przyrodniczych wędrówek po ziemiach polskich z przełomu XIX i XX wieku. Ani fotograf, ani poetka nie starają się jednak – tak jak to mieli w zwyczaju dziewiętnastowieczni krajoznawcy – niczego zdobyć czy chronić. Nie chcą także przypisać rzekom wartości wychowawczej lub narodowej. Ich działanie wynika z rozczarowania obowiązującymi narracjami o rzekach, tworzonymi w językach literackich i wizualnych. Tak w fotografiach Siderskiego, jak i w poemacie Lebdy nie znajdziemy – jak by to miało miejsce w XIX wieku – pięknych wyestetyzowanych krajobrazów, choć obie te formy skłaniają do kontemplacji, wzbudzając nierzadko niepokój i nostalgię.
Niektóre strony książki pozostają nierozcięte, w efekcie czego fotografii nie da się zobaczyć w całości. Taki zabieg utrudnia czytelniczce korzystanie z wyuczonego sposobu odbioru krajobrazu, jakim jest podziwianie. Zamiast tego musimy z albumem trochę popracować – nie otworzy się przed nami, jeśli my również nie będziemy na niego otwarte. Rozdzieramy więc palcami strony, spod których wyłaniają się zdjęcia, problematyzujące główną narrację.
Tak jak w moim dzieciństwie, gdy do wspomnianych „ścieków” nikt nie wchodził. Dziecięce zabawy polegały na tym, aby przejść nad nimi, używając rur, i nie dotknąć niczego, co miało kontakt z brunatną wodą. Wyłania się z tego doświadczenia istotna różnica między rzeką a ściekiem – do tej pierwszej się wchodzi, kąpie się w niej, spaceruje wzdłuż; drugiego się unika, ukrywa się go pod betonem.
Cecylia Malik i kolektyw Siostry Rzeki, podążając za tą logiką, poświadczyły w maju tego roku w Katowicach „rzeczność” Rawy w ramach akcji „Chcemy rzeki”. Weszły do tego, co w oczach wielu mieszkanek i mieszkańców miasta pozostaje ściekiem. Podobnie uczyniła autorka „Łakomych”, wchodząc podczas swojego biegu do rzeki rozlanej po terenach zalewowych.
Gdy wspominam o roli doświadczania i poświadczania rzeki u Siderskiego i Lebdy, to nie mam na myśli całkowitego zawierzania swoim zmysłom. Wręcz przeciwnie – to długotrwały oraz niełatwy proces. Nie bez powodu od zrobienia zdjęć do wydania książki minęły trzy lata. W tym czasie kształtował się charakter opowieści, a artysta wraz z poetką mieli czas i sposobność na przetworzenie oraz sproblematyzowanie swojej pracy.
„Dopływy, drgania, powidoki i pieśni na brzegach” to nie kulisy przygody „Czytanie wody: Wisła”. To autonomiczna praca i eksperyment narracyjny. Można w nim dojrzeć nie tylko Wisłę, ale rzeki w ogóle, a także splątania, w których uczestniczą. To nie gest aktywistyczny czy dokumentalny, lecz twórczy, który pozostawia czytelniczce wiele odnóg interpretacyjnych. Ja moje refleksje wynikłe z tej lektury dedykuję rzekom Rawie, Bytomce, Lipince i Kochłówce.
(Tytuł recenzji to ostatnie słowa poematu Małgorzaty Lebdy „Pieśni na brzegach”, który znajduje się w książce).