Nr 11/2024 Na moment

Z Agą Zano, nominowaną do Nagrody-Stypendium im. Stanisława Barańczaka, rozmawia Weronika Szwebs

Weronika Szwebs: Zacznijmy od spraw najbardziej podstawowych – jak postrzegasz swoją relację z tekstami, które tłumaczysz? Siłujesz się z nimi czy współpracujesz?

Aga Zano: Po tym, jak przełożyłam „Dziewczynę, kobietę, inną” Bernardine Evaristo, wszyscy się uparli, żeby mówić o walce z tekstem. „Bo Ty się tak boksowałaś z tym tekstem, bo Ty z nim tak walczyłaś…”. Zupełnie tego nie rozumiem. Oczywiście zdarza się, że tekst mnie wykańcza. Niedawno przełożyłam „Opowiadania wszystkie” Sylvii Plath i to była praca, która doprowadziła mnie na skraj wszystkiego. To, co się między mną a Sylvią Plath wydarzyło, to było doświadczenie wręcz wampiryczne, ale nawet wtedy nie musiałam z tekstem walczyć. Po prostu musiałam bardzo dużo z siebie dać, chyba więcej, niż sądziłam, że jestem w stanie. To było szczególne wyzwanie, bo zazwyczaj, nawet jeśli przekład jest trudny, to nie żąda ode mnie aż tyle. Pierwszy raz miałam sytuację, że przekład mnie wykończył, ale i tak nie zrezygnowałabym z tego doświadczenia.

Czy poza problemami natury technicznej, warsztatowej masz też na myśli obciążenie emocjonalne?

To jest zbiór, który zawiera wszystkie jej opowiadania, wcześniejsze, późniejsze, pochodzące z różnych etapów życia, pisane w różnych stanach emocjonalnych i zdrowotnych. Rozszyfrowywanie tego samo w sobie jest wyzwaniem. Ale z pisaniem na różnych etapach i w różnych stanach wiąże się jeszcze jedna sprawa – niektóre opowiadania są mocniejsze stylistycznie, inne są bardziej niepewne. Jako tłumaczka musisz mieć odwagę to oddać. Musisz zdobyć się na to, żeby przetłumaczyć opowiadanie w sposób niedoskonały, bo wiesz, że autorka na tym etapie życia nie pisała doskonale. To jest coś, o czym się często zapomina. Mamy kult autora, który polega na tym, że zakładamy, że w oryginale wszystko jest zawsze doskonałe, że oryginał osiąga jakiś platoński ideał tekstu i jeśli coś nam się w tłumaczeniu nie podoba, to znaczy, że komuś nie udało się tego udźwignąć.

Wina tłumacza…

Tak, ale jeszcze co innego mnie tutaj interesuje. Żyjemy wyobrażeniem o ideale tekstu oryginalnego, podczas gdy on jest często tylko poszukiwaniem, jakąś próbą, która raz się udaje bardziej, a raz mniej. W przypadku opowiadań Sylvii Plath to jest bardzo cenne i interesujące. Mnie w tych opowiadaniach najbardziej uderzyło to, że zobaczyłam w nich osobę – aż trudno mi to mówić – szalenie mi bliską, owładniętą absolutną potrzebą poszukiwań, które przynoszą różne skutki. Czuć w tych tekstach determinację. Nie tylko udrękę, ale także determinację. Czuć w nich radość życia, zachwyt, kontemplację. Te teksty są dokumentem jej drogi twórczej i byłoby z mojej strony nieuczciwością, gdybym je idealizowała i pokazywała wszystkie jako literacko znakomite. Plath pisała też, kiedy była chora, kiedy mąż zostawił ją samą z dwójką dzieci albo kiedy była z nim na wakacjach, podczas których oboje mieli się zajmować pisarstwem, ale w praktyce wyglądało to tak, że on się zajmował pisarstwem, a ona zajmowała się pisarstwem, domem, mężem i wszystkim dookoła. A jednocześnie rozpaczliwie szukała własnej tożsamości, własnego miejsca. O tym wszystkim trzeba myśleć, kiedy się robi przekład, bo jest się za to odpowiedzialnym, a dla mnie kategoria odpowiedzialności w przekładzie jest bardzo ważna. Ale mówię o tym dlatego, że nawet w takich sytuacjach – a ten przekład kosztował mnie naprawdę bardzo dużo – nie uważam tłumaczenia za walkę. To jest jakiś rodzaj bliskiego spotkania z tekstem i czyjąś pracą; z twórczością, którą się też w jakimś stopniu współtworzy. Gdybym musiała bić się z tekstem, to by znaczyło, że się nie nadaję do tego zawodu.

Bardzo ciekawi mnie wątek tłumaczenia tego, co niedoskonałe. Czy miałaś do czynienia z innymi tekstami, w których taka „nierówność” stanowiła jednocześnie wartość i wyzwanie?

Innym przykładem podobnej trudności jest „Polak” Coetzeego, którego niedawno przetłumaczyłam. To jest książka o relacji Katalonki i Polaka, którzy rozmawiają ze sobą po angielsku. Polski bohater, Witold, robi w języku angielskim błędy, które mają być kalkami z polskiego, ale tak naprawdę to nie są kalki z polskiego, tylko fantazja Coetzeego na temat tego, jak Polak kaleczyłby angielski. Tam nie ma prawdziwych kiksów językowych, Witold nie wywala się tam, gdzie powinien. A jednocześnie ten język ma swój cel, bo tworzy poczucie niezborności, niezręczności, obcości i to poczucie trzeba oddać w przekładzie.

Poza tym polski bohater pisze wiersze, ale są to wiersze niedobre – autor chce, żeby bohater pisał niedobre wiersze. One są naiwne, szczere, domorosłe, ale technicznie to nie jest dobra poezja. A potem ta poezja jest tłumaczona na hiszpański przez osobę, która nie umie tłumaczyć poezji, a ja muszę z tego znowu zrobić polski, ale taki, który nie będzie brzmiał jak oryginalna poezja Witolda, tylko jak jej przekład. Bardzo wiele poziomów zapośredniczenia. Jakiś krytyk zarzucił mi, że moje tłumaczenie jest kiepskie, bo źle oddaję nawiązanie do Dantego, które się pojawia. Tylko że nie zwrócił uwagi na fakt, że tego nie mówię ja, Aga Zano, tłumaczka, tylko pani Clara tłumacząca a vista na hiszpański jakiś fragment z Dantego, którego ona zgrabnie przełożyć nie umie, więc nie powie tego piękną poetycką frazą. Przełamanie się, żeby pisać gorzej, celowe tworzenie niezręczności i odsunięcie od siebie lęku, że ktoś mnie oskarży o złe tłumaczenie, to było duże wyzwanie.

A jak poza tym wspominasz swoje translatorskie spotkanie z pisarstwem Coetzeego?

Coetzee jest autorem bardzo powściągliwym, oszczędnym. Często się wydaje, że najtrudniejsze teksty do tłumaczenia to te barokowe, rozdmuchane, w których nie wiadomo ile się dzieje. Oczywiście przełożenie ich w sposób przekonujący i wiarygodny nie jest łatwe, ale jeżeli założymy optymistycznie, że masz słuch i talent, to jesteś w stanie znaleźć jakiś klucz i potem masz 300 stron, żeby pokazać wszystkim, jaki genialny jest ten autor, jaka barwna jest ta autorka, a jednocześnie trochę się postroszyć i ogrzać w ich blasku. Jednak naprawdę trudni są autorzy powściągliwi. Tam nie możesz się popisywać. Tam musisz umieć grać na niuansie, często bardzo subtelnym. Nie chcę, żeby to zabrzmiało próżnie, tak jakbym była pewna, że to umiem. To do siebie mówię „musisz umieć”, cały czas się z tym mierzę i zadaję sobie pytanie, czy rzeczywiście umiem. Czasami w przypadku tekstów subtelnych, wycyzelowanych, chłodnych istnieje obawa, czy przekład nie będzie za suchy, czy te jakości wybrzmią. Pozostaje mieć nadzieję, że czytelnicy zauważą niuanse. Ja zresztą często powtarzam, że wierzę w inteligencję czytelników, w to, że nie trzeba im wszystkiego objaśniać, że mają narzędzia, żeby poradzić sobie samodzielnie z tekstem.

fot. blow-up studio filmowe | materiały Poznańskiej Nagrody Literackiej

Wierzysz w inteligencję czytelników, a jednocześnie zdarza Ci się komentować swoją pracę w posłowiach. Czy ten gest wynika z potrzeby opowiedzenia o wyzwaniach, z chęci tworzenia kultury rozmowy o przekładzie? A może to jednak pomoc dla czytelników lub zabezpieczenie przed krytykanctwem?

Jest to związane przede wszystkim z tym, że ja naprawdę żyję swoją pracą. Mam dużą potrzebę mówienia o przekładzie, bo to medium, w którym pracuję, ale mnie po prostu głęboko zajmuje literatura. Tworząc literaturę w przekładzie, mam ten przywilej, że mogę inicjować rozmowę na jej temat. Często tak dużo myślę o tekście, nad którym pracowałam, że muszę komuś o tym powiedzieć, bo inaczej eksploduję. Staram się, żeby to był wyraz pokory bardziej niż czegokolwiek innego, bo chcę pokazać, że oferuję jakieś rozwiązania, staram się najlepiej, jak potrafię, ale nie mam oczywiście gwarancji, że nie da się tego zrobić lepiej, a przy tym chcę dać czytelnikowi wgląd w to, co się dzieje w oryginale, w wizję i ekspresję autora.

Poza tym teksty, które tłumaczę, często dotyczą problematyki, o której w Polsce się dużo nie mówi. Zależy mi na tym, żeby tę rozmowę zaczynać, otwierać, zachęcać do niej. Na przykład społeczności queerowe mają swój język, ale nie jest on upowszechniony w szerokich kręgach. Chciałabym go wiernie i uczciwie upowszechniać. W Polsce w powszechnej świadomości nie ma też języka postkolonialnego, nie ma dobrego rozumienia języków intersekcjonalnych. Nie chodzi o to, żeby wszystkich zmuszać, by w ten sposób mówili, ale żeby dać temu jakąś platformę, jakąś przestrzeń i żeby szukać sposobu na mówienie o sprawach, które w polszczyźnie dopiero zaczynają się pojawiać. Jest naszą odpowiedzialnością, żeby tych języków nie kolonizować, tylko żeby dać im jakieś pole manewru, pozwolić im na własną ekspresję. Staram się to robić na tyle, na ile potrafię jako ktoś z zewnątrz, ale mówię o tym też dlatego, że chcę zapraszać innych, żebyśmy robili to razem. A przede wszystkim moje autokomentarze wiążą się też z tym, że chciałabym komuś powiedzieć, że to jest fajna książka i ciekawy język, że ja to zrobiłam tak i tak, i zapytać, co wy o tym myślicie.

Czyli chcesz zagadać.

Tak – zagadać.

Powiedziałaś sporo o najnowszych projektach, a teraz porozmawiajmy o książkach, za przekład których zostałaś nominowana do Poznańskiej Nagrody Literackiej. Dwie powieści Bernardine Evaristo, „Dziewczyna, kobieta, inna” i „Mr Loverman”, „Rodzina Netanjahu” Joshuy Cohena i „Ucieczka z Chinatown” Charlesa Yu to książki bardzo różne, ale mające też ze sobą coś wspólnego. Ich bohaterów różni płeć, tożsamość seksualna, korzenie, kultura, klasa, doświadczenia… Różne tożsamości i sposoby funkcjonowania pociągają za sobą różne języki. Podobieństwo natomiast polega na tym, że żadna z tych książek nie jest obojętna wobec rzeczywistości, każda chce zająć stanowisko, dać wyraz czemuś, co nie było dotąd dostatecznie reprezentowane, chce dokonać zmiany i sama jest zmianą – również w języku. Opowiedz o doświadczeniu tłumaczenia tych książek.

Evaristo pisze mi się sama, jej książki łatwo mi się poddają. To autorka o fenomenalnym słuchu, poczuciu rytmu. Jest bardzo sensualna, interesują ją smaki, kolory, zapachy. Kiedy ją tłumaczę, to czuję się, jakby mnie wciągała do jakiegoś teledysku. Wypadam z niego zdyszana. Kiedy kończę pracować z jej książkami, czuję się kompletnie wypruta, ale jak po dobrej imprezie. Jak byłaś na parkiecie, to w ogóle nie czułaś zmęczenia, a jak z niego schodzisz, to ledwo trzymasz się na nogach. Ona mnie wciąga i wypluwa. Taki kołowrotek.

Charles Yu to jeden z moich najulubieńszych autorów i jestem dumna, że to ja przyniosłam go do ArtRage. Długo chodziłam z tym autorem po wydawnictwach, szukając dla niego domu, i jestem wdzięczna, że chłopaki mi zaufali. Charles Yu jest autorem skrajnie różnym od Evaristo, tak różnym, jak tylko się da. Bo on jest minimalistą, jest bardzo powściągliwy, a jednocześnie niesamowicie zabawny. Świetnie posługuje się różnymi narzędziami popkultury, ale nie pokazuje tego wprost. Kocham pracować z Charlesem Yu właśnie za to, że mogę robić w języku coś zupełnie innego, że nie muszę ciągle mieć takiego festiwalu łakomstwa, tylko mogę pracować spokojniej, w większym skupieniu, mogę ciąć. Ta powściągliwość jest dla mnie niesamowicie pociągająca, bo jest bardzo bogata. Nie musisz się popisywać bezpośrednio, bo to jest tekst o bardzo inteligentnej podszewce, której nie trzeba koniecznie pokazywać, żeby było wiadomo, że tam się naprawdę bardzo dużo dzieje. To jest coś niezwykle satysfakcjonującego i odświeżającego.

A książka Joshuy Cohena?

„Rodzina Netanjahu” to zabawa kampusowa, w której pojawia się kilka rodzajów mówienia, ale one wszystkie bardzo wyrastają z języka akademii i są w dużej mierze parodiowane. Ta książka jest kwiecista, ale w inny sposób, bo jest to kwiecistość bardzo neurotyczna, często zalękniona, obsesyjna, drepcząca, nieco spocona i rozedrgana. Mamy tu do czynienia z obsesją, żeby na pewno powiedzieć wszystko, co jest do powiedzenia, i żeby na pewno powiedzieć to dobrze, ale także z poczuciem, że jest się stale ocenianym, i z ciągłą próbą udowodnienia komuś czegoś. Język jest tutaj narzędziem i walutą, przy pomocy której cały czas ktoś chce coś osiągnąć.

Zerknijmy w przeszłość. Czy przypominasz sobie lektury, rozmowy, spotkania, które stanowiły kamienie milowe w Twoim myśleniu o przekładzie?

Pierwszy moment w moim życiu, kiedy uświadomiłam sobie, że istnieje coś takiego jak sztuka przekładu i że jest w niej niesamowite bogactwo, miał miejsce w liceum, kiedy przeczytałam „Ocalone w tłumaczeniu” Stanisława Barańczaka i wybuchł mi mózg. Czytałam wtedy dużo, ale raczej przypadkowe rzeczy i niekoniecznie literaturę piękną, więc to było pierwsze, jeszcze naiwne spotkanie z tą tematyką. Wstrząsający moment. Potem długo nie myślałam o przekładzie w takim kontekście – i wydawało mi się, że skoro to przeczytałam, to już wszystko wiem.

Kolejny przełomowy moment miał miejsce chwilę później, kiedy przeczytałam Etgara Kereta w przekładach Agnieszki Maciejowskiej. To był pierwszy raz w moim życiu, kiedy czytałam tłumaczenie, w którym absolutnie wszystko mi grało, wszystko było super, język był żywy. Czułam, że to nie była książka, w której przyszedł redaktor i powiedział, że w słowniku tak nie ma albo że to jest nieprawidłowa konstrukcja. Keret pisze zwięźle, bardzo potocznie, często wulgarnie – to jest język, który bardzo łatwo popsuć i wprowadzić w nim fałszywe nuty. Zawsze byłam na to wyczulona, irytowałam się na tłumaczy, którzy nie robili tego tak, jak oczekiwałam. Nie mówię, że robili to źle – robili to niezgodnie z moim czytelniczym wyobrażeniem o autentyczności języka. I nagle pojawia się Agnieszka Maciejowska, która tłumaczy Kereta tak, że myślę sobie: „Zaraz, czyli tak wolno?”. Bo wcześniej myślałam, że tak nie wolno tłumaczyć. Że inni nie tłumaczą w ten sposób, bo nie mogą. Aż tu nagle się okazuje, że inni tak nie tłumaczą, bo nie umieją. A pani Agnieszka umie. I to był kolejny moment, kiedy mi wybuchła głowa.

No a potem to już poleciało. Czytałam różne tłumaczenia, później już moich kolegów i koleżanek po fachu, którzy byli i są w tym o wiele dalej i wyżej ode mnie, i uczyłam się od nich na bieżąco. Cały czas śledzę przekłady moich znajomych i bardzo dużo się od nich uczę.

Mieszkasz w Gdyni. Wyobraź sobie, że wychodzisz z domu, idziesz na spacer nad morze i spotykasz złotą rybkę o twarzy świętego Hieronima…

O twarzy Jerzego Jarniewicza (śmiech).

Rybka proponuje, że spełni jedno Twoje życzenie dotyczące polskiej kultury przekładu. O co prosisz?

Banał, ale żeby ludzie zaczęli więcej czytać. Nie dlatego, że fetyszyzuję czytanie – po prostu przekład daje nam coś, czego nie zastąpią inne, równie istotne formy sztuki, a do tego potrzeba rynku i czytelników. Chciałabym widzieć, że ludzie dyskutują o nowej książce tak, jak o nowym filmie czy serialu. Nie powierzchownie, nie dla mody, nie w małej bańce, tylko żeby to był po prostu element codzienności. Bo w tej chwili w Polsce to wciąż jest hobby dla nerdów. Ci sami ludzie piszą lub tłumaczą, potem chodzą na spotkania ze sobą nawzajem i kupują. Chyba mam takie marzenie, żeby ludzie kłócili się o książki.