Nieustraszony pogromca złoczyńców, nieustępliwy tropiciel przygód, niepoprawny kobieciarz. Czy to James Bond? Indiana Jones? Nie – to Pan Samochodzik! Po ponad dwudziestu latach od poprzedniej adaptacji powieści Zbigniewa Nienackiego powstała kolejna. Wyprodukowany przez Netfliksa film Antoniego Nykowskiego ze scenariuszem Bartosza Sztybora to zaledwie wstęp do serii filmów odwołujących się do polskiej kultury popularnej okresu PRL-u. W najbliższej przyszłości czeka nas nowa wersja „Akademii Pana Kleksa”, kolejna adaptacja „Znachora”, a nawet prequel „Samych swoich”. Ale czy to tylko nostalgia sprawia, że duchologiczne artefakty sprzed czterdziestu lat materializują się w nowej formie i ponownie zabiegają o uwagę widzów? A może chodzi o spełnienie niegdysiejszych snów o kulturze popularnej na miarę Hollywoodu? Śniony w schyłkowych latach 80. sen o doścignięciu Zachodu nie miał wtedy prawa się zrealizować. Ale kilka dekad później ta wizja wcale nie jest aż tak nierealna.
Zapowiedziom kolejnych projektów towarzyszyły zatrwożone głosy o „szarganiu świętości”, o „zbędności”, „gwałcie zadanym kultowi”. Pytano: po co kręcić nowe wersje Pana Samochodzika, Kleksa czy Znachora, gdy te stare są tak chętnie oglądane? Mam wrażenie, że najczęściej twierdzą tak osoby, które ostatni raz czytały/oglądały wspomniane tytuły w chwili premier. W ich wspomnieniach jawią się niczym wzory z Sèvres kultury popularnej. Pamięć nasączona nostalgią za dzieciństwem zamieniła je w święte artefakty, których nie można ruszyć. A przecież kultura – szczególnie ta w wersji pop – żyje tylko wtedy, gdy jest w ciągłym ruchu. Na Zachodzie rozumieją to doskonale, dlatego wypuszczają kolejne wersje swoich kultowych dzieł cyklicznie – co dziesięć–piętnaście lat. Z jednej strony jest w tym, rzecz jasna, sporo finansowej kalkulacji, a inwestowanie w znane i popularne jest po prostu strategią minimalizowania ryzyka. Z drugiej strony – czyli ze strony widza – istnieje przecież bezdyskusyjna potrzeba opowiadania tych samych historii nowej widowni, a do tego potrzeba nowego języka. Te odstępy czasu to niekiedy przepaść, jaka dzieli różne sposoby opowiadania, powstające nowe technologie, a tym samym – realizacyjne możliwości, a co dopiero ponad trzy dekady, jakie minęły od filmu „Latające machiny kontra Pan Samochodzik”.
Natomiast przed 1989 rokiem kolejne wersje ulubieńca miłośników młodzieżowej literatury nikogo nie bulwersowały. Nie było dekady bez nowej filmowej wersji przygód Pana Samochodzika. Od kiedy Nienacki zaczął pisać, nakręcono aż pięć tytułów opowiadających o żądnym przygód historyku sztuki. Pierwsza adaptacja – jednocześnie najlepsza – to „Wyspa Złoczyńców” Stanisława Jędryki z 1965 roku, sześć lat później Hubert Drapella nakręcił pięcioodcinkowy serial na podstawie książki „Pan Samochodzik i templariusze”. Na kontynuację przygód popularnego Samochodzika trzeba było czekać piętnaście lat. W 1986 roku Janusz Kidawa nakręcił kolorowego i nieświadomie kampowego „Pana Samochodzika i niesamowity dwór”, ten sam reżyser siłą rozpędu PRL-owskiej kinematografii zdołał nakręcić jeszcze w 1991 roku „Latające machiny kontra Pan Samochodzik”, a między tymi dwoma realizacjami Kidawy kolejnej adaptacji dokonał Kazimierz Tarnas, wypuszczając futurystycznego „Pana Samochodzika i praskie tajemnice”. Każda z tych wersji była inna – zmieniali się odtwórcy głównych ról, gatunkowa konwencja, technologia i ideologia. I nikt szat nie rozdzierał.
Wersja „Znachora” z 1981 roku wyreżyserowana przez Jerzego Hoffmana przeżywa obecnie swoją drugą młodość. Dzięki telewizji i świątecznym emisjom trafiła do memów, a za ich sprawą do ogólnej świadomości nowego pokolenia odbiorców. Może właśnie ten nagły wybuch popularności wśród młodej publiki sprawił, że informację o nowej, netfliksowej, wersji przyjęto niemalże z oburzeniem. Wersja Hoffmana wcale nie jest pierwszą adaptacją książki Tadeusza Dołęgi-Mostowicza. Pierwsza filmowa wersja, Michała Waszyńskiego, powstała czterdzieści cztery lata wcześniej i jeśli kogoś oburzał na początku lat 80. fakt ponownego przeniesienia na ekran tego międzywojennego hitu, to raczej z tego względu, że twórczość międzywojennego pisarza uważano już wtedy za melodramatyczną ramotkę, a film wpisywał się w źle przyjmowaną przez krytykę modę na retro. Natomiast planowana na ten rok wersja „Znachora” podpisana przez Michała Gazdę powstanie dokładnie czterdzieści dwa lata po wersji Hoffmanowskiej, czyli wszystkie powstałe jak dotąd wersje będzie dzielić niemal taki sam dystans czasowy. Czy nie jest to dowód na to, że nadszedł właściwy moment, by ten popularny klasyk opowiedzieć na nowo, w nowej formie filmowej, współczesnym językiem, kapitalizując jednocześnie niespodziewaną drugą młodość opowieści?
Najgłośniej krzyczeli obrońcy „Akademii Pana Kleksa”, może dlatego, że to najpopularniejszy film z tych, o które upomnieli się współcześni twórcy. Pokolenie dzisiejszych czterdziesto-, pięćdziesięciolatków wychowało się na serii Krzysztofa Gradowskiego. Jeśli było się dzieckiem w latach 80., nie dało się nie zauważyć szału na filmy o Panu Kleksie. „Akademia…” stanowiła najpopularniejszy polski film dekady, który ściągnął do kin ponad 14 milionów widzów. Naczelny Zarząd Kinematografii obniżył ceny biletów, by każdy chętny mógł sobie pozwolić na wizytę w kinie (co zresztą sprawiło, że film mimo ogromnej popularności okazał się nierentowny), a Gradowski zasypywał sklepy kolorowymi gadżetami z logo filmu, bo zamarzyło mu się zostanie polskim George’em Lucasem, który dorobił się na merchandisingu. Piosenki z filmów zaczęły żyć własnym życiem, estetyka serii do dziś wzbudza jednocześnie zachwyt i zadziwienie. Kiedy ogląda się trylogię po latach, łatwo dostrzec, że są to filmy z zupełnie innej epoki – nie tylko politycznej, ale także kulturowej i technologicznej. Odmawianie kolejnemu pokoleniu prawa do „własnej”, właściwej czasom adaptacji jest aktem samolubnym – zamknięciem świetnych historii w szklanej kuli strachu przed nową interpretacją, które odbiera nowemu pokoleniu szansę na poznanie ulubionych bohaterów.
Produkcji polskich filmów popularnych w latach 80. towarzyszyła bardzo konkretna narracja, przede wszystkim natury politycznej. Gradowski kręcił pierwszą część serii o Kleksie w stanie wojennym, podobnie zresztą jak Juliusz Machulski „Seksmisję”. Nagły zwrot polskiej kinematografii w kierunku kina gatunkowego był podyktowany między innymi tym, że władzy bardzo zależało na odwróceniu uwagi społeczeństwa od kryzysu politycznego, dostarczeniu mu tego, czego domagało się najmocniej – rozrywki rodem z Zachodu. To właśnie w stanie wojennym wyobraźnia przede wszystkim młodych widzów została zdominowana przez tak zwane kino kopane, a „Wejście smoka” zawędrowało na 6. miejsce najchętniej oglądanych filmów w okresie całego PRL-u, gromadząc przed ekranami grubo ponad 17 milionów widzów.
To także czas popularności kina nowej przygody – filmów George’a Lucasa, Stevena Spielberga, Ridleya Scotta. Tę popularność szybko zauważyła władza, która postanowiła ją wykorzystać do własnych celów. Oczywiście, nie do końca w smak był PRL-owskim decydentom fakt, że socjalistyczna młodzież chodzi na kapitalistyczne filmy. Postanowiono więc na chybcika zorganizować rodzime ersatze. Zresztą w tworzeniu amerykańskich filmów polskiej produkcji upatrywano również szans na podreperowanie budżetu kinematografii w obliczu reformy gospodarczej, która trwała przez cały okres lat 80. Ta dekada minęła również pod znakiem kolejnych pomysłów na nową ustawę o kinematografii, którą finalnie podpisano w 1987 roku. Założenie było takie, by polski film był samowystarczalny i samofinansujący się – a to znaczyło wejście na ścieżkę komercjalizacji i baczniejszego przyglądania się frekwencyjnym potencjom produkowanych filmów.
Czytając protokoły z posiedzeń komisji kolaudacyjnej, oceniającej z ramienia władzy wszystkie polskie filmy, można wysnuć wniosek, że decydenci byli bardzo zadowoleni z poziomu rodzimego kina gatunkowego. Bardzo chwalono serię o Kleksie, filmy Machulskiego, a nawet dzieła, które dziś uchodzą za przykład filmowego kiczu i nieudolności, takie jak „Klątwa Doliny Węży” czy „Biały smok”. Trzeba przyznać, że w komisji zasiadały osoby, które za wiele z tych filmów nie rozumiały, a o światowych trendach kinematograficznych wiedziały w najlepszym razie niewiele. Jeden z członków po seansie „Pana Kleksa w kosmosie” uznał, że nic z tego nie rozumie i na kolaudację powinien przyjść z wnuczką. Podobnie było na innych posiedzeniach. Oceniając „Pana Samochodzika i niesamowity dwór”, jeden z członków powiedział, że nie ma sensu głowić się nad oceną i po prostu należałoby film skierować na ekrany i liczyć złotówki.
Decydenci ani tych filmów nie lubili, ani ich nie rozumieli, zależało im tylko i wyłącznie na publiczności, którą tymi dziełami ściągną do kin. A że tak się stanie, byli przekonani. Im naprawdę się wydawało, że Kidawa, Grabowski czy Marek Piestrak reprezentują ten sam poziom, co Spielberg i Lucas. Zresztą nazwiska założycieli nowego Hollywoodu odmieniano podczas kolaudacji przez wszystkie przypadki, pokazując, gdzie sięgają ambicje polskiego filmowego popu. Dla przykładu z kolaudacji „Klątwy Doliny Węży” wynikało, że decydenci naprawdę uwierzyli, iż udało się nakręcić film na miarę przygód Indiany Jonesa, a może nawet lepszy. Jeśli coś tam w niektórych filmach nie zagrało – zazwyczaj w aspekcie efektów specjalnych – to są to tylko przejściowe problemy, z którymi już wkrótce polska kinematografia sobie poradzi.
Przez całe lata 80. wierzono, że poziom Hollywoodu jest na wyciągnięcie ręki. Że nasze pokraczne, niskobudżetowe, kryzysowe podróbki z kartonu i taśmy klejącej za chwilę podbiją świat i będą dla nas zarabiać tak pożądane dewizy. To równocześnie dowodziło, że nikogo nie interesowała już polityka. Amerykański imperializm? Zgniły komercjalizm Hollywoodu? Nikt na kolaudacjach nawet się nie zająknął na ten temat. Wszyscy przyklaskiwali stwierdzeniom takim jak cytowane: „kierować na ekran i liczyć złotówki”. System był u schyłku, a transformacja – przynajmniej w świadomości ludzi władzy – dokonała się znacznie wcześniej niż podczas czerwcowych wyborów 1989 roku. Kolaudanci doskonale wiedzieli, że ich ideologiczne, polityczne dysputy nie mają sensu w momencie, gdy liczy się zapełnienie wielkiej dziury w kinematograficznym budżecie.
Z tych wielkich snów nic, rzecz jasna, nie wyszło. Jedynie nieliczne polskie próby stworzenia rodzimego kina nowej przygody znalazły jakikolwiek odzew wśród publiczności. Nawet bardzo popularne i powszechnie cenione „Cudowne dziecko” nie mogło liczyć się w walce o widza z takimi przebojami roku 1988, jak „Krokodyl Dundee”, „Commando”, „Mucha” czy „Kopalnie króla Salomona”. Wielki sen się nie ziścił, bo ziścić się nie mógł.
Sen przetrwał jednak długie dekady i – kto wie – może wreszcie ma szansę na realizację. Nie mam zamiaru popisywać się naiwnością równą tej, którą odznaczali się kolaudanci w latach 80. – wiem, że polskie kino popularne nigdy nie będzie na poziomie Hollywoodu. Ale być może pierwszy raz w historii kina jest szansa, by nasze filmy były wrzucone do tego samego worka, co amerykańskie hity. Z pomocą przychodzi Netflix, który dostarcza platformę, przynajmniej teoretycznie, równych szans. O uwagę widza może zabiegać megaprodukcja „Grey Man” z Ryanem Goslingiem w obsadzie i środkowoeuropejska podróbka „50 twarzy Greya”, czyli „365 dni” Barbary Białowąs. Gdyby nie streaming, polski film nigdy nie przedarłby się do świadomości amerykańskiej branży – a przecież skończyło się wieloma nominacjami do Złotych Malin, czyli hollywoodzkich antynagród. A obwołanie najgorszym filmem roku przez Amerykanów – to już coś. Początki są co prawda skromne, ale od czegoś trzeba zacząć.
Piszę o tym półserio, ale faktem jest również to, że „365 dni” i ich kontynuacje naprawdę podbiły globalnego Netfliksa, znajdując widzów na całym świecie. Tak samo było także z innymi polskimi produkcjami, jak chociażby z „Furiozą”, które zupełnie niespodziewanie przebijały się do światowego topu najpopularniejszych filmów platformy. Ta popularność naszych produkcji – nie tylko w naszym kraju – zaowocowała ogromną inwestycją platformy w oryginalne treści polskiej produkcji. A żeby dostarczać kilkanaście nowych tytułów każdego roku, trzeba głęboko spenetrować zasoby niekiedy nawet zapomnianej rodzimej popkultury. Nie jest przypadkiem, że nowego „Znachora” i „Pana Samochodzika” kręci właśnie Netflix, który ponadto władował sporo pieniędzy w „Akademię Pana Kleksa”, by mieć prawo do pokazania filmu na swojej platformie niedługo po kinowej premierze.
Można więc założyć z dużą dozą pewności, że gdyby nie amerykański gigant, żaden z tych filmów nigdy by nie powstał – bo to projekty ryzykowne, pomyślane raczej jako serie, pochłaniające sporo funduszy. Mało który producent działający na rynku kinowym mógłby sobie na to pozwolić. Przeciwników „szargania świętości” nawet by to ucieszyło, ale na popkulturę zawsze warto spoglądać zgodnie z zasadą: „lepiej, jak jest więcej”. Tym bardziej, gdy na nowo odkrywa się dzieła może nie zapomniane, ale mocno zakurzone – uzmysławiając nowemu pokoleniu, że także mamy czym się pochwalić w temacie kultury popularnej. Ponadto kultowym oryginałom przecież nie ubędzie ze względu na ich remake’owanie. A czas, jaki dzieli filmowe pierwowzory od dzisiejszych adaptacji, jest tak długi, że możemy spokojnie mówić o przepaści – technologicznej, obyczajowej, kulturowej. Nowe projekty są obiecujące tym bardziej, że mogą poprawić to, co w filmach z lat 80. kulało najbardziej – czyli warstwę techniczną. Fantastyczny świat Pana Kleksa czy sensacyjny wymiar Pana Samochodzika zwyczajnie ciekawie będzie poznać w formie pełnoprawnego wizualnego widowiska – na poziomie realizacyjnym średniej hollywoodzkiej produkcji. W latach 80. było to raczej klejenie dykty i folii.
Spełniony sen ma jednak swoje koszty. Jeśli chcemy być uniwersalnie zrozumiali i podbijać globalne rynki, musimy kręcić dzieła pozbawione lokalnego kontekstu. Netflix bowiem uwielbia wpychać wszystkie swoje produkcji do jednej formatki. Tak było z niedawnym „Dniem Matki”, który niby rozgrywa się w Polsce, ale jest to Polska z jakiegoś innego wymiaru. „Akademia Pana Kleksa” jest zapowiedziana jako projekt globalny, w którym do słynnej szkoły będą chodzić dzieci z różnych krajów. Tak samo jest z „Panem Samochodzikiem”, którego akcja niby rozgrywa się w PRL-u, ale kiedy dokładnie? Nie wiadomo. To równie dobrze mogą być lata 60., co 80. Zresztą gdyby ktoś powiedział, że akcja rozgrywa się współcześnie, łatwo byłoby mu uwierzyć. To po prostu dla twórców nie miało żadnego znaczenia – bo nie ma to znaczenia dla globalnego widza.
W ogóle mam wrażenie, że film Nykowskiego jest nakręcony przede wszystkim dla zagranicznego widza, który nie ma pojęcia o Nienackim i wcześniejszych adaptacjach jego książek. „Pan Samochodzik i templariusze” wpisuje się w narracyjne trendy kina światowego. Rozpoczyna się sceną akcji – od razu jesteśmy wepchnięci w środek konfliktu, dokładnie tak samo jak w Bondach, Indianach Jonesach czy innych marvelach. Z książkowego pierwowzoru wzięto tylko zarys pomysłu, resztę wymyślając tak, by było miejsce na sceny walk, kolejne tajemnicze zagadki, liczne konflikty i walkę ze złem. Dla miłośników książkowych oryginałów zostało niewiele – mrugnięcie okiem przy zamianie fryzur kobiecych bohaterek, podkreślona wartość wspólnotowości (socjalistyczne ideały ciekawie rymują się z netfliksową polityką różnorodności) i harcerski etos. Kilka mrugnięć okiem również do miłośników poprzednich adaptacji: Amigos jako żywo przypomina Waldemara Baturę z „Pana Samochodzika i niesamowitego dworu”, a dzieciaki w malborskim zamku ukrywają się w zbrojach dokładnie tak samo jak w serialowej adaptacji z początku lat 70.
I wcale nie uważam, by filmowi to rozebranie książkowej historii do łysego szkieletu zrobiło źle. Dziś seria Nienackiego zwyczajnie nie miałaby szans na powodzenie. Brakuje jej dynamiki, ma złą konstrukcję dramaturgiczną, jest pozbawiona nieprzewidywalnych zwrotów akcji, tajemniczości i konfliktów, czyli tego wszystkiego, co dodano do wersji netfliksowej. Można byłoby się zastanowić, po co sięgać po koncesjonowaną serię, gdy tak bardzo się ją rozbebesza. Ale odpowiedź jest prozaiczna: żadna seria klecona od zera nie narobiłaby wokół siebie tyle szumu, co wyciągnięta nawet z najdalszych czeluści pamięci kultowa ramotka.
Sądząc po temperaturze sporów wokół filmu Nykowskiego – cel został osiągnięty, a wspomnienie lektur i filmów z młodzieńczych lat wciąż jest żywe.
Zresztą bardzo swobodne podejście do prozy Nienackiego było cechą wszystkich dotychczasowych adaptacji. Za każdym razem szukano oparcia w aktualnie popularnej konwencji. W przypadku „Wyspy złoczyńców” był to western – Pan Samochodzik w wykonaniu Jana Machulskiego był stylizowany na kowboja, ścieżka muzyczna Wojciecha Kilara ma w sobie coś z muzyki z amerykańskich realizacji tego gatunku, a wykorzystana na wstępie i zakończeniu piosenka nawiązuje muzycznie (i osobą tekściarki – Agnieszki Osieckiej) do przeboju śpiewanego przez Edmunda Fettinga z rodzimego easternu nakręconego rok wcześniej, czyli „Prawa i pięści” Jerzego Hoffmana i Edwarda Skórzewskiego. Serial z 1971 roku wprost – poprzez liczne odwołania intertekstualne – wykorzystuje modę na „Stawkę większą niż życie”, w której Hansa Klossa gra odtwórca roli Samochodzika, czyli Stanisław Mikulski. Filmy z lat 80. to próby przeniesienia na polski grunt kina nowej przygody – amerykańskiego kina z dreszczykiem i kina bondowskiego. Najnowsza wersja robi to samo – wykorzystuje aktualnie popularne gatunki, przede wszystkim kino akcji spod znaku „Johna Wicka” czy filmu „Nikt”, a nawet odrobinę, w finale, kino superbohaterskie.
Można widzieć w tym czysty koniunkturalizm, wtórność i twórcze lenistwo, ale równie dobrze znajomość trendów, szerokie horyzonty i odwagę – by podjąć próbę rywalizacji na nieco szerszym polu niż rodzime. Próbę spełnienia snu, który polskie kino śniło co najmniej przez ostatnie czterdzieści lat.