Protagonistka „Przyjęcia” – debiutanckiej powieści Natashy Brown – to bezimienna czarnoskóra Brytyjka, dobrze wykształcona przedstawicielka klasy średniej, milenialka. Pracuje w londyńskim City, na wysokim stanowisku w branży finansowej. Stać ją na kupno własnego mieszkania, loty klasą biznes i wizyty w gabinetach lekarskich, w których recepcjonistki „witają ją jak w spa” (s. 23). O jej kondycji zdrowotnej dowiadujemy się jakby mimochodem, poprzez mikrosceny rozmów z onkolożką, powracające wzmianki o strachu („Nie pamiętam, żebym kiedyś go nie czuła” s. 39) czy wytyczne dotyczące dawkowania Citalopramu. Niedomówienia stanowią zresztą siłę napędową tej prozy; najlepiej widać to na przykładzie rozpoczynającego książkę rozdziału, w którym mobbing i przemoc seksualna jawią się jako rodzaj widmowego – nienazwanego i nieopisanego wprost – zagrożenia. Łatwość zidentyfikowania go nawet w rozproszonej, rwanej narracji wzmacnia czytelniczy dyskomfort.
Bohaterka Brown to dość nietypowa – a raczej dotąd w literaturze nieobecna – kobieta sukcesu: młoda, Czarna, dobrze sytuowana i nieszczęśliwa. W rozmowie z brytyjskim magazynem „Vogue” autorka podkreśla, że stworzenie takiej właśnie postaci od początku stanowiło jej cel:
Mam wrażenie, że powstało już mnóstwo książek o ludziach, którzy wspięli się na szczyt, ale nie są szczęśliwi. Jako kolorowe osoby nie możemy liczyć na takie narracje; [kolorowe] postaci, które mają wszystko, należą do rzadkości – nie wspominając o takich, którym ten fakt nie przynosi satysfakcji. [Swoją książką] Chciałam powiedzieć „my też możemy mieć [swoje] historie o niespełnieniu”.
W przypadku protagonistki „Przyjęcia” źródłem tego niespełnienia jest wszechobecny rasizm: jednostkowy i zbiorowy, systemowy i społeczny, pasywno-agresywny i protekcjonalny, quasi-życzliwy lub rzekomo uświadamiający. Z rasistowskimi zachowaniami bohaterka ma do czynienia choćby w pracy, gdzie jej „obecność wytrąca z równowagi współpracowników, obcych ludzi, znajomych, a nawet przyjaciół” (s. 100); gdzie regularnie musi tłumaczyć się ze swojej ścieżki kariery, znosić uwagi na temat rzekomo uprzywilejowanego statusu osób kolorowych („Wy, czarni i Latynosi, macie dużo łatwiej” s. 69) albo realizować polecenia niewspółmierne do zajmowanej przez nią pozycji (zakup biletów dla przełożonego). W jednym z fragmentów powieści następują po sobie dwie niezwykle wymowne sceny obrazujące kontrastowy charakter jej służbowej codzienności. Pierwsza z nich ilustruje wyćwiczony do granic możliwości profesjonalizm jako reakcję obronną na wysoki stopień zmaskulinizowania środowiska:
Siedzę wyprostowana, nogi skrzyżowane w kostkach, przedramiona na stole, dłonie swobodne. Jestem przygotowana. Jeśli się odzywam, to na temat, pilnując tempa, nawet tonu głosu. Wszystko popieram danymi. Ilustracjami na slajdach (s. 37).
Wkrótce potem ów wystudiowany do perfekcji, autoprezentacyjny performans zostaje zakłócony z błahej przyczyny. W efekcie stosunkowo wysoka pozycja narratorki ulega niemal natychmiastowej dezaktualizacji, a ją samą sprowadza się do podrzędnej, służalczej roli:
Ktoś wskazuje ekspres do kawy, nie wie, jak go obsłużyć: gdzie nacisnąć, gdzie włożyć kapsułkę. Kiedy wraca ta recepcjonistka? Inni potakują, też nie wiedzą. Pytają, czy może ja…
Cóż.
Robię im więc tę kawę. Ze spienionym mlekiem, wedle życzenia. Oni z ulgą powtarzają o, dzięki.
Dzięki (s. 37).
Między innymi przy pomocy takich epizodów Brown podkreśla kruchość roli, w odgrywanie której wykreowana przez nią postać wkłada tak wiele wysiłku. „Styl, maniera, nieco sztucznie stosowany żargon z City” (s. 26), a przede wszystkim zgromadzony kapitał finansowy stanowią co prawda przydatne rekwizyty, ale nie chronią przed zmultiplikowanymi formami dyskryminacji. Awans społeczny bohaterki nie sprawia, że sprzed jej oczu znikają hasła, takie jak „Anglia musi pozostać biała” albo „Wracaj do siebie”; nie powstrzymuje on również przed podejrzliwymi pytaniami o drzewo genealogiczne („Nie, ale tak w ogóle. Skąd na przykład są twoi rodzice. Z Afryki, prawda?” s. 11), komentarzami objaśniającymi jej świat (podczas jednej z rozmów przekonywano ją, że jej „podstawowym problemem jest bieda, a nie żaden kolor skóry!” s. 101) czy różnego rodzaju incydentami, w których to właśnie „rasa” jest czynnikiem wzmacniającym podatność na zranienie.
W ramach eksperymentów z perspektywą Brown przeplata pierwszoosobową narrację ze zwrotami do wyimaginowanej czytelniczki. Wyobraź sobie – poleca – że na lotnisku Heathrow ochroniarz zagradza ci drogę do odprawy dla klientów klasy biznesowej i, nie spojrzawszy nawet na bilet, „mówi głośno, jakby sądził, że go nie zrozumiesz: zwykła odprawa z tamtej strony” (s. 97). Albo że w ogrodzie podmiejskiej rezydencji rodziców swojego białego partnera, gdzie odbyć się ma tytułowe przyjęcie, zostajesz zaczepiona przez jednego z robotników słowami: „No i gdzie tu sprawiedliwość, piękna? Chodzisz sobie w słoneczku, a ja muszę zasuwać? Co za świat!” (s. 89) – słyszysz i zastanawiasz się, czy do kogokolwiek innego na terenie posesji mężczyzna odważyłby się odezwać w ten sposób.
Na tym jednak nie koniec. Lou, wspomniany partner bohaterki, to dziedzic wielkiej rodzinnej fortuny; ich związek „uwiarygadnia jego istnienie w postępowej bańce. Uwalniam go od części politycznego bagażu dziedzica rodowej fortuny” (s. 82) – konstatuje gorzko bohaterka. Przemawiający przez nią cynizm jest formą sprawczości: służy demaskowaniu hipokryzji, „beztroskiej brutalności” (s. 29) osób z najbliższego otoczenia. Ojciec Lou zadaje jej pytania, z których każde jest „wariacją na temat poprzedniego”, w dodatku robi to wyłącznie „z grzeczności, takiej samej jak ta, którą okazywał kelnerom” (s. 34). Jego matka co prawda nie żartuje z Meghan Markle, ale jej wzrok jest „[p]rzesłodzony, lekki niczym pajęczyna” (s. 88). Rach, przyjaciółka z pracy, to typowa biała feministka: pije migdałowe latte, organizuje zbiórki na rzecz zwierząt i jest przekonana, że parytety stanowią szczytowe osiągnięcie cywilizacyjne, unieważniające zasadność jakichkolwiek dalszych roszczeń równościowych. O rodzinie protagonistki – jej siostrze czy matce – wiadomo niewiele. W jednym z fragmentów poświęconych zerwanym więziom, poczuciu wykorzenienia, braku wspólnej pamięci czy kultury, czytamy za to:
Jamajkę znam jedynie z opowieści. Z odwiedzin cioć i wujków, kuzynów – rodziny. Wypakowuję przywiezione przez nich cząstki chlebowca, owoce mango, rumowe ciasto z bakaliami; kroję pożywne awokado, by rozsmarować je na słodkim chlebie. Słucham historii o krewnych przesiadujących razem do nocy na werandzie i snujących własne opowieści. Myślę o ciepłych powitaniach, kochających bliskich, którzy zawsze odjeżdżają. Zawsze w końcu wracają do siebie. Ja zostaję tu. Kuzynka z Anglii (s. 62).
Dla jamajskich krewnych bohaterka jest Angielką; dla Anglików – pomimo posiadania obywatelstwa, pomimo całego życia spędzonego w Wielkiej Brytanii – pozostaje kimś obcym i niepożądanym. Jednocześnie ciąży na niej piętno nieudanej transakcji, której stawka okazuje się niezwykle wysoka:
Wymieniłam swoje życie na skrawek komfortu, który zapewniała mi przynależność do klasy średniej. Na perspektywy. Moim rodzicom ani dziadkom nikt nie dał takiej szansy; czułam, że nie mam prawa zmarnować swojej (s. 32).
Jako ambasadorka pożądanej – i podlegającej ścisłej kontroli – różnorodności, uosobienie spełnionego brytyjskiego snu, protagonistka uczestniczy między innymi w spotkaniach z młodzieżą. Mimowolnie staje się więc częścią wielopoziomowego systemu opresji. Posługuje się własnym przykładem, by wpajać młodszym pokoleniom kolorowych dziewczyn przekonanie, że jeśli tylko będą kierowały się ambicją, a przy okazji wykażą się „potulnością” i dadzą się „przerobić na wyrobnice, wdzięczne, pracowite, znające swoje miejsce” (s. 32), osiągną sukces. Jednocześnie nigdy nie opuści ich świadomość, „że żadna wspinaczka nie zaprowadzi ich na sam szczyt” (s. 32), ale o tym nikt nie wspomina.
Brown to młodsza, równie bezkompromisowa siostra pisarek, takich jak Toni Morrison, Bernardine Evaristo czy Reni Eddo-Lodge, z której esejem „Dlaczego nie rozmawiam już z białymi o kolorze skóry” (2018) „Przyjęcie” rymuje się bodaj najbardziej. „Wytłumacz powietrze. Przekonaj sceptyków. Udowodnij, że istnieje. Udowodnij to, czego nie widać” (s. 69) – zaleca narratorka powieści, nawiązując tym samym do dyskursów rewizjonistycznych, ufundowanych na celowym lub nieświadomym przekłamywaniu rzeczywistości, posługujących się strategią symetryzmów albo wyparcia. Mechanizmy te – również na przykładzie polskich kontekstów – świetnie opisują, zarazem na nie uczulając, wydane w ostatnich latach książki Agnieszki Kościańskiej, Michała Petryka („Odejdź. Rzecz o polskim rasizmie”) czy Przemysława Wielgosza („Gra w rasy”).
Sama Brown czerpie nie tylko z dziedzictwa czarnego feminizmu i postkolonializmu, ale także z tonacji satyrycznej czy z zyskującego coraz większą popularność typu prozy fikcjonalnej, który w centrum stawia „czarną milenialkę” (black millennial woman). Powstanie „Przyjęcia” poprzedził zresztą szeroko zakrojony research; jak wspomina autorka, gdy jeden z tłumaczy książki zapytał o szczegóły dotyczące pojawiającego się w powieści domu, „była w stanie wysłać całą listę inspiracji”. Jeśli zaś chodzi o inspiracje literackie, Brown wymienia między innymi nieprzełożone na język polski książki „Playing in the Dark” Toni Morrison i „Citizen” Claudii Rankine, zbiór opowiadań „O czym mówimy, kiedy mówimy o miłości” Raymonda Carvera czy „Uznany za fundamentalistę” Mohsina Hamida (powieść zekranizowano w 2012 roku).
Holly Williams z „The Guardian” chwali Brown za dopracowaną stylistycznie zwięzłość, jednocześnie zaznaczając, że zabieg ten „może sprawiać wrażenie wymówki pozwalającej nie zgłębiać historii bohaterki”. Podobny zarzut na łamach „The New York Timesa” formułuje Lovia Gyarkye, zdaniem której debiutująca pisarka ewidentnie rezygnuje z „bardziej złożonej i przejmującej fabuły” na rzecz krytyki społecznej (nieprzypadkowo jeden z kilku przywoływanych w książce cytatów pochodzi z eseju bell hooks „Postmodernistyczna czerń”). Nie zmienia to jednak faktu, że „Przyjęcie” doskonale wpisuje się we współczesne debaty na temat dziedzictwa kolonializmu i białego przywileju (nie bez przyczyny za polskie wydanie odpowiada Wydawnictwo Poznańskie, publikujące także książki Abdulrazaka Gurnaha, który wspólnie z Brown zasiadał w tematycznym panelu na Międzynarodowych Targach Książki), zaś protagonistka powieści uosabia tożsamościowe rozdarcia i „napięcia pomiędzy sprawczością a bezsilnością”. Samą Brown zaskakuje uznawanie krótkiej prozy za „mniej treściwą. To kwestia arbitralna – stwierdza w jednym z wywiadów – niby dlaczego długość [książki] miałaby być skorelowana z [jej] siłą rażenia?”.
Dewiza, którą przez lata kierowała się bohaterka i która nie okazała się wcale przepisem na sukces, brzmi: „Pracuj dwa razy ciężej. Bądź dwa razy lepsza. I pamiętaj, asymiluj się” (s. 94). „Przyjęcie” to opowieść o nieuniknionych, jawnych i ukrytych kosztach wcielania w życie takiego właśnie, totalnego projektu. Słowa narratorki wybrzmiewają szczególnie gorzko w kontekście napędzania przez polski rząd – a także lidera największej partii opozycyjnej – nastrojów ksenofobicznych i budowania atmosfery oblężonej (w domyśle: białej i chrześcijańskiej) twierdzy, wykorzystywania rasizmu jako sprawdzonego oręża politycznego. Gdy wysłannik „Wiadomości” TVP przygotowuje cykl propagandowych materiałów o przerażonych francuskich kobietach, rozmawia właściwie wyłącznie z mieszkającymi w Paryżu Polkami. W tym samym wydaniu ekipa programu zarzucana „przybyszom”, że wcale nie zjawiają się w Europie po to, aby porzucić dawną tożsamość. Zdaniem Bernardine Evaristo, nagrodzonej „połową Bookera” autorki „Dziewczyny, kobiety, innej”, w inkluzyjnej literaturze drzemie potencjał „pielęgnowania wspólnego nam wszystkim człowieczeństwa i dawania mu świadectwa”. Czytana w tym kluczu, zwarta, bezkompromisowa, napisana z perspektywy „wiecznej przybyszki” powieść Brown wydaje się mocnym antidotum na otaczające nas antyuchodźcze wzmożenie.