Nr 3/2023 Na teraz

Odsłuchy stycznia

Mateusz Witkowski
Muzyka Cykl

Wielkie powroty, niewielkie drugie płyty, dziwne instrumentale i dyskusyjne hity – to wszystko znajdziecie w najnowszych „Odsłuchach”. Zapraszam wraz z Måneskin, Miley Cyrus, Afro Kolektywem i Makiem DeMarco.

 

Måneskin
„RUSH!”
Epic

Po eurowizyjnej eksplozji popularności Måneskin opadł już kurz i brokat. Pora więc sprawdzić, co Rzymianie mają rzeczywiście do zaoferowania.

Żartuję, nie ma tu czego sprawdzać; od początku było wiadomo, na czym polega ta gra. Jestem człowiekiem małych potrzeb, nie ukrywam więc, że całkiem lubię tę ekipę: ładnie wyglądają, są z Włoch – to w zupełności wystarczy.

Inaczej mają się sprawy w przypadku ich twórczości. Måneskin tworzy bowiem muzykę do bólu generyczną, to piosenki z klocków, zlepek elementów pochodzących z zaśniedziałego rockowego imaginarium. Wszelkie glamrockowe tąpnięcia bębnów, skandowane zwrotki i eksplozywne refreny, brzydkie słowa i wycieczki w stronę sado-maso ewokują niebezpieczeństwo, a zarazem wydają się do bólu oswojone i zwyczajnie nudne („Own My Mind”, „Gossip”, „Kool Kids” i wiele, wiele innych). To nigdy niepowstały sequel „Szkoły rocka”, zbiór rekwizytów pozbawiony jakiegokolwiek kontrkulturowego sznytu (Måneskin najlepiej wypada zresztą, gdy nie stara się maskować popowej proweniencji swojej muzyki – jak na przykład w „Timezone”). Czy powinniśmy się na to obrażać? Rockowość – cokolwiek by to określenie znaczyło – została już oswojona i zajeżdżona, doskonale wpisuje się w nastrój telewizji śniadaniowej, bo przecież całe to sugerowane odstępstwo od normy jest na niby (wiecie, to taka konwencja). Måneskin budzą więc raczej mój podziw: udało się im powtórzyć zgrany do bólu trik, osiągając przy tym niebywały sukces. Tylko dlaczego te numery są tak nudne i przewidywalne? Dlaczego, w najlepszym wypadku, plasują się na skali gdzieś między Vanilla Ninja a Fall Out Boy?

Rock jako wzorzec estetyczny i psychologiczny zdechł, a „RUSH!”, mówiąc słowami poety, „zakrywa wieko, kładzie kamień na niego”. I dobrze, może wróci kiedyś, ciekawszy.

Miley Cyrus
„Flowers” (singiel)
Smiley Miley

Skoro przy niebezpieczeństwie w muzyce jesteśmy – czas na Miley Cyrus.

To nie tania ironia, od dawna wiadomo, że stylistyczno-wizerunkowe wolty oraz artystyczne ryzyko bardzo dobrze rymują się z głównonurtowym popem. A Cyrus była bez wątpienia jedną z heroldek zmian, które nastąpiły w branży muzycznej w poprzedniej dekadzie.

Teoretycznie we „Flowers”, klasycznym utworze porozstaniowym, wszystko się zgadza. Mamy tak pożądany w popie „pierwiastek ludzki” (premiera singla nie przez przypadek zbiegła się z urodzinami byłego męża piosenkarki, Liama Hemswortha). Mamy też ciekawą zabawę intertekstami: Cyrus to parafrazuje, to cytuje „When I Was Your Man”, wielki hit Bruno Marsa z 2012 roku (patrz: „I can buy myself flowers” oraz rozwiązania melodyczne w refrenie). „Flowers” to pieśń niemalże emancypacyjna, wyraz kobiecej siły. A jednak, jeśli ograniczymy się do jakości czysto muzycznych, jest w tym numerze coś zmurszałego. Discofunkowe rozwiązania, których tu pełno – puls basu czy znajome partie instrumentów smyczkowych – są pozbawione wdzięku, całkowicie przewidywalne i (mimo że wspomniana stylistyka wróciła triumfalnie w ostatnich pandemicznych latach) nieco niedzisiejsze.

W momencie, w którym piszę te słowa, „Flowers” jest już sporym hitem. Daleko mu jednak do najlepszych singli w dorobku Cyrus.

fot. Bianca Van Dijk on Pixabay

Afro Kolektyw
„polonez dla początkujących” / „ausser betrieb” (singiel)
Thin Man Records

Najmniej/najbardziej potrzebny zespół świata wrócił.

Ponownie: to żadna złośliwość z mojej strony. Afro Kolektyw zrobił sporo, by nie wpisać się w żaden kanon, by nie wpasować się w środowiskowe oczekiwania, by uniknąć łatwej klasyfikacji. Dzięki temu pozostał zjawiskiem całkowicie osobnym; takim, przy którym wszelkie próby opisu i recenzenckie gotowce sprawdzają się, w najlepszym wypadku, słabo. No, bo co można napisać? Że „polonez dla początkujących” to pokoleniowa summa? Że tekst jest naszpikowany błyskotliwymi obserwacjami społecznymi? Że Afrojax przygląda się społeczeństwu, pardon my French, z reporterską swadą? Że „ausser betrieb” to numer dojmujący, dołujący i zabawny zarazem? Że frontman z niewymuszoną gracją ślizga się po jazzujących/synth-jazz-funkowych bitach? Że nowe wcielenie Afro Kolektywu wydają się doskonałą syntezą wcześniejszych dokonań zespołu i solowej działalności Michała Hoffmanna? Że na dźwięk fraz, takich jak „grymas tysiąclecia” i „stuletni stulejarz”, trudno nie parsknąć śmiechem?

Owszem, można to wszystko napisać, ale i tak nie muśniemy nawet tego, o co chodzi w tym zespole. Proszę sprawdzić samemu – w te pędy.

Mac DeMarco
„Five Easy Hot Dogs”
Mac’s Record Label

Nowa płyta Kanadyjczyka jest tak samo bezpretensjonalna jak jej tytuł. Nie jestem jednak przekonany, czy to wystarczy, żeby uznać ją za udaną.

Czy pragnęliście nowej muzyki Maca DeMarco? To pytanie w kontekście „Five Easy Hot Dogs”, drugiego instrumentalnego albumu w jego dorobku, wydaje się kluczowe. W pewnym sensie mamy bowiem do czynienia z płytą do bólu demarcowską: charakterystyczne progresje akordów (to wybijanych jednostajnie i miarowo, to ogrywanych legato), akustyczne tła podbarwianie metalicznymi plamami syntezatorów, ascetyczny automat perkusyjny, perkusjonalia – znamy, znamy i raczej lubimy.

„Five Easy Hot Dogs” powstał podczas solowej trasy koncertowej DeMarco i stanowi swego rodzaju dziennik z podróży, co sugerują nam tytuły poszczególnych utworów – nazwy kolejnych miejscowości. Rzecz w tym, że była to podróż nad wyraz apatyczna i jednostajna, że dostaliśmy coś na kształt indie-vaporwave’owego muzaku, który, owszem, jest przedniej urody, ale raczej towarzyszy, niż zachęca do kontemplacji. W przeciwieństwie do poprzedniej płyty instrumentalnej artysty („Some Other Ones” z 2015 roku), niewiele tu momentów, które przełamałyby stagnację i przykuły naszą uwagę (może poza synthową fletnią Pana z „Portland” czy bluesowo-acidjazzowym „Chicago”). Większość tracklisty zlewa się w kałużę (urokliwą, ale jednak).

Wierni słuchacze DeMarco będą raczej zadowoleni. Co do reszty: jest ryzyko, że skończy się na wzruszeniu ramionami.