W miejskim krajobrazie, gdzie dostęp do przestrzeni wyznaczają interesy deweloperów, za dobry widok płaci się dobre – czyli grube – pieniądze. Weźmy „Odbicie” Valentyna Vasyanovycha (do obejrzenia w HBO Max): główny bohater – dobrze sytuowany chirurg – mieszka w nowoczesnym bloku, wysoko nad miastem, w otoczeniu czyściutkich mebli niczym z Ikei. Ale choćby owinął się kokonem z pancernego szkła, wojna – gdzieś tam, poza granicą horyzontu – i tak znajdzie do niego dojście, składając na szybach krwawą sygnaturę. Gołąbek pokoju dogasa na chodniku, na froncie stygną mobilne krematoria, które udają nyski z pomocą humanitarną. W nowym ukraińskim kinie każdy kadr waży tonę i być może dlatego, jak ujęła to znajoma krytyczka, powinniśmy dzisiaj mówić – zupełnie bez przekąsu, raczej z uznaniem – o „ukraińskiej szkole kadrowania wojny”. Nic się przed tym surowym spojrzeniem nie ukryje, nic nie zostanie przegapione. Soczewka kamery prędzej wypali wam oczy, niż odwróci się od horroru.
Podobnie jest z „Klondike” Maryny Er Gorbach, nagrodzonym na festiwalach Sundance i Berlinale ukraińskim kandydatem do Oscara, który przeleciał przez polskie kina jak pocisk: dosłownie wpadł i wypadł, wzbudzając bardzo umiarkowane zainteresowanie. To już pewnie ten etap: wojna spowszedniała, obrazy wojny męczą, kino – o ile jeszcze ktokolwiek tam chodzi – ma otulać ciepłą kołderką, stwarzać okazję do eskapizmu.
Sam film rozpoczyna się od prenatalnej ciemności i rozmowy zza kadru. Młode małżeństwo planuje remont; ona chciałaby mieć okno od sufitu do podłogi, takie w „europejskim stylu”. Zważywszy na czasy, to pragnienia z rodzaju tych niebezpiecznie dilujących z losem: kilka minut później ostrzał artyleryjski niszczy jedną ze ścian i otwiera wiejski dom – w ramce z pyłu, gruzu i połamanych belek stropowych – na malowniczy krajobraz: łąki, stepy, pola uprawne (i wozy bojowe, i kule z kałasznikowów, i słupy ognia). Jest pięknie, pięknie i brudno, jak na częściowo spalonej fototapecie tuż obok dziury, gdzie palmy kokosowe, plażę i zachód słońca zżerają węgielne czernie. Było tu kiedyś symulakrum dalekiego świata, po który wcale nikt nie chciał sięgać – wystarczył sam widok.
Przez tę „wyrwę” – prostą, czytelną, a jednocześnie wystarczająco mocną metaforę wojny – oglądamy początek agresji na Donbas. Jest rok 2014, wieś Hrabowe, kilkadziesiąt kilometrów od granicy z Rosją. W ścianę przywalił pocisk wystrzelony przez separatystów – podobno przez pomyłkę, chłopakom się wypiło. Znak dla Tolika (świetny Sergey Shadrin w roli faceta, który ciągle gdzieś ucieka, lawiruje i nie daje się wtłoczyć w heroiczno-bandycki pejzaż), żeby wyciągnąć się za włosy z letargu i ewakuować ciężarną żonę jak najdalej od frontu. Tymczasem Irka (Oksana Cherkashyna) stawia zaciekły opór – czy to z powodu szoku, czy przekonania, że porzucenie własnej ziemi oznacza grzech przeciwko życiu, zaczyna rytualną krzątaninę przy gospodarstwie: doi krowę, karmi kury, szykuje słoje z barszczem, ćwiczy ciało przed nadchodzącym porodem (ciało, pamiętajmy, coraz słabiej poddające się kontroli). Im więcej symulowania normalności, tym pętla wokół domu staje się ciaśniejsza: sąsiad-separatysta „pożycza” samochód Tolika, brat Irki grozi odwetem za „zdradę” (czyli próbę zachowania neutralności), a nieopodal wsi „zbłąkana kula” trafia samolot malezyjskich linii lotniczych z prawie trzystoma pasażerami na pokładzie. Na kartofliska spada deszcz ognia, skręconego żelastwa i ludzkich szczątków: coś, co do tej pory nazywało się domem, w ciągu kilku godzin zamienia się w szczelnie zamkniętą „zonę”, gdzie dniami i nocami trwa identyfikowanie zmarłych. Żałobne pielgrzymki holenderskich rodzin i prawosławne kondukty pogrzebowe odrealniają krajobraz na modłę średniowiecznych fresków: zbolałe twarze, światłocienie od wszechobecnych latarek i reflektorów, czarne worki, urwane skrzydło samolotu i fotel z trupem na środku podwórka niczym sceneria ostatnich kręgów „Piekła” Dantego. Być może pewne symbole są w „Klondike” zbyt nachalne, być może finał epatuje naturalizmem i szokiem wojennym w sposób, który gdzie indziej byłby trudnym do usprawiedliwienia kiczem – z tym że „gdzie indziej” oznaczałoby kino o wojnie robione z dystansu historycznego, a u Gorbach nie ma o tym mowy. To operacja na teraźniejszości, rzecz wysnuta z „tu i teraz”, z rany, która nie tylko wciąż się nie zabliźniła, ale jest także otwarta szerzej niż kiedykolwiek wcześniej.
W tej ambiwalentnej wizji układania sobie życia na cmentarzu odnajduję także jeden ze swoich największych prywatnych koszmarów: głęboki lęk przed uwięzieniem we własnym domu, który nie jest już dłużej domem. Podobnych emocji doświadczyłem kilka lat temu, czytając „Internat” Serhiya Zhadana – najbliższy świat okrojony do piwnic i osłon przed pociskami, otwarta przestrzeń jako śmiertelne niebezpieczeństwo, wyjście na zewnątrz jako zaproszenie do bezterminowej tułaczki. Sposób patrzenia, punkty widokowe, wizualne metafory są w nowym ukraińskim kinie pierwszoplanowe i – zazwyczaj – pierwszorzędne. Dom Irki i Tolika stoi na wzgórzu, prawie zawsze w centrum akcji, a wojna – w różnych postaciach – krąży wokół niego jak masy wzburzonego powietrza wokół oka cyklonu: nigdy nie wiadomo, co pojawi się na horyzoncie, z której strony padnie strzał albo czy nadjeżdżający samochód okaże się starym rzęchem sąsiada, czy bandą szabrowników. Krajobraz otwarty wyrwą w ścianie – ciągnący się w nieskończoność, przytłaczający brakiem punktów orientacyjnych i naturalnych barier – całkowicie wykoślawia dotychczasowy rytm egzystencji: nie istnieje już sfera prywatna, nie ma żadnych „ich” oraz „nas”, nie ma zewnętrza, przestają działać kategorie socjologiczne: nie ma jednostek, społeczności czy środowiska naturalnego. Są tylko – aż po najdalsze krańce widnokręgu – punkty gotowe do „oflagowania” i zasoby otwarte na eksploatację. To w tej perspektywie czytam tytuł „Klondike” – ironiczne nawiązanie do gorączki złota w kanadyjskim Yukon, która zakończyła się szybkim wydrenowaniem całego regionu. U Er Gorbach „drenaż” nie odnosi się jednak do surowców, ale do życia w ogóle: potencjalnie każdy „żywy obiekt” może zostać zjedzony, ograbiony, zaprzęgnięty do pracy, sprzedany, wykorzystany w celach propagandowych albo na tysiąc innych sposobów. W stanie wyjątkowym symulowanie normalności po prostu nikomu się już nie kalkuluje.
Ironiczna jest także opowieść o realizacji tego filmu – jak wiadomo, przed lutym 2022 roku wojna w Ukrainie pozostawała na marginesie zainteresowań zachodniej opinii publicznej. Maryna Er Gorbach, absolwentka między innymi studiów filmowych w Kijowie, ale też polskiej szkoły Andrzeja Wajdy, bezskutecznie „piczowała” projekt na branżowych imprezach i festiwalach. Pieniądze znalazły się dopiero w Turcji: film wyprodukowała razem z mężem Mehmetem Bahadirem Erem i autorem zdjęć Sviatoslavem Bulakovskim, samodzielnie zmontowała, a następnie wprowadziła na kinowe salony, wygrywając nagrodę za reżyserię na Sundance Film Festival dwa tygodnie przed regularną inwazją Rosji na Ukrainę. Ze wschodnioeuropejskiej artystycznej ciekawostki „Klondike” urosło do międzynarodowego fenomenu, podobnie jak wojna w Donbasie – latami lekceważona – w końcu wstrząsnęła globalnym układem sił i „awansowała” na codzienną jedynkę w anglojęzycznych portalach informacyjnych. Pytanie o hollywoodzką koronację skromnego filmu Gorbach – antyheroicznej przypowieści o wojnie jako niemożliwym balansowaniu na krawędzi norm moralnych i bacznej obserwacji kształtów na horyzoncie – jest więc w gruncie rzeczy zupełnie niepotrzebne.
„Klondike” już wygrało, bo zaalarmowało branżę, że w Ukrainie robi się filmy na światowym poziomie – dla młodego kina, które zawsze borykało się z niedoborem środków, to kolejna bardzo dobra wiadomość. Teraz pozostaje tylko czekać na naturalną zmianę stawki: możliwość opowiadania o codzienności – choćby i tej kryminalnej, albo fantastycznej, albo zupełnie nudnej i zwyczajnej – w wolnej Ukrainie, gdzie strach o przyszłość istnieje wyłącznie w podręcznikach do historii. Oby już niedługo.