Nr 18/2022 Na moment

Nadmiar wspaniałości?

Michał Piepiórka
Film Wydarzenia

W tym roku na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni będziemy mieć do czynienia z niespodziewanym nadmiarem: zamiast regulaminowych 16 filmów w Konkursie Głównym zobaczymy aż 20. To, jak argumentują organizatorzy, pokłosie niezwykle wysokiego poziomu nadesłanych filmów i – czego nikt nie miał zamiaru ukrywać – zwiększonej dotacji. Jeśli więc mówi się wprost, że chodzi o pieniądze, to prawdopodobnie chodzi o coś zupełnie innego.

O co chodzi, jeśli nie o pieniądze?

Jak zwykle w takich sytuacjach można jedynie snuć domysły, ale okoliczności, w jakich dodatkowe cztery filmy wskoczyły do gry, były co najmniej zastanawiające. Zastanawiająca jest również swoboda, z jaką organizatorzy traktują samodzielnie stworzony regulamin, w którym niezmiennie stoi, że Konkurs Główny składa się z 16 filmów – i nie ma mowy o tym, iż na ten stan rzeczy mają wpływ poziom nadesłanych produkcji czy kwestie finansowe. Niby nadzwyczajne zwiększenie puli powinno cieszyć wszystkich – twórców, producentów, dystrybutorów filmów i gdyńską publiczność. Niby, bo ta sytuacja pozornego win-win generuje groźny precedens, który może obniżyć prestiż dyrektora artystycznego, zwiększyć wpływ producentów i w konsekwencji przeistoczyć imprezę w prywatny folwark branży.

Nie od dziś wiadomo, że dość restrykcyjne ograniczona liczba filmów konkursowych jest nie w smak producentom. Z takim stanem rzeczy mamy do czynienia od ponad dekady, kiedy dyrektorem artystycznym został Michał Chaciński, który wprowadził w tym obszarze ostre cięcie. Wcześniej Konkurs Główny przypominał raczej przegląd całorocznej produkcji, do którego wpadały niemal wszystkie zrealizowane filmy. Napuchnięta selekcja niekiedy dobijała nawet do 24 filmów, prestiż kwalifikacji był żaden, a poziom siłą rzeczy niski. Z wciąż zwyżkującymi statystykami produkcji rodzimej kinematografii, która niemal co roku wypuszcza coraz większą liczbę dzieł, starano się radzić na różne sposoby. Co nie zmieściło się w konkursie, przerzucano wpierw do Panoramy, a potem do stworzonego przez Michała Oleszczyka konkursu Inne Spojrzenie czy pokazów specjalnych. Nie wszystkim twórcom było na rękę pojawić się w gdyńskiej „drugiej lidze”, ale przynajmniej mieli oni szansę pokazania festiwalowej publiczności efektu swojej pracy. Dziś nie ma ani Panoramy, ani Innego Spojrzenia, pozostały tylko pokazy specjalne, zarezerwowane jednak dla najbardziej zasłużonych twórców – w tym roku swoje nowe filmy pokażą tu Krzysztof Zanussi i Artur W. Baron.

W konsekwencji tegoroczny produkcyjny nadmiar doprowadził do spęcznienia Konkursu Głównego. Pewnie obyłoby się bez większych kontrowersji, gdyby nie fakt, że pierwszy komunikat w sprawie selekcji zawierał regulaminowe 16 tytułów. I jak co roku po ogłoszeniu składu konkursu ruszyła lawina niezadowolonych głosów, upominających się mniej lub bardziej dosadnie o kolejne niezakwalifikowane filmy. Jedni łapali się za głowę, że nie ma na liście konkretnych tytułów, w tym cenionych za granicą. Inni proponowali, by wrócić do starej formuły całorocznego, szerszego przeglądu. Twórczynie przypuszczały, że komisja celowo wykluczyła filmy kobiet, a jako dowód przedstawiły fakt, że „Anatomia” Oli Janowskiej, „Fucking Bornholm” Anny Kazejak i „Cicha ziemia” Agi Woszczyńskiej przeszły selekcje znaczących festiwali („Anatomia” była w sekcji Le Giornate degli Autori festiwalu w Wenecji, „Fucking Bornholm” w Konkursie Głównym Karlowych Warów, a „Cicha ziemia” między innymi na MFF w Salonikach), a okazały się „za słabe” na Gdynię. Argumenty te zostają jednak odparte przez fakt, że w Zespole Selekcyjnym, doradzającym dyrektorowi artystycznemu Tomaszowi Kolankiewiczowi, są między innymi Adriana Prodeus i Paulina Kwiatkowska, które raczej są kojarzone z nawoływaniem do zwiększenia liczby kobiet w konkursie, a nie ich wykluczania. Zresztą w stawce znalazło się ostatecznie 7 filmów twórczyń, co jest bardzo dobrym wynikiem na tle ostatnich edycji.

Kilka dni po tym, jak przez branżę przeszła fala oburzenia, pojawił się komunikat o dodatkowych filmach w konkursie, co argumentowano, jak wspomniałem, wysokim poziomem i dodatkowymi środkami. Włączono „Cichą ziemię”, „Brigitte Bardot cudowną” Lecha Majewskiego, „Johnny’ego” Daniela Jaroszka i „Zadrę” Grzegorza Mołdy. Jakie były faktyczne powody, można się domyślać, ale z pewnością swoją pracę wykonali producenci, dla których pominięcie przez komitet selekcyjny mogło się wiązać z poważnym obniżeniem potencjalnych wpływów z dystrybucji. Pytaniem pozostanie, kto decydował o włączeniu akurat tych czterech filmów? Dyrektor artystyczny? Komitet Organizacyjny? Nikt nie miał regulaminowej mocy, by to zrobić. Kto zatem bierze odpowiedzialność? Nie zazdroszczę Kolankiewiczowi, który – chcąc nie chcąc i bez względu na stan faktyczny – jest z tym zamieszaniem kojarzony.

Co już wiadomo?

Odkładając kontrowersje na bok – co zobaczymy w konkursie? Jaki poziom się zapowiada? Wbrew szumnym zapowiedziom – wcale nie aż tak wysoki. Oczywiście póki co można wnioskować jedynie na podstawie tego, co już było pokazywane w kinach i na festiwalach, ale te filmy stanowią niemal połowę konkursowej stawki. „Wesele” Wojciecha Smarzowskiego przetoczyło się przez kina już w zeszłym roku, zbierając skrajne oceny, choć przeważały wśród nich te negatywne. „Brigitte Bardot cudowna” krąży po festiwalach od dłuższego czasu, nieskutecznie poszukując dystrybutora. Dobre recenzje zagraniczne „Cichej ziemi” zostały dość brutalnie zweryfikowane podczas Nowych Horyzontów, na których film krytykowano za nieudolną reżyserię i scenariuszowe nieprawdopodobieństwa. „Głupcy” to z kolei artystyczny blamaż interesującego skądinąd Tomasza Wasilewskiego, który tym razem zamiast wywoływać kontrowersje, popadł w manieryzmy. „Iluzja” Marty Minorowicz, ambitne kino na pograniczu osobistego dramatu i kryminału, ostatecznie poległa za sprawą oddania historii w ręce wątpliwej metafizyki. „Infinite Storm” Małgorzaty Szumowskiej to bardzo przeciętne i artystycznie nijakie survival movie – hollywoodzka trzecia liga. „IO” – jeden z tegorocznych faworytów, dzieło legendarnego Jerzego Skolimowskiego, ozłocone nagrodą w Cannes i polski kandydat do Oscara – niestety niekoniecznie zasługuje na te wszystkie tytuły. Poruszająca historia osiołka ostatecznie okazała się jedynie pretekstem do artystycznego swawolenia leciwego reżysera. „Orlęta. Grodno ’39” Krzysztofa Łukaszewicza to kolejny reprezentant popularnego w ostatnim czasie wśród twórców rodzimego kina historycznego – niewybijające się ani poziomem realizacji, ani podejściem do polskiej przeszłości. Realizacyjnie zaledwie poprawne, natomiast scenariuszowo dość bałaganiarskie. Ze znanych już filmów jedynie „The Silent Twins” Agnieszki Smoczyńskiej wyróżnia się ponadprzeciętną recepcją, choć i w tym przypadku nie brakuje krytycznych uwag.

 

Słoń, reż. Kamil Krawczycki

Czekając na olśnienie

Wciąż istnieje szansa, że zapowiadany wysoki poziom reprezentują filmy jeszcze nieznane. Rzeczywiście, w przypadku kilku tytułów można być dobrej myśli. Jeszcze przed festiwalem do grona ścisłych faworytów wskoczył debiutant Damian Kocur, doskonale znany śledzącym nasze kino krótkometrażowe. Jego dotychczasowe filmy zbierały dziesiątki nagród i świadczyły o niezwykłej wrażliwości, artystycznej oryginalności i wysokim poziomie reżyserskiego rzemiosła. Nikogo więc nie zaskoczyło, że jego „Chleb i sól” będzie miał premierę w prestiżowej sekcji Orizzonti festiwalu w Wenecji. W przypadku tego tytułu nawet trudno mówić o „czarnym koniu” tegorocznej Gdyni, to ścisła czołówka oczekiwanych tytułów.

Podobnie jest z „Broad Peak” Leszka Dawida. To bardzo długo oczekiwany film, tworzony od paru lat. Zazwyczaj rozciągnięty proces produkcji nie wróży nic dobrego, ale w tym przypadku może być inaczej, bo to przedsięwzięcie realizacyjnie ambitne, wymagające kręcenia w trudnych warunkach (Karakorum i Alpy!) i żmudnego procesu postprodukcji. Fabuła opowiada o Macieju Berbece i jego zmaganiach z tytułową górą, co zapowiada kumulację najróżniejszych emocji i wizualny rozmach. W tym kontekście nieco dziwi i niepokoi fakt, że film nie będzie miał kinowej dystrybucji, bo został zakupiony przez Netfliksa – gdyńskie pokazy będą jednymi z niewielu, by obejrzeć „Broad Peak” na wielkim ekranie.

Kolejnym filmem, który może rozbić bank, jest „Kobieta na dachu” Anny Jadowskiej, z filmu na film przybliżającej się do reżyserskiego topu rodzimej kinematografii. Poprzednie znakomite „Dzikie róże” niesłusznie w swoim czasie pominięto w selekcji, ale na szczęście inaczej postąpiono z „Kobietą na dachu”, która już zdążyła odnieść sukces na liczących się festiwalach w Stanach Zjednoczonych, gdzie szczególnie doceniono rolę Doroty Pomykały. Jadowska ponownie przemówi mocnym, bezkompromisowym i tak ważnym w dzisiejszym świecie kobiecym głosem na temat nurtujących tę płeć problemów.

Miłośnicy kina gatunkowego już zacierają ręce na pokaz filmu „Apokawixa” Xawerego Żuławskiego, znanego z kina pełnego wizualnych szaleństw i fabularnych niespodzianek. Dlatego jego ekologiczne kino o apokalipsie zombie rozpoczynającej się na epickiej imprezie może na ekranie wypaść równie szalenie jak na papierze. Obiecująco zapowiada się również „Zadra”, wpisująca się w nowy nurt rodzimego kina hiphopowego. Opowiada o osiemnastoletniej dziewczynie, marzącej o karierze raperki i potykającej się z niełatwą rzeczywistością swojego życia codziennego. Najbardziej frapująca jest postać reżysera – Grzegorza Mołdy, który w Gdyni pokaże aż dwa swoje pełnometrażowe filmy – drugim jest „Matecznik” z Konkursu Filmów Mikrobudżetowych. To pierwszy taki przypadek w (co prawda krótkiej) historii współistnienia obu sekcji.

Stawkę uzupełniają: „Filip” Michała Kwiecińskiego, „Johnny”, „Orzeł. Ostatni patrol” Jacka Bławuta, „Strzępy” Beaty Dzianowicz, „Śubuk” Jacka Lusińskiego i „Tata” Anny Maliszewskiej. Pierwszy z nich to revenge story w stroju filmu historycznego, opowiadający o żyjącym w warszawskim getcie młodym Żydzie, który planuje zemstę na oprawcach swoich najbliższych. Do czasów II wojny światowej przenosi widzów również Bławut za sprawą historii sławnego polskiego okrętu podwodnego. Podobnie jak w przypadku „Broad Peak” prace nad filmem bardzo się przeciągnęły – pozostaje pytanie, czy z pożytkiem dla filmu. „Johnny” to oczekiwany film o księdzu Janie Kaczkowskim, w którego wciela się aktorski kameleon Dawid Ogrodnik. Kwestią otwartą pozostaje, czy temat uniósł debiutujący twórca. „Strzępy”, opowieść o walce z chorobą Alzheimera, to drugie, po nieudanym „Odnajdę cię”, podejście Dzianowicz do kina fabularnego. Miejmy nadzieję, że za drugim razem będzie lepiej. Lusiński w „Śubuku” ponownie, po „Carte blanche”, mierzy się z historią o społecznym funkcjonowaniu osób z niepełnosprawnościami. Najmniej wiadomo o debiucie Maliszewskiej, który jednak świetnie wpisuje się w dzisiejsze nastroje, bo opowiada o relacjach polsko-ukraińskich w nietypowej tonacji kina drogi.

Trzy tendencje

Podczas przeglądania tegoroczne filmy z konkursu na pierwszy rzut oka wyróżniają się trzy dominujące tendencje. Po pierwsze, polskie kino zdecydowanym krokiem weszło na arenę międzynarodową. Aż dwa filmy – „Infinite Storm” i „The Silent Twins” – mają ścieżkę dźwiękową w języku angielskim i zostały w całości zrealizowane za granicą z anglojęzyczną obsadą. Natomiast „IO” i „Cicha ziemia” kręcone były przynajmniej po części we Włoszech, a w obsadzie pojawiły się międzynarodowe gwiazdy: u Skolimowskiego Isabelle Huppert, a u Woszczyńskiej – Jean-Marc Barr i Alma Jodorowsky.

Po drugie, wbrew narzekaniom Gdynia wcale nie ignoruje reżyserek, wręcz przeciwnie, tak szerokiej reprezentacji filmów kobiet nie było na festiwalu od 2017 roku. Są wśród nich tak uznane już twórczynie, jak: Agnieszka Smoczyńska, Anna Jadowska, Małgorzata Szumowska, ale też debiutantki czy autorki drugich filmów – Anna Maliszewska, Beata Dzianowicz, Marta Minorowicz.

Po trzecie, nie opada fala kina historycznego – w konkursie znalazły się 3 takie filmy („Filip”, „Orlęta. Grodno ‘39”, „Orzeł. Ostatni patrol”) oraz „Wesele”, dzieło historyczne połowicznie, ale jednak przeszłość stanowi dla niego ważny punkt odniesienia. Istotne, że nie są to (raczej) filmy pisane pod zamówienie obecnej władzy, dla której ten rodzaj kina jest szczególnie ważny – najbliższe kinu martyrologicznemu są „Orlęta” jednak w pewny sposób formułę tę przełamują.

Kino w skali mikro

Na koniec rzut oka na konkurs filmów mikrobudżetowych. Spośród 7 filmów swoje festiwalowe premiery miały już „Matecznik” Mołdy – minimalistyczny, utrzymany w klimacie greckiej nowej fali – oraz „Słoń” Kamila Krawczyckiego, reprezentujący rodzime kino LGBT. Pozostałe pozostają wielką niewiadomą, bo są kręcone przez debiutujących twórców, za – jak sama nazwa wskazuje – skromne pieniądze. Dotychczasowe doświadczenia z tą sekcją pokazują, że potrafią się tu skryć tak dojrzałe dzieła jak „Ostatni komers”, ale zazwyczaj ograniczenia budżetowe okazują się realną przeszkodą w rozwinięciu artystycznych skrzydeł. Oby inaczej było w tym roku, a zapowiedzi kolejnych filmów pozwalają zachować nadzieję. Zobaczyć będzie można „Algorytmikę” Marcina Piotrowskiego – opowieść o stracie stworzoną przez wielbiciela kina gatunkowego – czy tragikomedię „Czas na pogodę” doświadczonego w dziedzinie teatru telewizji Jacka Raginisa. „Hela” Anny Kasperskiej zapowiada się na emocjonalne kino społeczno-rodzinne, zaś „Obudź się” to historia rozgrywająca się wśród piłkarskich fanatyków wyreżyserowana przez Filipa Dzierżawskiego, który dał się poznać choćby jako autor świetnego dokumentu o zespole Miłość. Jakub Laskowski natomiast pokaże „Spadek”, rodzinną opowieść z nieoczywistym twistem.

***

Tegoroczny festiwal w Gdyni jawi się jako impreza nadmiaru – z powiększonym konkursem głównym, sporą liczbą filmów kobiet, obiecującymi i licznymi debiutami, z filmami wykraczającymi poza nasz polski kontekst. Doświadczenie uczy, że nadmiar przytłacza i szkodzi; przysłowie – że od przybytku głowa nie boli. Pytanie, czy będzie to nadmiar wspaniałości, czy rozczarowań, pozostaje otwarte.

47. Festiwal Polskich Filmów Fabularnych
Gdynia
12–17.09.2022