W eseju opublikowanym ostatnio na łamach „Dwutygodnika” Tomasz Cyz, przywołując Jerzego Grzegorzewskiego, zadawał pytanie: „Czy Teatr Narodowy jest jeszcze osią, wehikułem, pryzmatem? […] Czy jest taka potrzeba?”. Pisząc o Teatrze Klasyki Polskiej, a zatem o instytucji, w której nazwie pojawia się wyraz „klasyka”, czuję się zobowiązana do wytłumaczenia prostego (może aż zbyt prostego) skojarzenia go z pojęciem „narodowy”. Gdzie można wymagać stałego miejsca dla klasyki – poza teatrami narodowymi? W statutach tych instytucji zapisana została misja utrzymania i ciągłości dziedzictwa teatru i dramatu polskiego. Nie mam nic przeciwko realizacji tych zadań – wręcz przeciwnie, zdaję sobie sprawę ze znaczenia kulturowej ciągłości i pielęgnowania tradycji dającej poczucie przynależności. Jestem zwolenniczką wystawiania dramatów Mickiewicza czy Słowackiego nie tylko przez nas i nasze dzieci, ale także przez dzieci ich dzieci i kolejne, przychodzące po nich pokolenia. Czy teksty tych i wielu innych kanonicznych autorek i autorów kiedykolwiek stracą uniwersalne znaczenia oraz wartość – literacką i teatralną? Nie wydaje mi się.
Kiedy w sąsiednim państwie trwa wojna, o której możemy mówić dumni ze swoich postaw, ale jednocześnie przestraszeni potencjalnym rozlaniem się konfliktu, że „to jest także wojna o nas, nasza”, nie bez znaczenia jest fakt, że obaj wymienieni wyżej autorzy współtworzą tradycję polskiego romantyzmu. On zaś stanowi wciąż żywe w Polsce źródło określonych postaw. Ciekawe owoce przynosi także sięganie do repertuaru klasyki światowej, nosicielki toposów i mitów współtworzących europejską tożsamość. Jako przykład służy budzący kontrowersje przekład „Lizystraty” Arystofanesa, spolszczonej przez Olgę Śmiechowicz, który celnie opisuje rzeczywistość po Czarnych Protestach. Wprowadzone przez tłumaczkę – nowe, choć tożsame z oryginalnym duchem starogreckiej komedii – język i konteksty wzbogacają klasyczny utwór i zwiększają jego współczesną wartość. Dla mnie to znakomity przykład ożywienia tradycji kultury: lubię, stąpając po śladach przeszłości, przechodzić do teraźniejszości – ostrożnie i uważnie, zachowując kontakt z czasem minionym. Tworzenie mostów pomiędzy epokami to jedno z ważnych zadań i podstawowych sensów istnienia publicznych instytucji kultury.
Mogłabym zatem przypuszczać, że odnajdę się całkiem dobrze w koncepcji towarzyszącej powołaniu w marcu 2023 roku przez Piotr Glińskiego Teatru Klasyki Polskiej – nowej instytucji teatralnej, której organizatorem jest Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Napisałam niemało tekstów dowodzących potrzeby budowania nowoczesnych instytucji kultury: dostępnych, o przystępnej ofercie programowej, odpowiadających na wyzwania, które stawia przed nami przyszłość. Instytucji, które nie wymagają stałej infrastruktury i nie są podporządkowane logice produktu (choć od teatru dramatycznego trudno tego wymagać); otwartych, elastycznych i odpowiadających na zmienne potrzeby społeczne. Przez ostatnie dwa lata poszukiwałam przykładów instytucji progresywnych nie tylko w zakresie oferowanych treści (jak większość warszawskich teatrów, o których Paweł Dobrowolski w rozmowie o swojej dyrekcji w Teatrze w Olsztynie mówił: „W Warszawie teatry, do których sam najczęściej chodzę […] wymieniają się tymi samymi reżyserami i reżyserkami, i wydaje mi się, że właściwie mogłyby się połączyć w jedną instytucję, bo realizują de facto bardzo podobny repertuar”), ale także w formie. Odpowiedzią na drugi ze wskazanych postulatów zdawać się mogła koncepcja organizacji Teatru Klasyki Polskiej, który – jak deklarują jego twórcy – „powstał w celu wypełnienia luki w teatrze polskim, jakim jest brak sceny systematycznie prezentującej repertuar narodowy. Sceny, która w swym stałym repertuarze miałaby najwybitniejsze dramaty napisane po polsku”. Niestety – dotychczasowa praktyka tej instytucji nie spełnia wskazanych założeń.
Jak możemy przeczytać na stronie internetowej teatru, do połowy kwietnia bieżącego roku TKP zagrał dla 24 384 widzów na 23 scenach. Jedna z nich znajduje się w Muzeum Historii Polski, będącym źródłem dumy ministra Glińskiego, który w rozmowie z Iwoną Kutyną opowiadał, że sam ustalał „szerokość deski szalunkowej czy kolor betonu architektonicznego”. Inna – w przejętym przez prawicę wraz z powołaniem dyrektora Piotra Bernatowicza Centrum Sztuki Współczesnej w Warszawie. TKP grał też na rynku w Bieczu i w Młodzieżowym Domu Kultury w Jaworznie; w przestrzeniach różnych instytucji w Garwolinie, Starym Sączu czy Janowie Lubelskim. Często pojawiał się zatem w miastach, które nie mają stałych scen i w których raczej nie występują gościnnie zespoły teatrów publicznych z Warszawy, Krakowa czy Wrocławia. Teatr Klasyki Polskiej realizował spektakle, które łatwo (np. dzięki projekcjom zastępującym scenografię) prezentować w różnych miejscach – to w założeniu instytucja mobilna, zdolna do wypracowywania kompromisów pomiędzy jakością artystyczną a dostępnością. Choć ta obserwacja mogłaby kompromitować kuszącą ideę teatru bez stałej sceny, wcale nie musi tak być.
W 2024 roku Teatr Klasyki Polskiej otrzymał prawie 12 milionów złotych dotacji podmiotowej z MKiDN. W porównaniu do dwóch innych dramatycznych scen narodowych to kwota stosunkowo niewielka (dotacja Teatru Narodowego w Warszawie wynosi ponad 43 miliony, a Starego Teatru w Krakowie – ponad 31 milionów). Dotacje większości utrzymywanych przez samorząd teatrów stołecznych w znacznie mniejszym stopniu odbiegają od budżetu TKP: najlepiej dotowany Teatr Dramatyczny otrzymuje od miasta dotację podmiotową w wysokości około 17 milionów złotych, Teatr Studio – 12 milionów, a TR Warszawa – 11,6 miliona. Teatr Klasyki Polskiej nie musi jednak utrzymywać żadnych budynków ani infrastruktury scenicznej. To także instytucja współprowadzona, funkcjonująca na zasadzie partnerstwa publiczno-prywatnego, co powala się domyślać, że dotacja organizatora nie w pełni określa wysokość środków finansowych, jakie są w jej dyspozycji. Czy właśnie dlatego w trwającej pół godziny scenie otwierającej najnowszy spektakl TKP – „Księdza Marka” w reżyserii Jacka Raginisa – za plecami głównego bohatera stoi około dwudziestu aktorów, na co w spektaklach realizowanych na przykład w TR Warszawa pozwolić sobie raczej nie można? Zaznaczam, aby uniknąć ewentualnych niedomówień: nie jestem przeciwniczką scen zbiorowych. Zdaję sobie sprawę, że ich reżyseria wymaga sporych umiejętności. Obserwując rozwiązania zastosowane w imponującej sali Muzeum Historii Polski, miałam jednak wrażenie, że inscenizacyjny rozmach służy jedynie ozdobnemu machaniu szabelką w tle.
Teatr Klasyki Polskiej nie gra swoich spektakli na scenach innych teatrów. Kiedy go powołano i definiowano jego – potrzebną i pożyteczną – misję, wyobrażałam sobie, że mógłby współdziałać z wieloma polskimi scenami. Instytucja o tego typu profilu miałaby szansę nie tylko produkować własne przedstawienia, ale także pełnić funkcję koproducenta inscenizacji i adaptacji polskiej klasyki, odciążając w ten sposób budżety innych publicznych scen, a w zamian wymagając – na przykład – prezentowania przez nie spektakli w miejscowościach, w których nie ma teatrów. To, że ta instytucja dziś nie zaangażowała się w koprodukcję na przykład „Wesela” Mai Kleczewskiej albo – wystawianych na dwóch scenach: legnickiej i krakowskiej – „Dziejów grzechu” według prozy Żeromskiego, uważam za spore zaniechanie.
***
W 2019 roku na łamach „Dialogu” ukazał się tekst Barbary Świąder-Puchowskiej podsumowujący przemianę teatru po 1989 roku. Autorka pisała, że po politycznej zmianie
teatr przestał być elitarną redutą wolności dla inteligenckiej widowni o wysokich kompetencjach kulturowych. Nie był już orężem w walce o zachowanie narodowej tożsamości, ale narzędziem ekspresji twórców […]. W latach dziewięćdziesiątych zaczął się radykalnie zmieniać język polskiego teatru […] zaczęła się rozpowszechniać w polskim teatrze nowa estetyka, oparta między innymi na nowych mediach, a odsuwająca na dalszy plan literaturę. Nowymi, głównymi źródłami zasilania teatru stały się kultura popularna i codzienność.
Dziś, jak się wydaje, przeszliśmy już ten etap, ucząc się tymczasem, co skutecznie działa, a co nie działa i nie dociera do publiczności. Jak mówił, przywoływany już Paweł Dobrowolski w rozmowie z Katarzyną Niedurny: „Wiem, że nie chce nam się już oglądać »Wesela« czy »Zemsty«, bo wiele razy je widzieliśmy i czytaliśmy na ich temat wiele opracowań. Natomiast dla większości widzów teatr to jedyne miejsce, gdzie mogą zetknąć się na żywo z klasyką i wręcz oczekują tego. Dlatego widz chce oglądać Szekspira, Czechowa, Fredrę”. Myślę, że dzisiaj klasyczne teksty z polskiego repertuaru mają niższy próg wejścia – są bardziej oczekiwane przez dużą część teatralnej widowni, zwłaszcza w mniejszych ośrodkach. Ponieważ dziś teatr nie musi już występować przeciwko czemuś – nie musi służyć interesom państwa ani jakichkolwiek elit, nie musi negocjować języka pomiędzy jego dostępnością a eksperymentem, nie musi także posuwać się do ojcobójstwa, bo jego pole się poszerzyło – jest w nim miejsce zarówno na emocje, jak i politykę; na poszukiwanie nowego języka i oryginalnych form, ale również na pracę na klasycznych tekstach, a także na wierne inscenizacje kanonicznych dramatów. Publiczność wcale nie stroni od klasyki, o czym najlepiej świadczą sukcesy ostatnich krakowskich spektakli Mai Kleczewskiej – „Dziadów” i „Wesela”.
Wypełniający lukę w repertuarach innych scen Teatr Klasyki Polskiej także budzi zainteresowanie publiczności, o czym mogłam się przekonać, uczestnicząc w przedstawieniu „Księdza Marka” granym w środku tygodnia, kilka dni po premierze. Problem polega na tym, że instytucja, będąca specyficznym narzędziem edukacji, realizuje politycznie zdefiniowane cele. Nie uważam wszystkiego, co poprzedzają przymiotniki takie jak „prawicowy”, „konserwatywny”, a tym bardziej „narodowy”, za niebezpieczne. W przypadku „Księdza Marka” mam jednak sporo wątpliwości. Witold Mrozek na łamach „Gazety Wyborczej” napisał już dość o antysemickiej wymowie tego spektaklu, nie będę więc do tego wracać, choć odczucia miałam podobne.
Wyreżyserowany przez Jacka Raginisa „Ksiądz Marek” to spektakl nijaki, czego nie zmienia fakt, że w roli Kosakowskiego obsadzono Sebastiana Fabijańskiego. Przedstawienie zrealizowane zostało „od litery do litery”, ze scenografią z rzutnika, w którym każdy aktor i każda aktorka, pojawiając się na scenie, grają sobie i tylko dla siebie. Choć Teatr Klasyki Polskiej mógłby zapewne pozwolić sobie na stworzenie dopracowanego formalnie, widowiskowego, interesującego estetycznie spektaklu, instytucja ta nie wykorzystała możliwości będących w jej zasięgu. Nie znam stawki Fabijańskiego za udział w tym przedstawieniu, które było jego teatralnym debiutem. Obsadzenie go może działa promocyjnie, jednak nie zmienia to faktu, że gwiazdor polskiego kina gra tak, jakby stworzony był z drewna (podobnie zresztą jego ekranową grę aktorską oceniają krytycy filmowi), nie starając się nawet partnerować swoim kolegom i koleżankom na scenie.
W „Księdzu Marku” Słowacki wyłożył koncepcję mesjanizmu narodu polskiego. To jeden z tych jego dramatów, o których Jan Błoński pisał, że zawierają „wszystko, co nie mieściło się w żywocie człowieka rozsądnego”. W inscenizacji Raginisa próżno jednak szukać – wspominanej przez Błońskiego, gdy pisał o „Księdzu Marku” – teatralnej skuteczności tekstu. Według krakowskiego profesora język tego utworu zdolny jest „żarzyć” i „parzyć” – szczególnie w scenie, w której ksiądz Marek przeklina Kosakowskiego. Na scenie TKP nic raczej nie zajmuje się ogniem.
Jarosław Gajewski, dyrektor Teatru Klasyki Polskiej, który kreuje tytułową rolę, nie ma w tym spektaklu wiele do zagrania. Trudno także uniknąć wrażenia, że przedstawienie Raginisa jest szyte bardzo grubymi nićmi na poziomie prezentowanych znaczeń, co w obecnych, trudnych czasach nie wydaje się szczególnie odpowiedzialne. Jak pisze Iwona Bartczak w jednym z opracowań mesjanistycznej koncepcji „Księdza Marka”: „Idee mesjańskie trafiają na wyjątkowo podatny grunt w społecznościach doznających ucisku, wydziedziczonych, skazanych na wygnanie lub ciemiężonych na własnej ziemi”. Gdy media podgrzewają strach przed toczącą się tuż za naszą granicą wojną, tworzy się podatny grunt dla wiary w Polskę, która „musi być wielka i będzie wielka”, jak stwierdził podczas kampanii samorządowej Jarosław Kaczyński. Przeniesienie tej idei na scenę teatru po utracie władzy w kraju przez formację, która mu patronowała, wpisuje się w praktykę utylitarnego traktowania kultury przez polską prawicę. Retoryka mówiąca o tym, że tylko silna, jednolita narodowo Polska zdolna będzie obronić się przed agresją rosyjską, odpowiada wymowie spektaklu Raginisa. Jego „Ksiądz Marek” uczy nas, że trzeba bronić naszej wolności i wiary. Zwłaszcza wiara, której personifikacją jest postać tytułowa, okazuje się kluczowa dla przetrwania narodu polskiego, co odpowiada retoryce politycznej prawicy, chętnie zestawiającej polskość i katolicyzm.
Raginis nie poprowadził do zwycięstwa Teatru Klasyki Polskiej. Nie pomogli mu w tym ani Sebastian Fabijański, ani Jarosław Gajewski, ani Michał Chorosiński, mąż krótkodystansowej ministry kultury. Nie pomogła także – niestety – idea wędrującego teatru, który zaszczepiać miał pasję do polskiej literatury, kultury i historii. „Ksiądz Marek” w repertuarze Teatru Klasyki Polskiej mógłby być głosem w obronie wartości, o które deklaratywnie walczy nasza prawica. Nie przeszkadzałaby w tym nawet obecność Fabijańskiego, za którym ciągną się chyba wszystkie możliwe skandale obyczajowe, nieobce przecież także wyznawcom idei narodowo-katolickich. Wyobrażałam sobie, że pierwsza premiera TKP po odsunięciu od władzy Zjednoczonej Prawicy mogłaby stać się wyrazistą odpowiedzią na utrzymującą się przez ostatnie lata dominację teatru, który bez skrępowania korzystał z religijnych symboli i poddawał krytyce narodowe narracje. Zobaczyłam jednak przedstawienie bez charakteru i głębszego znaczenia.
„Ksiądz Marek” to dramat utkany z symboli, pełen transcendencji, gęsty i parny – aż do przesady. Wpisana jest w niego historia przemocy, gwałtu i miłości. Adaptacja Raginisa nie miała w sobie nic z tych żywiołów, zbrodni ani namiętności. Jeśli inscenizacja tekstu, przez który dzisiaj powiedzieć można tak wiele i który mieści w sobie tak wiele różnych emocji, nie wywołała we mnie najmniejszego poruszenia, lecz jedynie poczucie żalu ze straconej szansy na stworzenie ważnego spektaklu, nie mogę pozbyć się wrażenia, że coś jej twórcom i twórczyniom nie wyszło. Skoro wystawienie na scenie Muzeum Historii Polski tak ważnego i podatnego na interpretacje dramatu nie wznieciło choć jednej, krytycznej iskry, obawiam się, czy Teatr Klasyki Polskiej będzie jeszcze miał lepsze okazje, żeby to zrobić.