„Willkommen, bienvenue, welcome!”, chciałoby się zanucić pod nosem, przywołując słynną piosenkę otwarcia musicalu „Kabaret” Boba Fosse’a, gdy kurtyna Teatru Muzycznego w Gdyni unosi się, odsłaniając przed widzami imponującą rozmachem i skalą scenografię spektaklu „Quo vadis” w reżyserii Wojciecha Kościelniaka. Stworzona przez Mariusza Napierałę gigantyczna replika rzymskiego amfiteatru została przyozdobiona charakterystycznymi dla scen wodewilowych żaróweczkami, a stylistyka kostiumów liczącego ponad osiemdziesiąt osób zespołu tanecznego bardziej przypomina modę znaną z berlińskich klubów kabaretowych lat 30. XX wieku niż stroje mieszkańców i mieszkanek Imperium Rzymskiego. Funkcję Mistrza Ceremonii pełnią trzy Furie: Niestrudzona, Zawistna i Mścicielka. Można odnieść wrażenie, że twórcy spektaklu jedną nogą są jeszcze w antycznym Rzymie, a drugą odbywają już podróż przez epoki, która wiedzie ich ku współczesności i pozwala podjąć próbę osadzenia Sienkiewiczowskiej powieści historycznej w szerszym, bardziej uniwersalnym kontekście. Głównym motywem ich poszukiwań są mechanizmy władzy i opresji.
Kościelniak jest specjalistą od adaptowania wielkiej literatury na potrzeby musicali. Jego wcześniejsze spektakle zrealizowane z zespołem Teatru Muzycznego w Gdyni to między innymi „Lalka” i „Chłopi”, które w polskim środowisku teatralnym zyskały status kultowych. Nie powinno zatem dziwić, że oczekiwania wobec inscenizacji „Quo vadis” były olbrzymie. Zwłaszcza że powieść polskiego noblisty stanowi spore wyzwanie adaptacyjne nie tylko ze względu na mnogość poruszanych w niej wątków, ale także jednostronne, arbitralne przeciwstawienie sobie złych Rzymian i dobrych chrześcijan, które współcześnie razi ideologicznym dydaktyzmem. Scenariusz Kościelniaka pozwala, aby historia na scenie zatoczyła pełne koło: uzupełnia Sienkiewiczowską narrację, traktując ją jak uniwersalną przypowieść o tym, że każda władza korumpuje, a prześladowani prędzej czy później zmieniają się w prześladowców. Dekadencja i rozkład kultury rzymskiej epoki Nerona bezbłędnie splata się z okresem schyłku Republiki Weimarskiej, biorąc całość widowiska w nawias metafory. Pretorianie chodzą po scenie ubrani w czarne skórzane mundury, które przywodzą skojarzania z nazistami. Służące za rozrywkę dla mas brutalne walki gladiatorów lub zwierząt na antycznych arenach korespondują z wyuzdaną, swobodną kulturą berlińskich kabaretów – w obu przypadkach chodziło przecież o zapewnienie publiczności niezapomnianego show. Widowiskowość i ekstrawagancja są też podstawą gdyńskiego spektaklu, w którego produkcję zaangażowano praktycznie wszystkich etatowych aktorów i aktorki Teatru Muzycznego w Gdyni. Choreografie zbiorowe autorstwa Mateusza Pietrzaka robią niesamowite wrażenie – zdarza się, że w poszczególnych scenach w pełnej synchronizacji tańczy około osiemdziesięciu artystów, co jest rzadkim widokiem nie tylko w polskim, ale także światowym teatrze muzycznym. W pełni wykorzystany zostaje także potencjał gdyńskiej sceny obrotowej, dzięki której rzymski amfiteatr – stanowiący główny element scenografii – może w jednej scenie być przestronną areną gladiatorską lub otwartym, roziskrzonym światłami pałacem, a w kolejnej zmieniać się w ciche i skryte miejsce schronienia dla pierwszych chrześcijan lub klaustrofobiczne cesarskie więzienie. Wreszcie świetnie sprawdza się także warstwa muzyczna (Mariusz Obijalski), oferująca nie tylko charakterystyczne dla konwencji kabaretu jazzujące songi, ale także mocniejsze, bardziej rockowe brzmienia. Wszystko to kreuje niezapomnianą, trwającą niemal cztery godziny ucztę audiowizualną. Teatr Muzyczny w Gdyni dawno już nie miał w swoim repertuarze tak imponującego widowiska, o wręcz operowym rozmachu.
Fabuła przedstawienia jest dość wierna literackiemu pierwowzorowi, co można uznać za dowód na współgranie epickości Sienkiewiczowskiej prozy z konwencją musicalową. Główną osią fabularną jest oczywiście wątek romantyczny rozgrywający się pomiędzy Ligią (Julia Duchniewicz) i Winicjuszem (Jakub Brucheiser), wokół których orbitują pozostałe postaci. Zdecydowanie wyróżnia się Marcin Słabowski, który w roli Nerona zręcznie lawiruje pomiędzy wzbudzaniem u widzów śmiechu i trwogi. W zbyt długiej złotej szacie, gigantycznym wieńcu laurowym na głowie i z brodą przyprószoną złotym brokatem przypomina midasowy posąg rozkapryszonego, podatnego na manipulacje dziecka. Świetnie partneruje mu charyzmatyczny i lekko demoniczny Marek Nędza w roli hedonistycznego Petroniusza – komentatora (a czasem demaskatora) i beneficjenta rzymskiego dekadentyzmu. Spośród postaci kobiecych najbardziej w pamięć zapadają Poppea (świetna wokalnie Karolina Trębacz) oraz Akte (Karolina Merda) – żona i kochanka Nerona, które, będąc dla siebie lustrzanymi odbiciami, zyskują w adaptacji Kościelniaka zaskakującą głębię i niejednoznaczność. Znakomicie w numerach muzycznych prezentują się także Furie (Katarzyna Kurdej, Renia Gosławska, Sandra Brucheiser), które – choć przywodzić mogą na myśl Muzy z disneyowskiego „Herkulesa” – świetnie wpisują się w kabaretową konwencję. To one nakręcają dramaturgiczne „koło zemsty”, co daje im całkowitą kontrolę nad mechanizmami świata przedstawionego na scenie.
Estetyka spektaklu nawiązuje do berlińskich kabaretów i kultury wodewilowej lat 30. XX wieku, a może raczej do wyobrażenia tych zjawisk, ukształtowanego przez twórczość amerykańskiego reżysera, choreografa, tancerza i aktora Boba Fosse’a (reżysera nie tylko filmowego „Kabaretu”, ale i broadwayowskiej inscenizacji „Chicago”). Choreografia w „Quo vadis” przypomina list miłosny do tego twórcy. Osoby w choć minimalnym stopniu obeznane z twórczością Fosse’a i jego żony Gwen Verdon z pewnością skojarzą charakterystyczne układy jazzowe: wygięte ramiona, dynamiczne pchnięcia bioder przy równoczesnym zwróceniu kolan i palców u stóp na zewnątrz ciała, grupowe kołysanie się na boki oraz pstrykanie i rozczapierzanie palców w widowiskowym geście. W gdyńskim spektaklu wykorzystywane są także znane sekwencje taneczne twórcy „Kabaretu” z wykorzystaniem krzeseł czy meloników. W drugim akcie pojawia się nawet nawiązanie do musicalu „Sweet Charity” i kultowej już choreografii do utworu „Big Spender” z wykorzystaniem drążka tanecznego, co świetnie sprawdza się również w hedonistycznym świecie scenicznych Rzymian. Mrugnięć oka do fanów teatru muzycznego jest jednak znacznie więcej – od pobrzmiewających w muzyce Obijalskiego cytatów wyjętych z tematów musicali „New York, New York” czy „Jesus Christ Superstar” po całe rozwiązania koncepcyjne dla wybranych scen zbiorowych. Twórcy „Quo vadis” wykorzystują znane motywy, budując z nich swoją oryginalną przypowieść i w ten sposób zachęcając widzów do wysnuwania własnych, intertekstualnych skojarzeń, często wykraczających poza warstwę formalną widowiska.
Sam motyw chrześcijaństwa jest w musicalu przedstawiony z taktem i rozmysłem. Kościelniak nie szuka kontrowersji, ale nie poddaje się także nieskazitelnemu obrazowi zawartemu w powieści Sienkiewicza. Chrześcijanie są oczywiście przedstawieni jako grupa uciemiężona, przez co ich kostiumy – przypominające stroje robotników – są znacznie skromniejsze niż Rzymian. Nie jest to jednak pretekst do budowania żadnej dodatkowej metafory, mającej skonkretyzować ich uwspółcześniony obraz, jak w przypadku wykorzystania motywów inspirowanych mundurami nazistowskimi w kostiumach rzymskich pretorianów. Sceny masowych egzekucji zarządzonych przez Nerona jako kara za podpalenie Rzymu zostały zrealizowane z wrażliwością i pomysłowością, pozostawiając wiele wyobraźni widzów. Szczególnie poruszające okazało się wykorzystanie ogromnej maski lwa, którego grzywa składała się z czerwonych wachlarzy animowanych przez kolejne ofiary drapieżnika, przez co sprawiał on wrażenie coraz większego. Minimalistyczne krzyże podświetlone wodewilowymi żarówkami to z kolei prosta metafora, przywołująca skojarzenia z „Jesus Christ Superstar”. Co ciekawe, scena z tytułowym pytaniem „Quo vadis, Domine?” mogłaby zostać pominięta w adaptacji, gdyż niewiele wnosi zarówno do fabuły, jak i do warstwy metaforycznej spektaklu. Tematem ważniejszym od chrześcijaństwa okazuje się opowieść o imperializmie i korupcji władzy.
Historyczne „koło zemsty” napędzane przez Furie wiąże się u Kościelniaka z rozkładem wartości reprezentowanych przez grupę będącą u władzy i zrzucaniem winy za przydarzające się nieszczęścia na mniejszości. Mechanizm jest zawsze ten sam, niezależnie od tego, jak szczytna była idea leżąca u założeń danego ruchu czy filozofii. Zasadę tę podkreśla kończąca musical scena, w której tłum ubranych na biało postaci prowadzi przed sobą kobietę, aby spalić ją na stosie. Biel u Kościelniaka nie jest symbolem czystości, a podstępności zła. Tą jedną, prostą sceną zilustrowano setki lat, w trakcie których chrześcijanie z prześladowanych zmienili się w prześladowców. Sprawia to, że pytanie „Quo vadis?” zaczyna wybrzmiewać zupełnie innymi znaczeniami, stając się przestrogą, napomnieniem i nawoływaniem do przerwania kręgu przemocy i zemsty.
„Quo vadis” jest precyzyjnie skonstruowanym, wysokobudżetowym widowiskiem. Kościelniakowi kolejny raz udało się ominąć wszystkie pułapki, jakie zastawił na niego literacki pierwowzór prezentowanej fabuły. Wziął Sienkiewiczowską opowieść w nawias uniwersalnej metafory, udowadniając, że klasyka polskiej literatury może zostać odświeżona dzięki wykorzystaniu konwencji teatru muzycznego i podana współczesnemu odbiorcy w atrakcyjnej formie inscenizacyjnej. Teatr Muzyczny w Gdyni ma dzięki temu kolejną perłę w swoim repertuarze. Spektakl „Quo vadis” powinien spełnić oczekiwania zarówno widzów liczących na czarującą swoim rozmachem rozrywkę, jak i tych, którzy poszukują nowych kontekstów i znaczeń w doskonale znanym tekście.