Jeśli zaczynać szeroko i z przytupem, to tylko tak jak Cristian Mungiu: scenami z niemieckiej rzeźni, gdzie Matthias (Marin Grigore) okrawa bydlęce truchła, a za chwilę sam będzie okrawany nożycami ksenofobii. Ciemnoskóry kolega z pracy nazywa dumnego Rumuna „leniwym Cyganem”, więc Rumun wali chłopa z byka i ucieka w rodzinne strony. W tym czasie Zły już od dawna kołuje nad Transylwanią i łypie krwawym okiem: syn Matthiasa, Rudi (Mark Edward Blenyesi), gna przez las i robi to być może odrobinę za szybko, bo zalicza czołowe zderzenie z czymś, co skrzypi, mruczy i czego zupełnie nie widać w kadrze. Malec z przerażenia traci głos, choć powinien raczej gadać jak najęty, skoro Mungiu obsadził go w roli miejscowej Kasandry. Niewygodne fakty przebierają się w „Prześwietleniu” za przesądy i uprzedzenia, z którymi nikt nie chce się konfrontować, za to wszyscy próbują skropić wszystkich wodą święconą i przenieść gminne spory na poziom księżej ambony. Pośród tego weselicha – a dokładniej: pośród bożonarodzeniowych ozdób, lampeczek, modłów i sałat z majonezem – lawiruje Matthias, człowiek tak śliski, że aż niemożliwy do emocjonalnego pochwycenia. Łapiesz gościa w objęcia, a on błyskawicznie wymyka ci się z rąk i już jest po drugiej stronie rynsztoku: z każdym się dogada i każdemu wskoczy pod pierzynę, w myśl zasady, że każdy każdemu z każdym, byle gdzieś czekały na ciebie ciepły kocyk i wyrko do przeczekania.
Czyżby więc prekursor rumuńskiej nowej fali odrzucił firmowy realizm i został, bo ja wiem, André Bretonem z Bukaresztu? „Prześwietlenie” (org. „R.M.N.”, rumuński akronim oznaczający jądrowy rezonans magnetyczny) zawiera przynajmniej kilka tajemniczych czy nawet surrealistycznych momentów i samo jest trochę jak zdjęcie rentgenowskie: mapuje niewidoczne wnętrze, ale przypomina też zjawę-kościotrupa z cyrkowego gabinetu strachów. Oczywiście to dalej Mungiu, co znaczy mniej więcej tyle, że każde odstępstwo od normy ma swoje wytłumaczenie w realiach socjoekonomicznych, konfliktach etnicznych, ekologii czy peryferyjnej mentalności Rumunów. Węzły społecznych zależności reżyser pościskał mocno i zarazem kunsztownie, chociaż w „Powiększeniu” nazbierało się tematów na przynajmniej kilka samodzielnych filmów.
Transylwańskie miasteczko, do którego z saksów powraca Matthias, gra Rimetea, wciąż żywy skansen typowego dla tej części świata tygla kulturowego: pobielone domostwa zajmują w większości węgierskojęzyczni Seklerzy – katolicy – pozostali mieszkańcy to natomiast poddani rumuńskim wpływom potomkowie niemieckich i austriackich osadników, członkowie kościoła unitariańskiego. Na co dzień te tożsamości w miarę bezkonfliktowo się opływają czy nawet zazębiają, formując coś na kształt dumy z „rimetejskości”: świeżego jedzenia, bogatej historii i miejscowej przyrody, rzeczywiście absurdalnie malowniczej. Wystarczy jednak wrzucić do tego garnca jakiś nadprogramowy element – w tym przypadku: pracowników ze Sri Lanki, legalnie zatrudnionych w lokalnej piekarni – żeby odtworzyć miniaturową wieżę Babel poniemieckiej rumuńskości, siedmiogrodzkiej węgierskości i łączącej oba te światy antyunijnej retoryki, w której lasom i borom zagraża sojusz geja, uchodźcy, ateisty i obszarnika. Nagle każdy Węgier to „urodzony ksenofob” i „ukryta opcja madziarska”, a każdy Rumun – otwarty miłośnik progresywizmu, który jednakowoż nie tknie nic poza mamałygą, a więc tym bardziej nie kupi bułki upieczonej rękami „brudasa z Azji”. Wszyscy ci sympatyczni, żyjący w zgodzie ludzie hurtem doświadczają tożsamościowego uniesienia i biegną na skargę do swoich kapłanów, domagając się może nie secesji, ale przynajmniej jakiejś drobnej ekskomuniki rzuconej na tych, co plugawią miejscowe żołądki „obcą florą bakteryjną”.
David Ehrlich, krytyk filmowy portalu IndieWire, napisał o miasteczku z „Prześwietlenia”, że jest to jedno z tych miejsce w Europie Wschodniej, gdzie powracającego z podróży wędrowca nie wita stęsknione „Dzień dobry!”, tylko polecenie zarżnięcia prosiaka na obiad. Amerykańskie fantazje na temat regionów dawnych Austro-Węgier czy krajów znajdujących się niegdyś za żelazną kurtyną to zawsze dobry materiał na bekę, ale tym razem Mungiu sam jest sobie do pewnego stopnia winien. Jak się rzekło, „Prześwietlenie” ugina się od obserwacji i konfliktów interpersonalnych – do czego jeszcze wrócę – poza tym kipi jednak od dość oczywistych symbolicznych referencji. Wskazywanie, że nowoczesny wschodnioeuropejski rasizm wyrasta z kompleksu peryferyjności, którego nie potrafią zaleczyć ani kapitalistyczna modernizacja, ani tym bardziej protekcjonalna polityka rozwoju zaprojektowana gdzieś na odległym Zachodzie, to słuszna droga, tylko czy na pewno potrzebujemy do tego kapturów Ku Klux Klanu? Rozciągnięty do siedemnastu minut mastershot gminnego zebrania, którego – wśród miksu okrzyków antykapitalistycznych, nacjonalistycznych, rasistowskich, progresywnych, zdroworozsądkowych i teorio-spiskowych – mediatorami w sprawie „Piekarnia kontra Lud” są miejscowy włodarz i ksiądz, przypomina błyskawiczny przegląd sensacyjnych nagłówków z liberalnej prasy, z tym najmocniejszym, głoszącymi, że: populizm zgarnia wszystkie głosy, te słuszne i te całkowicie pomylone; „obudźcie się, zanim będzie za późno!” – wypisane grubą czerwoną czcionką i podkreślonym milionem wykrzykników.
Słyszałem już, że „Prześwietlenie” to film ważny i słuszny, bo pasuje do opowieści o polskiej wojnie kulturowej. Pewnie tak, ale co jest takiego odkrywczego w diagnozie Mungiu? Gderanie, że tylko tragedia nas zjednoczy, a źródłem prowincjonalnego poczucia beznadziei i zmęczenia pozostają zła polityka i drenowanie peryferiów z zasobów – ekonomicznych, społecznych i naturalnych – które karmią tłuste koty w Bukareszcie, Warszawie czy Brukseli? Ja się z tym zgadzam, ale potwierdzanie łatwych tez to raczej zadanie publicystyki, a nie kina.
Być może Mungiu zdecydował się zamknąć „Prześwietlenie” surrealistycznym, komicznym nawiasem – apokalipsą większą nie tylko od lokalnego świata, ale także rozciągającą perspektywę do skali nieomal planetarnej – bo tym razem nie miał nic ciekawego do powiedzenia o rumuńskim społeczeństwie, zapętlając się w rytualnym utyskiwaniu na nacjonalizmy-populizmy. Mimo wszystko „R.M.N.” to wciąż dobry film, najuczciwszy prawdopodobnie tam, gdzie Mungiu precyzyjnie przyszpila lokalne wyczerpanie konserwatywną formą i kolejne formy walki o podniesienie własnego statusu klasowego. Matthias to w końcu perfekcyjny konformista, ale także człowiek całkowicie zdezorientowany regułami współczesnego świata, figura jakby żywcem wyrwana z kina moralnego niepokoju. Facet bez dookreślonych właściwości, stale kursujący na swoim motorku między światem plemiennego maczyzmu a przeszczepem gładkiej nowoczesności z wielkiego miasta, który reprezentuje Csilla (Judith State), jego kochanka i zarządczyni fabryki pieczywa. Csilla jest w tym filmie duchem „europejskiego progresu”: kobietą niezamężną i niezależną, otwartą na doświadczenie, wyznającą liberalny światopogląd i meblującą dom na modłę minimalistyczno-rustykalną (z przewagą świeczki, kadzidełka i filiżanki z Ikei). Wieczorami otwiera butelkę czerwonego wina i ćwiczy na wiolonczeli motyw muzyczny ze „Spragnionych miłości” Wonga Kar-Waia, a także jako jedyna tubylczyni od początku do końca broni sympatycznych pracowników ze Sri Linki, płacąc za to wysoką cenę ostracyzmu płynącego w zasadzie z każdej strony (choć trzeba pamiętać, że Csilla ma w tej obronie żywotny interes ekonomiczny).
Przy niej Matthias staje się łagodny i delikatny jak owsiane latte, chociaż ich relacja jest głęboko niesymetryczna, podszyta czymś w rodzaju przemocy klasowej: nocne odwiedziny u Csilli, kiedy bohater musi każdorazowo zostawiać na progu jej eleganckiego domu strzelbę i całą swoją grubiańskość, przypominają wizyty chłopa pańszczyźnianego w alkowie dziedziczki – coś, o czym wiedzą cały dwór i cała wioska, ale nikt nie odważy się wypowiedzieć tego na głos. U siebie natomiast Matthias to terrorysta, mszczący się na żonie Anie (Macrina Barladeanu) za to, że ta nie zamierza znosić jego obłudy i wężowej oślizgłości, oraz próbujący wychowywać syna na człowieka lasu: wojownika strzelającego do niedźwiedzi i przegryzającego wrogie gardła na komendę „Ty babo!”. Czujemy oczywiście, że wszystko to raczej bardzo prowizoryczne formy estetyczne, w których nikomu nie jest wygodnie i które za moment implodują z przyjemnym pyknięciem, odsłaniając śmieszność neomieszczańskiej „plomby” Csilli i patriarchalnych złogów Matthiasa.
Bo prawda jest taka, że świat z „Prześwietlenia” kurczy się wewnętrznie w każdej swojej kolejnej odsłonie: z miasteczka wyjeżdżają młodzi, największy pracodawca – kopalnia miedzi – opuścił żagle już dawno temu, wygnany rozwojem turystyki i marzeniami lokalnych władz o wpisie na listę dziedzictwa UNESCO. Duża, częściowo zautomatyzowana piekarnia to krasnoludek na glinianych nogach w kontekście lokalnych potrzeb, a na dodatek wszystko wokół dziczeje na potęgę, co jest konsekwencją europejskiego planu renaturalizacji siedmiogrodzkich lasów. Ekolog z Francji krąży po obejściach jak jakieś mroczne widmo we frygijce, licząc powracające niedźwiedzie i zwiastując rewolucyjną zmianę, której nikt tutaj za bardzo nie chce.
Wielkie tożsamościowe konflikty giną więc w tej części świata śmiercią naturalną: co z tego, że Matthias uważa, iż ma „więcej niemieckiej krwi od samych Niemców”, skoro jego ojciec – potomek niemieckich osadników, nazywany przez miejscowych Papą Ottem (Andrei Finti) – nie pamięta już, gdzie jest dół, a gdzie góra? Bohater wiezie staruszka na rezonans magnetyczny, a prześwietlenie daje spodziewany wynik: połowa mózgu Otta to dziewicza, biała plama. Czy może to oznaczać, że któraś z lokalnych tożsamości nareszcie zyskała przewagę i Matthias będzie mógł odetchnąć powietrzem stabilizacji? Niekoniecznie, chodzi raczej o zapomnienie i pustkę, która robi miejsce na coś nowego. A to nowe przychodzi z niespodziewanej strony, z nieantropocentrycznego „zewnątrz”, które ma totalnie gdzieś ludzkie układy i wściekłe konflikty, od pokoleń przykrywane kocykiem cywilizowanej współpracy przy dziele wysysania ostatnich soków z Matki Natury. I z taką myślą w zasadzie mógłby nas Mungiu zostawić, a nie umywać ręce w każdym napotkanym publicystycznym stawie.