Nowy album Beyoncé, „Renaissance” powstawał przez pięć lat. Rzeczywistość nie była w tym czasie łatwa, więc oczekiwanie smutnych refleksji o kruchości życia byłoby uzasadnione. Kadencja Donalda Trumpa, policyjna przemoc wobec czarnych czy pandemia – to tylko kilka wydarzeń, które mogły znaleźć odzwierciedlenie w muzyce. Tymczasem niczym lustra w przebieralniach nowa płyta Beyoncé istotnie jest odbiciem rzeczywistości, ale takim, w którym podkreśla się zalety. Szesnaście utworów zawartych na „Renaissance” układa się w jedną wielką imprezę.
Oczekiwania, że album stanie się komentarzem trudnych doświadczeń rzeczywistości mogły być przesadzone – przecież nie ma takiego obowiązku. Ale inne, konkretniejsze oczekiwania mają swoje uzasadnienie: dwa lata temu artystka stała się współzałożycielką strony Black Owned Everything, na której można zakupić produkty czarnoskórych twórców i mieć pewność, że pieniądze zostaną w rękach dyskryminowanych. Swój aktywizm Beyoncé zostawia za drzwiami studia nagraniowego. Zamiast nagłaśniać temat, wyciąga słuchaczy na parkiet i nakłania do nieskrępowanej zabawy.
„Renaissance” to brokat, blichtr i za mocny makijaż. To seksowne ruchy na parkiecie z kolorowym drinkiem w ręku. To celebracja życia bez zmartwień codzienności i bez świadomości własnego przywileju, który pozwala nie czuć owych zmartwień. Przez całą płytę przewijają się deklaracje miłości, poczucia własnej wartości i niezachwianej pewności siebie. Ktoś może powiedzieć, że to narcystyczne przechwałki – w końcu mowa o artystce, która jest tak wrażliwa na własnym punkcie, że parę lat temu próbowała usunąć z internetu niepochlebne zdjęcia ze swojego występu w przerwie Super Bowl.
Czy oczekiwania komentarza do istotnych społecznie problemów faktycznie było przesadzone? Czy jego poszukiwanie jest nadinterpretacją?
Przyjrzyjmy się pierwszemu singlowi z płyty, „Break My Soul”. Kiedy w pierwszej zwrotce Beyoncé śpiewa o rzucaniu pracy, stresie i braku snu – co w postcovidowej rzeczywistości brzmi niebezpiecznie znajomo – pojawia się refren (podbijany samplowanymi dyrektywami ikony muzyki bounce z Nowego Orleanu, Big Freedy) nakłaniający do wyrzucenia z siebie wszystkich negatywnych doświadczeń. Po kumulacji zła następuje uwolnienie. Druga zwrotka wydaje się mieć nijak do pierwszej, bo oto Beyoncé w bardzo osobisty i zaczepno-arogancki sposób obwieszcza swój powrót. Na dodatek śpiewa o tym, że śpi dobrze w nocy i nie czuje stresu. Między zwrotkami dokonuje się transformacja. Jest ona niewiarygodna, ponieważ bohaterką obu partii tekstu nie jest sama Beyoncé, ale zwykła osoba, która po wejściu do klubu czy na imprezę nie tyle tworzy sztuczny obraz siebie, ile po uprzednim porzuceniu zmartwień może być wreszcie sobą: rozpuszczenie włosów w pierwszej linijce drugiej zwrotki staje się gestem symbolicznym. A w parze z pulsującym w tle, house’owym beatem, przywodzącym na myśl nowojorską scenę balową z lat 80. i 90., utwór można rozumieć też w inny sposób.
I to naprowadza na inny trop „zajmowania” stanowiska na istotny społecznie temat.
Na swojej stronie artystka, po tradycyjnych podziękowaniach dla dzieci, męża i rodziny zawarła specjalną dedykację dla „wujka Jonny’ego”, opisanego jako jej „matka chrzestna”, która wprowadziła artystkę w muzykę i kulturę stanowiące inspirację „Renaissance”. Także jemu dedykowała w 2019 roku wyróżnienie za aktywizm przyznawane przez GLAAD (Gay and Lesbian Alliance Against Deflamation), więc album to w tym przypadku pójście krok dalej. Dzięki znajomości estetyki LGBTQ+ Beyoncé pragnie stanąć w jednym szeregu z filmem „Paryż płonie”, „Vogue” Madonny, „RuPaul’s Drag Race” czy serialem „Pose” i oddać kolejny mainstreamowy hołd scenie balowej. Owa scena, założona w latach 80. w Nowym Jorku przez mniejszości seksualne i etniczne, była miejscem, gdzie mieszkańcy biednych dzielnic mogli przez kilka godzin wyrazić siebie i poczuć się jak królowe. Beyoncé królową już jest, umiejscowioną na tronie dzięki bardzo osobistej płycie „Lemonade” (2016). Pomijając nagraną z mężem, raperem Jayem-Z „Everything is Love” (2018) i ścieżkę dźwiękową do remake’u „Króla Lwa” (2019), „Renaissance” jest jej pierwszą pełnoprawną płytą od sześciu lat.
Muzycznie i tekstowo album czerpie z twórczości i aktywności wielu ikon LGBTQ+, nie jest to jednak równoznaczne z przywłaszczeniem czy ślepym naśladownictwem tej kultury. Beyoncé daleko do turystki bawiącej się w queerbating. To nadal jej płyta, wyprodukowana z tym samym pedantyzmem, co poprzednie, choć mniej drapieżna w warstwie muzycznej od „Beyoncé” (2013) i „Lemonade”. Nie ma tu przypadkowych sampli i zbędnych dźwięków. Do współpracy nad albumem Beyoncé zaprosiła takie ikony i/lub reprezentantki kultury LGBTQ+, takie jak Grace Jones, Honey Dijon czy MikeQ. W zamykającym płytę „Summer Renaissance” sampluje Donnę Summer, która również cieszyła się uwielbieniem na nowojorskich balach. W „Break My Soul” podstawą house’owego bitu jest zgrany sampel z największego hitu Robin S. Zamiast zdecydować się na prostą repetycję, jak robi choćby Charli XCX w „Used to Know Me” na wydanej w tym roku płycie „Crash”, Beyoncé przeorganizowuje i wzbogaca brzmienie oryginału, co pokazuje, jak wielopoziomowa i przemyślana jest produkcja zarówno tego utworu, jak i całej płyty.
Album na dobrą sprawę można puścić w całości na imprezie i mieć pewność, że przez trochę ponad godzinę ludzie będą się dobrze bawić. Obok „Break My Soul” obiecujący pakiet stanowią następujące po sobie „Cozy” i „Alien Superstar”. Obydwa mają potencjał, by stać się hymnami czarnej społeczności LGBTQ+. W tym pierwszym Beyoncé inteligentnie wplata między zwrotki fragmenty klipu TS Madison pod wiele mówiącym tytułem „Bitch I’m Black”. Madison może się poszczycić byciem pierwszą czarną transkobietą z własnym reality show. „Alien Superstar” to z kolei utwór na wybieg lub bal, co podkreśla rzucone jakby arogancko pod sam koniec: „category: sexy bitch”. Jedyną wadą utworu jest – na szczęście krótka – interpolacja „I’m Too Sexy” Right Said Fred. Inspiracje Beyoncé są zwykle bardziej wyszukane, a powtarzanie tytułowej deklaracji z piosenki brytyjskiego duetu spłyca przesłanie „Alien Superstar”.
Trzeba jednak przyznać, że udawana, przerysowana arogancja, będąca przecież składową dragu, pasuje Beyoncé. Piosenkarka wypada bardzo przekonująco, kiedy rozstawia wszystkich po kątach w pierwszej części „Pure/honey” czy opiewa swoje pełne, kobiece kształty w brudnym, niemal ociekającym potem „Thique”. Nawet w raczej niewinnych „Cuff It” czy „Church Girl” Beyoncé nie zamierza być grzeczna – w tym drugim nawiązuje choćby do remixu „E.I.” Nelly’ego, który stał się kultowy za względu na bardzo odważny teledysk i bardziej skandowane niż rapowane, repetytywne linijki, typu: „It must be your money, ‘cause it ain’t your face”. Przesłanie jest oczywiste: ta grzeczna dziewczyna nie musi być taka w każdej sytuacji. O jakie sytuacje chodzi, pokazują następujące po „Church Girl”, zmysłowe „Plastic Off the Sofa” i „Virgo’s Groove”. Tak samo jak grzeczna dziewczyna może być drapieżna, zależnie od okoliczności, tak pewna siebie diwa potrzebuje czułości i miłości.
Napisałem, że to wszystko to jednak trop, ślad. Owszem, bo na „Renaissance” uwiera brak jednego, zdecydowanego, niemal wprost wyłożonego manifestu poparcia dla mniejszości seksualnych. Jak na artystkę o ugruntowanej pozycji, można by oczekiwać od Beyoncé tego jednego, zaangażowanego i ponadczasowego hitu.
Poza oddaniem nastroju szalonej, tęczowej imprezy i hołdem dla społeczności LGBTQ+ „Renaissance” jest też portretem współczesnej kobiecości według Beyoncé. Artystka uważa, że kobiecość to pewność siebie, siła, manieryzmy, a nie wpasowywanie się w określone kategorie czy ograniczenia płci biologicznej. To miłość do siebie i własnego ciała, uwidocznione przez pierwszy klip wrzucony na oficjalnego TikToka artystki, będący montażem filmików nagranych przez fanów bawiących się przy „Break My Soul”. W kwestii nieprzepraszania za to, kim się jest, jak się wygląda i co się robi, płyta stanowi godne następstwo poprzednich dwóch albumów Beyoncé. Teraz artystka śpiewa o piciu drinków, wydawaniu pieniędzy, nawet krytykowaniu innych („That cheap Spandex, she look a mess”). Jednak sposób, w jaki to robi, pozwala widzieć w tym wariacje na temat takich pojęć, jak reading, shade i slaying, a nie rodzaj wywyższania się. Choć zarazem wypadałoby pamiętać, że własna kobiecość nie jest jedynym jej wariantem.
Osoby szukające osobistych wyznań czy zmilitaryzowanego buntu będą rozczarowane. „Renaissance” to album o imprezach i seksualności, zabijający i zarażający miłością. Właśnie jako taki jest udanym hołdem dla społeczności LGBTQ+ i najmocniejszym manifestem w imieniu jej tradycji i wartości.