Działalność francuskiej wytwórni swoim kształtem przywodzi mi myśl, że podobnie wyglądałyby połączone siły opisywanych kiedyś w niniejszym cyklu formacji Tańce i Muzyka Odnaleziona. Z jednej strony mamy wydawnictwa prezentujące muzykę tradycyjną w wersji czystej, z drugiej liczne propozycje nią zainspirowane.
W przypadku Pagans z początku silnie odczuwalny był komponent rockowy, ponieważ label założyli członkowie zespołu Artús również po to, by wydawać swoją muzykę zawieszoną gdzieś pomiędzy prog- a post-rockiem. Charakterystyczne dla Pagans jest częste wydawanie wespół z innymi oficynami, takimi jak Les Disques du Festival Permanent, co dobrze pokazuje poczucie wspólnotowości, jakie cechuje wszystkie ich działania.
Przegląd ich dorobku proponuję zacząć z grubej rury: od albumu „La grande folie”. Składają się na niego oszałamiające wykonania tradycyjnych pieśni. Sekstet San Salvador wykorzystuje przy tym jedynie głosy i niewielką liczbę instrumentów perkusyjnych. To absolutnie wystarczy, gdyż zapewnia ich propozycji surową energię. Ta zaś sprawia, że „La grande folie” nie brak uroku. Aranżacje San Salvador niekoniecznie skrojone zostały wedle stereotypowych wyobrażeń o muzyce francuskiej – kiedy raz je puszczałem, kolega zapytał, czy są to nagrania ceremonii wudu. Faktycznie, jest w nich skryta jakaś opętańcza moc.
Podobna wysoka wartość energetyczna cechuje też muzykę kwartetu Super Parquet, który łączy elektronikę z instrumentarium akustycznym. Poznałem ich na festiwalu Ethno Port, podczas którego Super Parquet zaraził energią i transowym odbiorem słuchający tłum. Nie zapomnę radości wynikającej z obserwowania tańczącej publiczności – część słuchających oddawała się szaleństwu, jakby była w klubie techno, inni zaś uprawiali tradycyjne tańce.
O pierwotnym rockowym komponencie Pagans dość niespodziewanie przypomniało De la Crau na płycie „Temperi”. Trio samodzielnie i bezpośrednio wskazuje na owe konotacje – podrzuca bowiem tag „folk post punk”. Można przy tym pomyśleć o starszych rzeczach The Ex (z Tomem Corą; nasuwa się również Pachora, a stąd o krok jest do Volapük), ale też o ostatnich dokonaniach Daughna Gibsona. Można też sięgnąć myślami szerzej – do niesztampowych rubieży terenów określanych jako americana: coś jakby Lambchop po gorączce złota wpadli w trans, a chcąc się otrzeźwić i otępić, słuchali katalogu Constellation Records.
Coś rockowego ma też w sobie Le Choc des Électrons Libres, czyli wspólne przedsięwzięcie Artúsa i Niou Bardophones. Brzmi ono jak wynik kolektywnej improwizacji, trochę off-jazzowo (przypomina się chwilami nasze Horny Trees), trochę jak Rock in Opposition, a czasem nawet jak Magma. Jest to prawdziwy rollercoaster emocji, także dzięki sprawnemu operowaniu ciszą i różnymi poziomami głośności, co czyni z całości niezwykle dynamiczną przejażdżkę.
Bliżej tradycji lokuje się „Soit la nuit, soit le jour” duetu Bourrasque, który pięknie ogrywa tematy z regionu Masywu Centralnego. Bardzo ciekawą propozycję formułuje Ramdan Fatal, biorąc na warsztat muzykę z Owernii – to granie z lekka szalone, teatralne, czasem jarmarczne. To ostatnie określenie niekoniecznie wskazywać ma na folkowość, ale potraktowane musi być jako komplement!
Zaskoczyć potrafi „Rondes, Danças Redondas” grupy La Granja. Przez większość czasu oferuje tradycyjne odczytania, które mają siłę i powab – sprzyja temu fakt, że zostały nagrane nie w studiu, tylko w naturalnym otoczeniu (w niektórych słychać nawet ruch śpiewających albo krów!). To długie wydawnictwo, ale warto poświęcić wymagany przez nie czas, by po drodze poddać się licznym zaskoczeniom. Należą do nich utwór brzmiący niczym z Wysp Zielonego Przylądka, utwór wykorzystujący syntezator mowy albo przetwarzający głos, który rytmiką kojarzy się z katalogiem Nyege Nyege Tapes.
Z kolei duet Dix-Sept Saturnes za punkt wyjścia bierze muzykę bułgarską – chwytliwe rytmy i hipnotyzujące brzmienie gajdy kojarzą się a to muzyką albańską, a to z dabke. Warto zwrócić uwagę na mnogość brzmień, poczynając od pięknego mocnego głosu, a kończąc na dźwiękach wydobywanych z przedmiotów, które jakimś cudem naturalnie wpisują się w całość.
Jeśli komuś dotąd za mało szaleństwa, to niech sięgnie po „Atamor” tria Atavi. Składa się na nie nietypowe instrumentarium: lira korbowa, lutnia oud, fagot. Jest w tym zestawieniu i uzyskanym brzmieniu coś folkowego, mimo że artyści nie odwołują się do żadnej konkretnej tradycji. Stąd równie sporo tu fascynującego przemierzania bezdroży: od dronowego uspokojenia po wzburzenie charakterystyczne dla free-improv.
W przypadku tria Cocanha nie chcę pisać o jednej płycie, wszystkie przypadły do mojego gustu i wszystkie zasadzają się na tych samych założeniach. Łatwo owe założenia zrekonstruować poprzez porównanie do opisanego już San Salvador. Mamy tu zatem tylko głosy i perkusyjne instrumenty; mamy podobną energię, gdy głosy się zaplatają i przenikają. Różnica polega na tym, że w przypadku Cocanha nie ma owej hardości, co u San Salvador.
Bardziej surowo i ascetycznie brzmi album „De tot un pauc” Pèire’a Boissièry. Dojrzały głos śpiewaka w zasadzie nie potrzebuje żadnego wspomagania, żeby oczarować. W tym miejscu można by postawić kropkę i przejść do zasłuchania się…
…ale zgodnie z etosem Pagans (który wyznacza też formułę niniejszego odcinka cyklu) wypada dać propozycji stricte tradycyjnej przeciwwagę w postaci czegoś nowego i nieortodoksyjnego. Takim czymś jest płyta „Horst” muzyczki ukrywającej się pod pseudonimem Borguefül. Rzecz zaskakująca i odważna, bo jest to materiał tylko na kontrabas i głos. Znajdujemy na nim dziwne, wykręcone piosenki z pomysłowym wykorzystaniem instrumentu, który raz brzmi czule, a za chwilę drapieżnie i zawadiacko. Podobny opis pasowałby do duetu D’En Haut. Pagans wydało niedawno jego drugi album – i choć nie dzieje się na nim zasadniczo nic nowego względem pierwszego, nie bardzo mi to przeszkadza.
W tej samej kategorii co Borguefül startuje także Tal Coal. Swojemu śpiewowi akompaniuje na altówce, choć zdarza się też tak, że śpiewa zupełnie a cappella – i wychodzi jej to wspaniale. Wciąż wydarzeniem samym w sobie jest obecność w katalogu Pagans kogoś spoza Francji. Po albumach z udziałem Hamida Drake’a (porywający duet z Erwanem Keravecem) oraz pięknej płycie Cleeka Schreya i Westona Olesnickiego przychodzi czas na Australijczyków z The Scrapes i ich „The Sun Never Rises on Mount Sorrow”. To rzecz o wielu obliczach: przytrafiają się partie przywołujące na myśl japoński minimal rock, ale bywa też pastelowo-pastoralnie, hałaśliwie, a nawet kosmicznie.
Ostatnie zdanie stanowi chyba najlepsze podsumowanie różnorodności, jaką proponuje nam label będący bohaterem niniejszego odcinka „Przeglądu płytowych półek”. Katalog Pagans dostarcza wielu mocnych dowodów na to, że można pozostać wiernym tradycji i czerpać z niej inspirację, jednocześnie tworząc coś nowego i odmiennego. Chodzi o taki kształt, który nie będzie kopiowaniem rozwiązań ze znanych tradycji, ale przejmującym świadectwem własnej wrażliwości. Nic, tylko słuchać!