Kolejna edycja gdyńskiego festiwalu filmowego ponownie przyniosła kontrowersje. Tym razem najbardziej dramatyczne wydarzenia rozegrały się w pierwszej połowie roku, kiedy niespodziewanie skrócono kadencję dotychczasowemu dyrektorowi artystycznemu, Tomaszowi Kolankiewiczowi. Ale nie obyło się bez szumu także w momencie, gdy nowa dyrektorka, Joanna Łapińska, ogłosiła listę filmów konkursowych. Bo tegoroczna edycja jawi się jako festiwal nieobecnych.
Łapińska już zapisała się w historii Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych – jako pierwsza kobieta na stanowisku dyrektorki artystycznej. Czy zatem możemy spodziewać się nowego otwarcia? Znaczących zmian i odmiennego spojrzenia? Na pewno jeszcze nie w tym roku. Jak sama mówi, tegoroczna edycja jest „zastana”, a jej wpływ na kształt festiwalu ograniczał się praktycznie tylko do wyboru filmów w istniejących już sekcjach. A właśnie w nich największą rewolucję Łapińska zamierza zrobić – ale dopiero za rok. Wydaje się, że przesądzony jest los konkursu mikrobudżetowego, którego likwidacja pozwoli na otwarcie nowego, najprawdopodobniej pod tą samą nazwą, jaką dzierżył konkurs stworzony przez Michała Oleszczyka – Inne spojrzenie. Tym razem jednak trafiać do niej nie będą filmy „graniczne”, których los w konkursie głównym bywa zazwyczaj niepewny, lecz tytuły mające poszerzać główną stawkę, uzupełniające spojrzenie na doroczny dorobek polskiej kinematografii.
Nowego otwarcia nie będzie z powodu zawirowań z kadencjami dyrektorów. Poprzedni miał umowę obowiązującą do 1 września, czyli kończącą się na trzy tygodnie przed rozpoczęciem festiwalu, którego nie miał już organizować. Komitet Organizacyjny użył tego jako argumentu, by skrócić jego kadencję. Ale ten manewr wcale festiwalowi się nie przysłużył, bo uniemożliwił realne odciśnięcie piętna na tegorocznej edycji przez nową dyrektorkę. Przed nami więc edycja przejściowa i trochę niczyja, bo już nie starego dyrektora, ale jeszcze nie w pełni nowej szefowej.
Z jednej strony można by powiedzieć, że i tak najważniejsze są przecież filmy. Z drugiej jednak znacząca nieobecność kilku tytułów w tegorocznej selekcji sprawiła, że podczas festiwalu będzie się raczej mówiło o nich. Chodzi przede wszystkim o dwa tytuły, bezpośrednio przed festiwalem w Gdyni pokazywane na konkursie weneckim.
O „Zielonej granicy” Agnieszki Holland było głośno jeszcze na długo przed ogłoszeniem jej udziału w prestiżowym festiwalu. Zrealizowany bez wsparcia Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej, poruszający, gorący i kontrowersyjny politycznie temat migrantów koczujących w strefie stanu wyjątkowego na granicy polsko-białoruskiej, doczekał się wielu komentarzy jednoznacznie ustosunkowujących się do wizji reżyserki. Podział w ocenach pokrywa się z granicą dzielącą sympatyków obecnej władzy i opozycji. A fakt zaangażowania Holland w publiczną krytykę obecnego rządu miał być, według odrzucających film, ostatecznym dowodem na to, że palący problem zostanie przedstawiony w jej dziele w sposób zmanipulowany, a może nawet zgodnie z interesem zagranicznych sił, które mają zamiar walczyć z polską racją stanu.
Może właśnie z powodu temperatury dyskusji nad niewidzianym niemal przez nikogo filmem jego twórcy postanowili ominąć Gdynię i – via Wenecja – powędrować prosto do kin. Ciekawym manewrem było wybranie daty szerokiej dystrybucji na przedostatni dzień festiwalu, co sprawi, że jeszcze mniej będzie się mówiło o filmach tegorocznej selekcji, a jeszcze więcej o nieobecnej Holland.
Znacznie ciszej, póki co, jest o drugim filmie, który przekonał selekcjonerów festiwalu w Wenecji, a z rozmysłem ominął Gdynię (również, tak samo jak „Zielona granica”, nie został zgłoszony do selekcji). „Kobieta z…” Małgorzaty Szumowskiej nie podejmuje być może tematu tak gorącego jak dzieło Holland, ale również wpisuje się w obecne dyskursy polityczne, generujące moralne kontrowersje i społeczne podziały. Autorka „Body/Ciało” w swoim najnowszym filmie opowiada o transkobiecie, której życie oglądamy z dwóch perspektyw czasowych – w czasie przechodzenia korekcji płci i po wielu latach. Póki co wiele więcej o fabule nie wiemy, ale można się domyślić, że i to dzieło może okazać się zbyt kontrowersyjne dla rozpolitykowanej publiczności, szczególnie w wyjątkowo gorącym okresie przedwyborczym.
Nie wiemy za wiele o motywacjach twórców, którzy pominęli tegoroczny gdyński festiwal. Producenci obu filmów jednak zapowiedzieli już, że będą się ubiegać o udział w konkursie w przyszłym roku. Ale ta deklaracja niewiele zmienia. Bowiem brak tych tytułów teraz, gdy jest o filmach najgłośniej, wyrządza ogromną szkodę festiwalowi. Przyzwyczailiśmy się, że Gdynia jest imprezą, podczas której ogląda się wszystko, co najlepsze i najciekawsze w rodzimej kinematografii, że rywalizacja toczy się wśród wszystkich znaczących tytułów – na dodatek pokazywanych premierowo, gdy najmocniej rozpalają wyobraźnię i dyskusje. W tym roku będzie inaczej. Oby nie powstał w ten sposób jakiś nowy proceder, polegający na omijaniu festiwalu z przyczyn politycznych czy marketingowych – z obawy przed porażką, która mogłaby osłabić frekwencyjny potencjał filmu. W przyszłym roku „Zielona granica” i „Kobieta z…” nie będą w stanie wzbudzić takiej dyskusji, jaką by wywołały dzisiaj.
O tym, czy inne filmy podążą w przyszłości śladem „Zielonej granicy” i „Kobiety z…”, dopiero się przekonamy, ale póki co festiwal cieszy się ogromnym zainteresowaniem. W tym roku nowa dyrektorka musiała dokonać selekcji z przeszło sześćdziesięciu pełnometrażowych fabuł, zatem śmiało można powiedzieć, że wybrana szesnastka to crème de la crème rodzimej kinematografii. Gwoli ścisłości warto zauważyć, że Łapińska wybrała dwanaście tytułów, a cztery – na mocy regulaminu – dołożył Komitet Organizacyjny. Przeglądając filmy konkursowe, nietrudno wskazać te dobrane z – nie bójmy się tego stwierdzenia – politycznego nadania, bowiem w Komitecie zasiadają w sporej mierze właśnie osoby związane w ten czy inny sposób z obecnym rządem.
I także z tego powodu wciąż nie opada w polskim kinie fala filmów historycznych, szczególnie tych spoglądających na II wojnę światową i PRL w sposób martyrologiczny. Do grupy takich filmów należy zaliczyć „Raport Pileckiego” Krzysztofa Łukaszewicza, „Figuranta” Roberta Glińskiego i „Świętego” Sebastiana Buttnego. Dwa z nich znamy już z kin i wiemy, że są to dzieła dalekie od perfekcji, którym być może przyświecały dobre intencje, ale do ich realizacji filmom tym daleko. „Raport Pileckiego” to dzieło niewydarzone, chaotyczne, wyglądające, jakby było ratowane do ostatniej chwili. I tak faktycznie było, bowiem roztrwoniony czwarty największy budżet polskiego filmu po 1989 roku przez Leszka Wosiewicza ratować musiał ostatecznie Łukaszewicz. „Święty” natomiast nie wykorzystuje wpisanego w fabułę potencjału i sięga ostatecznie po moralny dydaktyzm. Pytanie, jak zaprezentuje się gdyńskim widzom „Figurant”, czyli opowieść o ubeku, który poświęcił życie na inwigilowanie Karola Wojtyły.
To nie wszystkie filmy, których akcja rozgrywa się w przeszłości. Film otwarcia, oparty na faktach „Doppelgänger. Sobowtór” Jana Holoubka o nietypowej akcji szpiegowskiej, rozgrywa się na przełomie lat 70. i 80. Znając dorobek reżysera, nie zakładam, aby fabuła skręciła w rejony politycznej doraźności. Holoubek jest ceniony przede wszystkim za rzemieślniczą sprawność, którą wykorzystuje, kręcąc dzieła na pograniczu wielu gatunków, gęste od różnorakich emocji. I, zdaje się, dokładnie tego możemy się spodziewać po jego najnowszym dziele. W latach 80. rozgrywa się akcja jednego z faworytów całej imprezy, świetnie przyjętego na festiwalu w Karlowych Warach i na Nowych Horyzontach „Imago” Olgi Chajdas. Jednak kryzysy ostatniej dekady PRL-u stają się tu mniej lub bardziej znaczącym tłem dla niezwykle intrygującego portretu młodej kobiety – matki odtwórczyni głównej roli i współscenarzystki Leny Góry.
Wśród szeroko rozumianych obrazów o historycznym sztafażu są także „Chłopi” – nowa adaptacja powieści Władysława Reymonta, której twórcy – DK Welchman i Hugh Welchman – wykorzystując technikę rotoskopii, przenieśli zdjęcia aktorskie na materię animacji wykonanej w formie malarskiej. Powtórzyli gest znany z ich wcześniejszego światowego przeboju, „Twojego Vincenta”. Tym razem wykorzystali do tego celu nie estetykę prac Vincenta van Gogha, lecz polskich realistów tworzących pod koniec XIX wieku. Kto wie, czy najciekawszą propozycją o historycznym zabarwieniu nie będzie jednak „Kos” Pawła Maślony, czyli niekonwencjonalna historia udziału Tadeusza Kościuszki w powstaniu roku 1794. Reżyser, znany z brawurowej komedii „Atak paniki”, zapewnia, że „Kos” jest daleki od klasycznej formy filmu historycznego i raczej proponuje reinterpretację postaci naszego bohatera narodowego niż jego realistyczny portret.
Nie zabraknie, rzecz jasna, również filmów rozgrywających się współcześnie. Szczególnie mocno w teraźniejszości wydaje się zanurzona kontynuacja zwycięskiego przed laty w Gdyni filmu, czyli „Różyczki”. Jan Kidawa-Błoński przenosi akcję z PRL-u do teraźniejszości i obserwuje, jak córka bohaterów pierwszej części rozprawia się z niełatwą przeszłością. Twórca zgłębia najpotężniejsze fantazmaty współczesnej polskiej polityki, czyli uwikłanie w ubecką przeszłość.
Rozbudowane tło socjologiczno-społeczne wydaje się mieć również „Tyle, co nic” Grzegorza Dębowskiego, którego opowieść o lokalnych działaczach nabiera cech kryminału, w czym przypomina niedawny hit gdyńskiego festiwalu, czyli „Supernovą” Bartosza Kruhlika. Oba filmy czerpały zarówno z filmowego realizmu, jak i kina gatunkowego, oba także zostały podpisane przez debiutantów, a wyprodukowane przez Studio Munka. Podobnie jest zresztą z Adrianem Apanelem, który do Gdyni przywiózł „Horror Story”, rozwinięcie jego wielokrotnie nagradzanej krótkometrażówki – „Stancja”, czyli komediowego horroru o studencie wynajmującym pokój w domu pełnym strachów.
Propozycją z pogranicza kina społecznego i gatunkowego jest netfliksowy „Freestyle”, wpisujący się w obecną modę na „kino hip-hopowe” („Zadra”, „Inni ludzie”, „Proceder”). Obok muzyki znajdzie się tu też miejsce na gangsterkę, narkotyki i życiowe rozczarowania. Mianem kina środka, łączącego autorską wrażliwość z gatunkowymi konwencjami, pomyślanego jako propozycja przeznaczona dla szerokiej publiczności, często określa się filmy Kingi Dębskiej i tak samo można nazwać jej najnowszy obraz – „Święto ognia” na podstawie prozy Jakuba Małeckiego.
Wspomniane tytuły to bodaj jedyne, które można byłoby uznać za propozycje o potencjale frekwencyjnym. Charakterystyczne dla selekcji Łapińskiej jest pominięcie filmów wprost skrojonych pod masową publiczność. Poprzedni dyrektorzy bowiem za punkt honoru stawiali sobie znalezienie miejsca na kino popularne. Czyżby przechył w kierunku kina autorskiego był cechą charakterystyczną selekcji Łapińskiej, znanej przecież jako selekcjonerka kinofilskich Nowych Horyzontów? A może to jedynie zrządzenie losu, będące skutkiem braku ciekawych reprezentantów filmowego popu?
Jak się rzekło, czeka nas sporo filmów wpisujących się w ramy kina autorskiego. Dorota Kędzierzawska zaprezentuje „Sny pełne dymu”, intymną historię spotkania dwóch nieznajomych. Piotr Dumała w „Fin del Mundo?” ponownie, po „Ederly”, nakręcił komedię absurdu, a wracający po jedenastu latach do reżyserowania filmów Sławomir Fabicki opowie o dwóch siostrach jadących do szwajcarskiej kliniki. Kompletną niewiadomą jest film „Jedna dusza”, w pełni autorski projekt Łukasza Karwowskiego – przez niego napisany, wyreżyserowany i wyprodukowany, opowiadający o górniku, który musi się skonfrontować z sytuacją graniczną. Zaskakujące w tym projekcie jest nazwisko jego twórcy, który do tej pory był przede wszystkim kojarzony jako reżyser jednego z najgorzej ocenianych polskich filmów ostatnich lat, czyli „Kac Wawy”. Zdaje się, że tym razem zdecydował się na kompletnie inne kino.
Tegoroczny festiwal w Gdyni może być nazwany edycją powrotów – zobaczymy bowiem filmy wcześniejszych zwycięzców (Gliński, Kidawa-Błoński), twórców dawno niewidzianych (Fabicki), stałych bywalców (Dumała, Bochniak, Łukaszewicz, Kędzierzawska, Dębska), a nawet olśnień ostatnich lat (Holoubek, Chajdas, Maślona). Ale jest także to powrót do tendencji, z których ciężko się cieszyć: do nikłej obecności debiutantów – tegoroczna dwójka wypada blado przy liczbach z ostatnich lat (2022 – piątka; 2021 – szóstka, 2020 – trójka, 2019 – czwórka) – i reprezentacji kobiet. W zeszłym roku aż siedem filmów podpisały kobiety, w tym roku zaledwie cztery (z czego jeden – „Chłopi” – wraz ze współreżyserem).
W tym momencie gdyński festiwal jawi się jako spora niewiadoma. Nie tylko ze względu na nową dyrektorkę artystyczną u sterów, ale przede wszystkim na wyjątkowo wysoką liczbę pokazów premierowych – wcześniej zapoznać można się było z zaledwie czterema tytułami. Trudno więc sondować poziom konkursu czy faworytów. Jedno jest natomiast pewne: przynajmniej na początku gdyńskiej imprezy będzie się mówiło głównie o nieobecnych. Oby jednak na jej końcu najważniejszym tematem były już tylko filmy, których premiery miały miejsce nad polskim morzem.