W książce „Wodnikowe Wzgórze” Richarda Adamsa pojawia się ludowy bohater królików, El-ahrera – co w ich języku oznacza „Książę o Tysiącu Wrogów”. Jako karę za różnorakie przewinienia bóstwo Frys skazuje El-ahrerę i jego dzieci na wieczną ucieczkę pod ziemię przed drapieżnikami. Adams nie przedstawia tego jako aktu tchórzostwa, lecz jako sprytną strategię przetrwania, pozwalającą królikom zrobić użytek z ich naturalnych talentów – czujności i szybkości. Wyjście na powierzchnię jest zatem ryzykowne, ale też stanowi okazję do wykorzystywania i ćwiczenia owych talentów. Ten kontekst będzie miał znaczenia dla niniejszej recenzji, choć Freddie Gibbs (Fredrick Jamel Tipton), raper z Gary w stanie Indiana, uczynił swoim emblematem królika i przybrał alias Big Boss Rabbit z innego powodu: słynny królik Playboya jest symbolem gangu Vice Lords, do którego Gibbs należy. Wrogów rapera też raczej próżno liczyć w tysiącach – w środowisku hip-hopowym cieszy się raczej uniwersalnym szacunkiem – ale dotychczasową karierę spędził w podziemiu, wypuszczając zarówno dobrze przyjęte solowe projekty, jak i albumy wyprodukowane w całości przez takie ikony jak Madlib i The Alchemist. Jego najnowsza płyta, „$oul $old $eparately”, to pierwsza wydana przez wytwórnię z wielkiej czwórki liczących się, Warner Records.
Wbrew puchatym pozorom, króliki są wyjątkowo bojowym i terytorialnym gatunkiem. Nic więc dziwnego, że Big Boss Rabbit nie pozwolił, żeby wysoki kontrakt w jakikolwiek sposób wpłynął na jego muzykę. Za każdy z piętnastu utworów odpowiada inny producent (lub inni producenci), ale płyta jest zaskakująco spójna, głównie dzięki niepodrabialnemu, głębokiemu i ciepłemu głosowi Gibbsa. Jego śpiewny flow sprawia, że przejścia między różnorodnymi utworami są gładkie: koherentność to zresztą intencjonalny zabieg, bo „$$$” jest luźnym koncept albumem, rozgrywającym się w fikcyjnym hotelu w Las Vegas. Podróż spod ziemi na sam szczyt i z bezpiecznej ciemności do rozświetlonego pejzażu miasta przedstawiona jest jako ryzyko podjęte przez czterdziestoletniego rapera.
O ile jednak Gibbs faktycznie musiał ryzykować na wcześniejszych etapach kariery, o tyle ta płyta jest pewniakiem. Obecność na albumie takich gości jak Raekwon, Scarface i DJ Paul wydaje się zrealizowaniem młodzieńczego marzenia, bo przecież ich muzykę raper chłonął, dorastając w miejscowości dotąd znanej głównie dzięki Jackson 5. Wystawny styl życia, do jakiego aspiruje, potęgują gościnne wersy innych współczesnych mu coke raperów, takich jak Rick Ross i Pusha T. Przepych wciąż nie jest naturalnym środowiskiem Gibbsa, funkcjonuje on tu bardziej jako konsekwencja rozbojów i handlu narkotykami, które opisuje z tą samą energią i pasją co dotychczas, ale już raczej z wygodnego fotela niż z narożnika ulicy.
Wbrew tematyce, w głosie rapera brak agresji – bliżej mu do alfonsa z filmu blaxploitation. Gibbs to współczesny Iceberg Slim, głoszący uliczną ewangelię z Biblią w jednej dłoni i szklaneczką koniaku w drugiej. W otwierającym płytę „Couldn’t Be Done” z dumą spogląda na swoje skromne początki, a natchniona Kelly Price wyśpiewuje podziękowania dla Jezusa za materialne błogosławieństwa. Natomiast w zamykającym album „CIA”, rozwijając skrót jako „Crack, Instagram and AIDS”, wskazuje na przyczyny opresji Afroamerykanów. Zarazem panoramicznie ujmuje swoje życie, które wciąż kręci się wokół: handlu pierwszym, promowania swojej marki na drugim i obawy przed trzecim. Utkwienie w tym kręgu sytuuje rapera w roli oportunisty, który odnalazł się w taktyce na wyjście z biedy i nie ma zamiaru jej zmieniać tylko dlatego, że teraz żyje mu się lepiej. W „Blackest in the Room” określa siebie jako odstającego od otoczenia zarówno pod względem koloru skóry, jak i ulicznej wiarygodności. Chociaż częściej spędza czas w towarzystwie biznesmenów, pozostaje wierny zasadom wyniesionym z gangu i gdy podkład The Alchemista zmienia się, wraz z nim Gibbs obrazowo opisuje, jak rozwiąże ewentualny konflikt interesów.
Pojawienie się w telefonicznych skitach komików Jeffa Rossa, Joe Rogana i Slink Johnsona (jako Czarnego Jezusa z serialu Aarona McGrudera) zachęca, żeby nie brać tego wszystkiego aż tak poważnie. W „PYS” (skrót od „Pimp Your Sluts”) na luzującym niczym kodeina i blanty podkładzie raper szybko wyrzuca z siebie absurdalne przechwałki o seksualnych podbojach i nieregulowanych transakcjach, jakby te dwie sprawy były nierozerwalnie związane. Z jednej strony miło byłoby, gdyby Gibbs wyrósł już z mizoginii, która toczyła mainstreamowy rap w latach 90., nawet jeśli miałoby się to kłócić z imagem zimnego drania, jaki prezentuje przed mikrofonem. Z drugiej, na płycie kilkakrotnie wspomina o swojej dziewczynie, a w promującym „$$$” wywiadzie dla programu Breakfast Club w nieco poliamorycznym tonie wyznał, że kocha zarówno ją, jak i obydwie kobiety, z którymi ma dzieci, po prostu nie praktykuje monogamii i nie wymaga jej od swoich partnerek.
„$oul $old $eparately” czerpie z hip-hopowego dziedzictwa, a Gibbs nie kryje inspiracji 2Paciem, Biggiem, UGK czy Bone Thugs-n-Harmony. Jego płyty oferują podobną estetykę, raper wydaje się wyciągnięty żywcem z lat świetności tamtych artystów i grup, dlatego też łatwo traktować go jako ich spadkobiercę. Gibbs, chciałoby się powiedzieć, „jak przystało na Południowca”, charakterystycznie przeciąga głoski, pozostając jednak na tyle sprawnym technicznie, by z powodzeniem trafiać w gusta nawet najbardziej zatwardziałych miłośników rapu, rozkochanych w podwójnych rymach oraz zaawansowanych porównaniach i metaforach. Ta hybrydowość uczyniła jego rap nowatorskim i wyjątkowym, to ona pozwoliła mu zbudować godną szacunku karierę i podpisać kontrakt z wielką wytwórnią.
Sprytny niczym El-ahrera, traktując ryzyko jako moment dla ugruntowania swoich umiejętności i talentów, Gibbs konsekwentnie wspina się na szczyt hierarchii. Najistotniejsze, że robi to na własnych zasadach.