Wyreżyserowany przez Jana Klatę w poznańskim Teatrze Nowym „Sen nocy letniej” jest skalibrowaną na konfrontację prowokacją wymierzoną w środowisko teatralne. Spektakl nie miał jeszcze co prawda swojej oficjalnej premiery – na przełomie czerwca i lipca odbyły się jedynie trzy pokazy przedpremierowe – można by zatem pozostawić go bez komentarza, uznając, że prezentowana wersja miała charakter roboczy. Wydaje się jednak, że artystyczna propozycja została w pełni domknięta formalnie i dramaturgicznie. Bilety dystrybuowane były podobnie jak w przypadku innych tytułów, a publiczność traktowała swoją obecność w Teatrze Nowym jak okazję do zobaczenia nowego spektaklu w repertuarze tej sceny. Rolę krytyki rozumiem zresztą jako coś więcej niż raportowanie kolejnych premier; jest nią w moim przekonaniu także, a może przede wszystkim, zauważanie istotnych zjawisk w polskim teatrze – zarówno pozytywnych, jak i niepokojących. Niezależnie więc od tego, czy we wrześniu przedstawienie Klaty przybierze inną formę, ze względu na znaczenie podejmowanego w nim tematu oraz kontrowersyjność przekazu świadomie daję się sprowokować do dyskusji o przedstawieniu, które widziałam na przełomie czerwca i lipca.
Wydawać by się mogło, że Klata nawiązuje do tradycji czytania komedii Williama Szekspira pod prąd, wbrew gatunkowym założeniom, by – jak przed laty on sam, Maja Kleczewska czy Krzysztof Warlikowski – obnażyć tkwiący w ich głębszej warstwie i opakowany w konwencję komiczną tragizm. W poznańskim spektaklu dostrzec można tropy podrzucane przez Jana Kotta, który w eseju „Tytania i głowa osła” z tomu „Szekspir współczesny” demaskuje brutalność pozornie błahej komedii, jaką jest „Sen nocy letniej”. Dramat zainscenizowany został w charakterystycznym dla Klaty anturażu scenicznym: w estetyce mrocznego disco, w której imponujące, budowane na scenie obrazy łączą się z eksplozywnymi projekcjami i muzyką pop. Sugestywna scenografia Justyny Łagowskiej, w której ściany wyklejone są napisami inspirowanymi wyrażającymi kobiecy gniew hasłami towarzyszącymi ruchowi #metoo, zapowiada, co zobaczymy na scenie: ten „Sen nocy letniej” nie jest błahą opowiastką o miłości i niewinnych duszkach, a historią okrutnych nadużyć i legitymizowanej przez patriarchalny porządek przemocy wobec kobiet. Sugeruje to już pierwsza po prologu scena, w której ubrani w garnitury reprezentanci starszego pokolenia bohaterów dramatu – ateński książę Tezeusz (Ildefons Stachowiak) oraz Egeusz (Waldemar Szczepaniak), ojciec Hermii (Marta Herman) – dosłownie trzymają na smyczy półnagich i upokorzonych młodych: Hermię, Helenę (Julia Rybakowska), Lizandra (Andrzej Niemyt) i Demetriusza (Adam Machalica), sprawując nad nimi fizyczną władzę i decydując o ich przyszłych losach. Zastany porządek dominacji przemocowych „ojców” bynajmniej nie odchodzi w przeszłość, znajdując kontynuację w kolejnym pokoleniu mężczyzn. Chwilę później rzekomo zakochany Lizander okrutnie gwałci Hermię, by następnie porzucić ją dla kolejnej swojej ofiary – dzięki charakteryzacji niemal nieodróżnialnej od poprzedniej, zdezindywidualizowanej i wymiennej – Heleny.
Brutalny gwałt na Hermii jest bolesny nawet dla widzów, lecz akcja toczy się po nim dalej, jak gdyby nic się nie stało: sprawcy nie spotyka kara, a ofiara zachowuje się tak, jakby doświadczenie przemocy nie prowokowało żadnych konsekwencji. Taką strategię mówienia o przemocy – reprezentowanej i reprodukowanej na scenie bez komentarza, jakby uznawana była za rzecz oczywistą – można odczytać jako sugestię, że przemoc jest zwykłym, codziennym i niewartym krytyki elementem świata lub że samo przedstawienie przemocowego zachowania w ramie teatralności jest formą refleksji krytycznej. Jednak i ta perspektywa jest anachroniczna – nie przystaje do dzisiejszych potrzeb i współczesnej świadomości, która zakłada, że przemoc wymaga konkretnych, realnych odpowiedzi i reakcji: systemowych rozwiązań pozwalających zapobiegać jej w przyszłości, przyznawania prawa głosu ofiarom i wspierania ich. Scena gwałtu razi zbędną dosłownością, a jednocześnie prowokuje pytania o to, dlaczego reżyser, podejmując temat przemocy wobec kobiet, nie podchodzi do niej ani do jej konsekwencji odpowiedzialnie – na miarę obecnych czasów.
Wraz z biegiem kolejnych scen okazuje się, że pytania o przemoc postawiłam błędnie –przedstawienie nie opowiada wcale o niej, a na pewno nie o przemocy wobec kobiet. Właściwy temat poznańskiego „Snu…” sugerowany jest już w metateatralnym prologu, wykorzystującym włączony w dramat Szekspira motyw amatorskiej trupy teatralnej ateńskich rzemieślników przygotowujących spektakl o Piramie i Tyzbe. To właśnie ten wątek staje się najważniejszą ramą interpretacyjną spektaklu Klaty, który krytycznie przygląda się etycznym przemianom w teatrze. Ateńscy amatorzy noszą autentyczne imiona grających ich aktorów Teatru Nowego (Janusz Andrzejewski, Łukasz Chrzuszcz, Michał Kocurek, Dariusz Pieróg, Dawid Ptak, Jan Romanowski), którzy – ubrani w piżamowe kombinezony – przypominają zwierzęta z kreskówek. Ich rozmowy na temat procesu powstawania spektaklu są parodią wypracowywanych w polskim teatrze nowych modeli pracy: włączających, demokratyzujących i upodmiotawiających wszystkie osoby uczestniczące w danym projekcie. Obśmiane zostają zarówno próby wprowadzania neutralnego języka, jak i propozycje kolektywnego współtworzenia przedstawienia, które lekceważąco sprowadzone zostają do losowania funkcji i ról dla każdej z zaangażowanych osób. W nieustannym powtarzaniu słowa „wulwa” (także w sytuacjach, gdy nie ma to żadnego sensu) wykpiwana jest retoryka feministyczna, skojarzona z symbolizowanym przez rzeźbę złotej waginy manifestem Moniki Strzępki zaprezentowanym na początku jej dyrekcji w warszawskim Teatrze Dramatycznym. Komiczne ma być także oskarżenie o przemocowość reżysera, który domaga się wypowiadania tekstu zawartego w scenariuszu. Publiczność pęka ze śmiechu, gdy jeden z aktorów prosi, by zwracać się do niego we wskazany sposób, co jest oczywistą aluzją do praktyki używania preferowanych zaimków i innych form definiujących tożsamość w opozycji do martwego imienia.
Chciałabym wierzyć, że przynajmniej część obsady faktycznie wolałaby nie podpisywać się swoim nazwiskiem pod spektaklem, w którym ośmieszeni zostają także aktorki i aktorzy, którzy – jako cała grupa zawodowa – przedstawieni zostali przez Klatę jako idioci nie rozumiejący nawet wypowiadanego przez siebie tekstu i panoszący się, jeśli nie podlegają reżyserskiej kontroli. Przede wszystkim jednak obrywają dążący do nieprzemocowych praktyk reżyserzy i reżyserki. Grany przez Chrzuszcza reżyser Łukasz, pod pozorem kolektywnej i inkluzywnej pracy, usiłuje forsować swoje wizje i pomysły, jednak przez większość czasu wydaje się raczej nieudolny i bezradny wobec podkreślających własną podmiotowość i manifestujących swoje zdanie aktorów. Dominującym motywem podczas prób amatorskiej trupy staje się krępujący ruchy kostium z folii, przypominający ludzika Michelin, a może neutralną płciowo i kulturowo maskotkę college’u z sitcomu „Community”, który kilkanaście lat temu obśmiewał hiperpoprawność polityczną, robiąc to zresztą znacznie bardziej inteligentnie i sprawniej niż Klata. Zgodnie z duchem tekstu Szekspira efekt pracy czeladników prowadzi do powstania słabego artystycznie spektaklu. Z górnolotnych deklaracji teatralnych pasjonatów, podobnie jak z foliowych kostiumów, zostaje tylko sflaczały balon. Na poznańskiej scenie wspomniane sceny deprecjonują nowe praktyki teatralne, sprowadzając je do pseudoidei – pustych haseł i nieprofesjonalnych fanaberii. Sekwencje z udziałem rzemieślniczej trupy teatralnej tworzą ramę dla całego spektaklu, sugerując jego metateatralną wymowę, co dodatkowo wzmacnia dostrzegalna także w realizacji innych wątków strategia burzenia scenicznej iluzji. Zdaje się, że w „Śnie…” Klata wyraża tęsknotę za dawnymi czasami, kiedy bez skrępowania – w dowolny sposób i dowolnymi środkami – można było pokazywać przemoc tak, jak chciał tego reżyser, mający absolutną władzę nie tylko nad procesem twórczym, ale także nad wszystkimi jego uczestnikami oraz uczestniczkami.
Ośmieszanie osób usiłujących wypracowywać nowe sposoby komunikacji i alternatywne metody pracy w teatrze, kiedy pozytywne praktyki i język mówienia o nich dopiero są kształtowane, jest gestem obraźliwym wobec wszystkich dążących do wprowadzenia i popularyzacji dobrych praktyk w pracy teatralnej. Ujawnia on arogancję Klaty, która może wynikać z poczucia zagrożenia dla stylu jego pracy wobec przemian podważających niepodzielną władzę reżysera w polskim teatrze. Nawet jeśli wyszydzane przez niego (zarówno w przedstawieniu, jak i w osobistych wypowiedziach, które wydają się ważnym kontekstem dla poznańskiego spektaklu) marzenia o antypatriarchalnej kolektywności, empatii i poprawności mają swoje pułapki, to – póki co – stanowią jedyną propozycję uczynienia teatru lepszym i bezpieczniejszym miejscem pracy. Dążenie to wobec powracających raz po raz doniesień o nadużyciach nie powinno budzić wątpliwości. Próby udowodnienia wyższości rządów twardej ręki reżysera-hegemona nad – opartymi na wzajemnym szacunku – praktykami demokratycznymi oraz umniejszanie znaczenia ujawnianych coraz częściej, a ciągle zbyt powszechnych aktów przemocy są celowo prowokacyjne i nieprzekonujące. Przedpremierowe pokazy „Snu…” w Teatrze Nowym odbyły się w szczególnym momencie, kiedy całe środowisko teatralne żywo dyskutowało na temat stylu pracy Krystiana Lupy, rozważając przyczyny napięć prowadzących do odwołania genewskiej premiery przygotowywanego przez niego spektaklu. Równocześnie pojawiały się informacje o nadużyciach w kolejnych teatrach. Oparty na calloutach proces piętnowania nieprawidłowości i wprowadzania zmian, który zaczął się już kilka lat temu, jest może powolny i na pewno niedoskonały, ale także nieunikniony i nieodwracalny. Dlatego zaczepność, którą dostrzegam w spektaklu Klaty, odbieram jako celową prowokację – dowód na no, że reżyser może zdawać sobie sprawę, że i na jego styl pracy nie będzie wkrótce miejsca w przestrzegającym etycznych reguł teatrze – cios uprzedzający możliwe zarzuty albo artystyczną manifestację nieugiętości wobec zbliżających się przemian.
Niepotrzebny jest magiczny proszek Puka (rozbitego na kilka postaci grane przez Michała Grudzińskiego, Łukasza Schmidta i Bartosza Włodarczyka), czary ani narkotyczne upojenie, by ktoś doświadczył krzywdy. Spektakl wskazuje winnych opresji: są nimi ci, którzy dążą do wykluczenia wielkich mistrzów, czym pogłębiają artystyczną zapaść instytucji teatru. To orędownicy hiperpoprawnej politycznie pracy kolektywnej, parodiowani w wizji amatorskiej trupy aktorskiej. Klata zdaje się sugerować, że – być może nie zdając sobie z tego sprawy – działają oni w służbie innej, bardziej wpływowej grupy: świty Tytanii (Antonina Choroszy), będącej raczej wiedźmą niż wróżką, i Oberona (Ildefons Stachowiak). To przywódcy ekscentrycznej i kapryśnej, uprzywilejowanej kasty, dla własnej rozrywki mieszający ludziom w głowach i oddający się ich kosztem perwersyjnym praktykom seksualnym. Dwór posłusznych im duszków przypomina przerysowane, przedstawione jako demoniczne środowisko queerowe: androgyniczne postaci, ubrane w skórzano-lateksowe stroje jak z sex shopu, z poszarzałymi twarzami snują się po scenie niczym zombie, jakby w transie (a czasem – w spazmatycznym tańcu) poszukując kolejnych erotycznych zabawek. Scena zaczyna przypominać darkroom, w którym owładnięci żądzą (i magią) bohaterowie nie są w stanie nawet rozpoznać swoich kochanków. Symbolem prawdziwej natury osób z otoczenia Tytanii – warunkowanych przez bezmyślne, pierwotne rozpasanie – jest zawieszony nad sceną ogromny osioł z wyeksponowanym fallusem we wzwodzie.
Nie wiem, kogo symbolizować ma uprzywilejowana grupa, ale w spektaklu zawarta jest wyraźna sugestia, że właśnie jej degeneracja jest przyczyną przemocowych wzorców, przekazywanych z pokolenia na pokolenie. Przekaz ten wzmacnia decyzja obsadowa – Antonina Choroszy i Ildefons Stachowiak grają nie tylko role Tytanii i Oberona, ale także Hipolity i Tezeusza, którzy w jednej z pierwszych scen tresują młodych w upodlającym rytuale. W finale zdemoralizowanie dworu i „rozpasane eksperymenty” amatorskiej trupy obracają w zgliszcza świat tego „Snu”. Klata nie tylko demitologizuje romantyczną miłość, ale także próbuje skompromitować otwartość i empatię deklarowane przez środowiska dążące do etycznej zmiany w przestrzeni teatru. Las, będący tu metaforą pozornie przyjaznego, postprzemocowego świata, który miał być bezpiecznym schronieniem dla każdego, okazuje się wyciętym do gołych pieńków siedliskiem spółkujących wiedźm i diabłów. Musi zostać zniszczony. Darkroom płonie.
Mistrzem finałowej ceremonii jest Puk, którego szatańską proweniencję potwierdza multiplikacja (grany jest przez trzech aktorów) i diaboliczny wygląd – przypomina batmanowego Jokera; mrocznego trickstera, który uwolnił niskie instynkty, wywrócił świat na nice i ubawiony podziwia swoje dzieło. Jego końcowy monolog – wygłaszany z towarzyszeniem niepokojących dźwięków na tle projekcji przedstawiającej ogień – nie rozładowuje napięcia. Chociaż zapewnia, że całe zło, które wydarzyło się na scenie, można uznać za sen, nie jest przekonujący. Wyproszone oklaski, do których namawia – nie te zwyczajowe, następujące po zakończeniu widowiska, ale implikowane przez tekst Szekspira jako część spektaklu w spektaklu – ciągną się w nieskończoność, budząc coraz większą grozę. Co właściwie oklaskuje publiczność, zmanipulowana przez demoniczną postać? Pozbawioną komentarza patriarchalną przemoc? Projektowany przez Klatę zmierzch teatru? Łączący pokolenia ruch, służący naprawie procesów artystycznych, prezentowany protekcjonalnie jako seria gagów? A może użycie tekstu Szekspira w celu rozpalenia wsobnej, środowiskowej dyskusji?
Choć spektakl Klaty nie oddala się szczególnie od fabuły dramatu Szekspira, nie jest ani jego inscenizacją w duchu klasycznego teatru dramatycznego, ani współczesną, postdramatyczną rewizją „Snu nocy letniej”; ani próbą krytycznego spojrzenia na strategie mówienia o przemocy w teatrze, ani konstruktywną refleksją dotykającą sposobów walki z nią. W tym „Śnie…” widzę raczej hermetyczną wypowiedź twórcy, który pod pretekstem pracy z klasycznym dramatem, wprowadzając kontekst nośnego, szeroko dyskutowanego problemu, wyraża ze sceny swoją tęsknotę za odchodzącym w niepamięć teatrem mistrzów. Proponowany nowy porządek – włączający, niedyskryminujący, empatyczny – rozczarowuje go, podobnie jak amatorska produkcja zrealizowana przez komicznie niezbornych, niezdecydowanych i niesubordynowanych ateńskich rzemieślników.
Zrealizowany przez Klatę „Sen nocy letniej” jest ewidentnie próbą włożenia kija w mrowisko, którym staje się – mocno już podzielony i pogrążony w kryzysie – świat teatru. Reżyser umniejsza w nim rolę równościowych praktyk i – wyrosłych z dyskursów feministycznych – postulatów troski i empatii; ośmiesza osoby zaangażowane w naprawę środowiska teatralnego oraz manipuluje widownią, udając przy tym, że dostarcza jej czystej rozrywki. Jednak najbardziej alarmującą wymowę ma próba zrównania realnego doświadczenia przemocy z tym, co niedawny dyrektor Narodowego Starego Teatru zdaje się odczuwać jako nacisk w kierunku zmiany artystycznych praktyk. Relatywizowanie faktycznego źródła opresji i statusu ofiary, którego się dopuszcza, jest szkodliwe. Klata wykracza tym samym poza granice możliwej do zaakceptowania artystycznej prowokacji.