Drugie pod względem wielkości miasto w stanie Nowy Jork, Buffalo, znane jest głównie z pikantnych skrzydełek kurczaka, wyjątkowo srogich zim i położonego niedaleko wodospadu Niagara. Od jakiegoś czasu funkcjonuje także jako stolica ulicznego rapu – mimo że dopiero w 2017 roku pierwsi raperzy z Buffalo doczekali się umowy z mainstreamową wytwórnią. Westside Gunn i Conway the Machine podpisali kontrakt na dystrybucję z Shady Records, labelem Eminema – tym samym, który wypuścił debiutancki album 50 Centa. Kryminalna przeszłość rapera uważana była przez inne wytwórnie za czynnik nieredukowalny i przeszkodę w wydaniu płyty – w przeciwieństwie do Shady Records. Label miał więc już tego typu doświadczenie i po raz kolejny nie miał też problemu z wyciągnięciem ręki do innych byłych przestępców. Chociaż Eminemowi zarzuca się brak zaangażowania w promocję związanych z nim artystów, nie można mu odmówić odwagi, jeśli chodzi o dawanie szansy zaistnienia w masowej świadomości kontrowersyjnym postaciom i ciekawym raperom.
Gdy podpisywali kontrakt, Gunn i Conway funkcjonowali jako duet Hall & Nash – nawiązywali nazwą do popularnej pary wrestlerów z WCW, a potem WWE. Scotta Halla i Kevina Nasha wyróżniały nonszalancki styl i absurdalna wręcz pewność siebie. Przyrodni bracia Gunn i Conway przyjęli konwencję podobną jak wrestlerzy, którym oddawali hołd: Conway jest sprawniejszym technicznie, ale pozbawionym polotu raperem, Gunn natomiast tym bardziej stylowym, elokwentnym, śpiewnie wyrzucającym wersy swoim charakterystycznym, wysokim głosem.
Po przygodzie z labelem Eminena Gunn i Conway współzałożyli wytwórnię Griselda Records, której – wraz ze swoim kuzynem, Bennym the Butcherem – są twarzami. Powszechnie wiadomo, że to głównie Gunn odpowiada za funkcjonowanie labelu. Innym dowodem jego pracowitości jest wypuszczana regularnie (obok pełnoprawnych płyt) seria mixtape’ów „Hitler Wears Hermes”, której ostatnia (w podwójnym sensie: niedawności oraz zwieńczenia), dziesiąta odsłona, nazwana po prostu „10”, ukazała się pod koniec listopada. Kontrowersyjny szyld serii to wariacja na temat nieszczególnie kontrowersyjnego filmu „Diabeł ubiera się u Prady” („Devil Wears Prada”), w zamierzeniu autora sugerująca fuzję pozornie niepasujących do siebie rzeczy, jakie ma łączyć w swojej twórczości. Świetnie widać to po liście gości obecnych na „10”, wśród których są: ASAP Rocky, Black Star, Busta Rhymes, Ghostface, Raekwon czy Run the Jewels. Trzy pokolenia bardzo różnych nowojorskich artystów hip-hopowych – tylko Killer Mike z Run the Jewels wywodzi się z Atlanty – pojawiają się zatem w sąsiadujących utworach, tworząc coś na kształt muzycznego przekroju regionu.
Konsekwencja, z jaką trzech raperów z Griseldy wypuszcza solidne albumy, to dowód pracowitości, ale też świadectwo talentu. Wpływy, jakie ukształtowały ich rap, są doskonale słyszalne w warstwie tekstowej, ale też muzycznej. „Super Kick Party” albo „BDP” brzmią jak żywcem wyjęte z pierwszych płyt Ghostface’a czy Raekwona, a „Peppas” mogłoby znaleźć się na pierwszej płycie duetu Black Star. Jednocześnie „Nigo Louis”, pierwsza część „God Is Love” czy „Mac Don’t Stop” to dość jednostajne, nudnawe wypełniacze na albumie, który ma jedynie 12 utworów.
Jak na pożegnanie z serią, muzycznie „10” wypada bardzo nierówno. Poprzednia część, „Hitler Wears Hermes 8: Side B”, swoim piwnicznym, surowym brzmieniem wywindowała oczekiwania wobec konkluzji. Album brzmiał jak rodem z lat 90., przez wielu uważanych za złotą erę rapu. W tamtych czasach utwór z gościnnym udziałem Busta Rhymesa, Raekwona i Ghostface’a, jakim jest „Science Class”, byłby gwarantem jakości, kandydatem na klasyk, wymuszającym na gospodarzu wspięcie się na najwyższy poziom. Tymczasem tu Gunn ewidentnie odstaje od pozostałych. Także motywem – rapuje bowiem na inny temat, nie idąc jak reszta artystów za sugestią wokalnego sampla. Zamiast wspomnień o zmiennych losach przyjaźni, Gunn wymienia się sztampowymi przechwałkami z pochodzącym z nowojorskiego Syracuse $tove God Cook$em. W „Switches On Everything” gospodarz nawet nie próbuje dotrzymać tempa El-P, Killer Mike’owi i $tove Godowi, pojawiając się tylko w refrenie.
To kwestia indywidualna, ale najprzyjemniej słucha mi się Gunna na wspólnych albumach z Conwayem i/lub Bennym lub w gościnnych występach. Jego pojedyncze wersy dodawane do innych fraz są odświeżające, natomiast solowe dokonania zbyt często obnażają jego braki jako wykonawcy. Flow Gunna, podobnie jak jego imaginarium, są na tej płycie dość ograniczone. Krótkim, lakonicznym obrazom, jakie odmalowuje, towarzyszą immanentne dla jego twórczości imitacje wystrzałów. Nawarstwienie „brrrrr” i „po-po-po-po” może wywoływać idiosynkratyczną reakcję u kogoś liczącego na poważniejsze eksperymenty i wyznaczenie nowego kierunku w twórczości muzyka.
Na przestrzeni serii mixtape’ów słyszalny jest przyrost pewności siebie. W „Peppas” Gunn zostawia swoją zwrotkę na koniec – co jest odważnym zabiegiem, biorąc pod uwagę, że przed nim pojawiają się tam Mos Def i Talib Kweli. To jednak nie kwestia ego, a przekonanie o własnych umiejętnościach. Zwrotka Gunna otwiera wcześniejszy „Shootouts in Soho” i szkoda, że pojawiający się gościnnie ASAP Rocky rapuje jak na „Live. Love. ASAP”, co mogłoby wywoływać nostalgię za wypuszczonym jedenaście lat temu mixtape’em, gdyby nie wydawało się rezultatem lenistwa.
Bo owszem, widoczny jest tu talent, ale ostatecznie z całej płyty też bije lenistwem, co przekłada się na jej całościową słuchalność. Szczególnie ostatni, dziesięciominutowy utwór jest zbyt monotonny, żeby przesłuchać go w całości więcej niż raz. Chociaż chętnie wracam do pojedynczych utworów z poprzednich płyt Gunna, na „10” brakuje czegoś, co przykułoby uwagę na dłużej. W rezultacie domknięcie serii raczej rozczarowuje. Nie jest to klasyczny album Griseldy, jak choćby „WWCD”, gdzie raperzy byli jak barbarzyńcy, bezpardonowo obchodzący się z kolejnymi podkładami.
Można oczywiście założyć, że Gunn już nie jest głodny, że dorósł. Jeśli istotnie tak jest, stało się to niestety kosztem chropowatości charakteryzującej typowy (i topowy) nowojorski rap.