Modne są dziś narracje „po-człowiecze”. Zmęczeni późnym kapitalizmem, zalęknieni zmianami klimatycznymi, zniszczeniem środowiska szukamy ratunku w tym, co postludzkie. Celebracja tego, co po człowieku, jawi się jako odtrutka na nadmiar tego, co przez człowieka wyprodukowane. Postawa ta w wersji autoafirmatywnej ma na celu powściągnięcie ludzkiej pychy, zwrócenie uwagi na zwierzęta, rośliny, grzyby czy też na całość traconej dziś bezpowrotnie bioróżnorodności. To też pozostawanie w holistycznym i odrobine newage’owym klimacie, który dobrze ilustruje „idea Gai”. Stworzona przez zmarłego niedawno Jamesa Lovelocka koncepcja dała impuls do przekraczającej humanistyczne zasklepienie opowieści o naszej planecie. Tyle tylko, że ta afirmatywna, prozwierzęca, roślinna, grzybna opowieść nie jest, jako narracja, pozbawiona ryzyka. Co bowiem okaże się, kiedy zamiast zadowolenia się obietnicami posthumanistów (czyli punktem dojścia), zaczniemy przyglądać się niebezpieczeństwom, jakie czają się w porzucaniu humanizmu (czyli na drodze).
„Naziści byli źli, ale się przynajmniej dobrze ubierali” – to znana, memiczna fraza. Podobnie jak ta, wedle której, owszem, „Naziści byli źli, ale przynajmniej kochali zwierzęta”. Rozprawie z tym drugim stereotypem poświęcone są „Zwierzęta w Trzeciej Rzeszy” Jana Mohnhaupta. Choć rozpocząłem tekst od mody na postludzkie narracje – w której szczególne miejsce ma moda na narracje „z perspektywy zwierząt” – należy zaznaczyć, że napisana przez niemieckiego dziennikarza książka jest publikacją osobną. Z jednej strony, owszem, wpisuje się ona we wspomnianą modę, jako że – jak by można sądzić po tytule – porusza się w obrębie animal studies. Ale lektura czegoś więcej niż tytuł dowodzi, że jest tak tylko do pewnego stopnia. Autor przynależy do pola studiów zwierzęcych tematycznie, ale już nie w kontekście swojego zaplecza, które odsłaniają przede wszystkim odniesienia lekturowe: Mohnhaupt osadził bowiem książkę w niemieckim kręgu odniesień. Nie natkniemy się w „Zwierzętach w Trzeciej Rzeszy” na odniesienia do bogactwa rozpraw z ugruntowanego już na międzynarodowej arenie nurtu animal studies – w tym do najważniejszych anglosaskich autorek i autorów. Dodajmy od razu, że autor nie miał takiego obowiązku – nie pisał przecież pracy naukowej. Ale wspominam o tym dlatego, że moim zdaniem „izolacja” (od dyskursu, nazwisk, tez) wyszła książce na dobre.
Dzięki niej autor omija (nierozstrzygalne) dyskusje, unika polemiki z tezami, a zarazem (co postrzegam jako zaletę): trzyma się z dala od aktualnych mód w obrębie myśli posthumanistycznej czy animal studies. Tym samym, zajmując pozycję poza, zyskuje autonomię – nie jest zatem spętany obowiązującymi paradygmatami. W tym momencie muszę zrobić wtrącenie dla moich koleżanek i kolegów po fachu: jeżeli zechcecie w tekście naukowym zrobić odniesienie do tej książki, to będzie wolno wam mniej. Zajmując się relacjami nazistów ze zwierzętami naukowo, nie mamy przynależnego Mohnhauptowi luksusu omijania stanu badań – i wypada, abyśmy przywołali chociażby niepojawiające się w „Zwierzętach w Trzeciej Rzeszy” prace Marianny Szczygielskiej dotyczące genderowej i posthumanistycznej historii ogrodów zoologicznych oraz książkę „Fascist Pigs Technoscientific Organisms and the History of Fascism” Tiago Saraivy.
Książka Mohnhaupta rozpoczyna się od historii zoo, które SS zbudowało w 1938 roku tuż obok obozu koncentracyjnego w Buchenwaldzie. Służąc jako rozrywka dla rodzin katów i strażników, równocześnie splatało się z cierpieniami i śmiercią więźniów obozu. Troska komendanta obozu, Karla Kocha, o dobrostan zwierząt kontrastowała z jego stosunkiem do więźniów. To pierwsze z przybliżeń, dzięki któremu Mohnhaupt dekonstruuje mit „kochających zwierzęta nazistów”. Pozorna troska o zwierzęta była tylko powierzchownie zamaskowanym antyhumanizmem. Pozaludzkie zwierzęta okazały się traktowane mniej nieludzko niż część zwierząt ludzkich. A przynajmniej formalnie tak było. Troska o zinstrumentalizowaną „opiekę” nad wybranymi pozaludzkimi zwierzętami wpisana została w porządek, w którym części ludzi odmówiono nie tylko traktowania wedle praw człowieka, ale także odmówiono im praw, jakie przyznano części pozaludzkich zwierząt. Tyle tylko, że to zadziałało na stanowczo zbyt długo. Nazistowskie prawo o ochronie przyrody na arenie międzynarodowej uznane zostało za postępowe (Hitlerowi w USA przyznano za nie specjalny medal) i, jak wskazuje autor „Zwierząt w Trzeciej Rzeszy”, niemal bez zmian obowiązywało w RFN do 1972 roku.
W powyższym streszczeniu największą uwagę powinno jednak zwrócić słowo „wybrane”. Bo nazizm „zatroszczył się” o niektóre zwierzęta – inne zaś wtłoczył w tryby ideologii użyteczności. Wobec istot pozaludzkich postąpił więc analogicznie jak wobec istot ludzkich – ich życia stały się warte lub niewarte przeżycia w zależności od pożytku, jaki przynosiły samozwańczej rasie ponadludzkich panów. Niepokojąca i działająca jak przestroga powinna być łatwość, z jaką naziści pozbyli się granicy między niektórymi istotami ludzkimi i niektórymi istotami pozaludzkimi. Płaskie ontologie, tak modne dziś w humanistyce, nie są tak niewinne i emancypacyjne, jak się nam wydaje.
Książka „Zwierzęta w Trzeciej Rzeszy” nie podejmuje wprost zarysowanych wyżej debat i dyskusji. I pewnie nie trzeba od razu wplątywać jej w rozliczenia z posthumanizmem, jak zrobiłem to wyżej – ale też jej lektura nie powinna zakończyć się na zapamiętaniu tego, co stanowi o jej sile: anegdot. Za ich pomocą opowieść Monhaputa zyskuje tempo, dobrą kompozycję, zatrzymującą czytelnika. Duża w tym zasługa stylu Monhaupta, przypominającego dziennikarstwo śledcze. Przykładowo, autor omówienie historii gatunku psa w Trzeciej Rzeszy rozpoczyna od opisu relacji pewnego pruskiego żołnierza z foksterierem o imieniu Foxl. W dalszej części opowieść ciążyć będzie ku narracji o owczarkach niemieckich jako nazistowskich psach symbolach. (Ale pamiętacie pewnie, że pierwszym pruskim psem symbolem był nie owczarek niemiecki, lecz jamnik). Obrazuje to, jak Monhaput sprawnie kompiluje elementy osobiste z odniesieniami historycznymi. Jasne, że historie te są po części znane, a książka porusza się po częściowo opracowanym polu. Mieliśmy już choćby przełomowe książki Erica Barataya „Zwierzęcy punkt widzenia. Inna wersja historii” oraz „Zwierzęta w okopach”. Zasługą Monhaupta jest jednak to, że jego opowieść uwodzi i zatrzymuje czytelnika – to bliski mi styl popularnonaukowych (ale też „popularnostylistycznych”) książek na poważne tematy. Dzięki temu książka zyskuje tak ważny charakter upowszechniający – odbiorca nieznający tematu nie zgubi się w niej dzięki znajomości narracyjnej konwencji.
Każdy rozdział zdominowany jest przez konkretny gatunek zwierzęcia (a czasem konkretne zwierzę). Mamy więc, na przykład, rozdział dedykowany jeleniom – a właściwie Göringowi. Ale pośrednio jest to opowieść o nazistowskich myśliwych. Szczególnie mnie ona zmroziła, a zarazem nakładanie się tematu myśliwych, lasów, nazizmu niepokoiła swoją mroczną aktualnością. Struktury długie trwania cykli męskości, przemocy i przywilejów, jakie związuje w jeden węzeł myślistwo, nie zakończyły się wraz z pigułką cyjanku w ustach Reichsjägermeistra Hermanna Göringa. Nie trzeba uciekać się do argumentów dyskursywnych – można, na wzór Monhaupta, posłużyć się anegdotą-obrazem: wszak znany likier ziołowy Jägermeister zyskał swą nazwę na uczczenie powstania związku myśliwych Trzeciej Rzeszy w 1934 roku. Marka się tak dobrze przyjęła, że po 1945 roku przetrwała porządek, który nim oblewano. Zresztą, także poświęcony Göringowi leśny rozdział niepokojąco wywołuje oczywiste duchy – w tym najsłynniejszego filozofa wśród zwolenników nazistów, Martina Heideggera, który z lasu i leśnych dróg uczynił jedno z podstawowych pojęć-metafor swojego systemu filozoficznego.
Narracja Monhaupta powoduje, że będące w powszechnym obiegu dane i fakty stają namacalne, ożywają, zyskują imiona i pyski. Tak jest choćby w rozdziale poświęconym koniom w Trzeciej Rzeszy. Bo fakt, że dźwiękiem nazistowskiego blitzkriegu był raczej odgłos kopyt niż chrzęst gąsienic (sic!), znany jest każdej osobie zainteresowanej tematyką drugiej wojny światowej. Konie był podstawą logistyki Wehrmachtu. Tyle tylko, że jako encyklopedyczna ciekawostka, bez odpowiedniej narracji, fakt ten nie funkcjonuje w świadomości powszechnej: wszak wciąż symbolem nazistowskiej armii są raczej czołgi „Tygrys” i „Pantera” (sic!; znów przecina się zwierzęce z mechanicznym) niż zmęczony grzbiet konia rasy trakeńskiej.
„Zwierzęta w Trzeciej Rzeszy” to książka popularnonaukowa – ze wszystkimi przynależnymi jej prawami do retorycznych chwytów i uproszczeń – ale warto potraktować ją poważnie i uzupełnić o konteksty, które w niej nie wybrzmiały. Wydobycia i podkreślenia wymaga polityczność dyskursu o naturze. Nazistowskie uwikłanie ustaw ochrony przyrody, fałszywi nazistowscy „przyjaciele” zwierząt, to dobry punkt startu dla takiej analizy. Widzimy wyraźnie, że nie każdy prozwierzęcy dyskurs jest bezpieczny. Ale także możemy obserwować, w jaki sposób reakcyjne siły przechwytują progresywne idee i używają ich do maskowania swych zbrodniczych celów.
Próbuję przez to powiedzieć, że byłbym zadowolony, gdybyśmy przeczytali tę książkę odrobinę głębiej niż tylko jako zbiór anegdot o psach Hitlera, losach świń domowych w Trzeciej Rzeszy i rozdwojeniu jaźni, jakie hitlerowcy mieli w związku z kotami. Dzięki temu zobaczymy, jakie wcześniej polityczne okulary mieliśmy nałożone. Upolityczniajmy przyrodę świadomie. To lekcja, której wcześniej udzielał nam już Murray Bookchin w książce „Przebudowa społeczeństwa. Ścieżki do zielonej przyszłości”. Przyroda – czy chcemy tego, czy nie – stawała się (i wciąż się staje) zakładnikiem naszych politycznych projektów, splątuje się z nimi, a bywa, że jest ich sojusznikiem (niezależnie od ich kształtu). Historia nazizmu i Trzeciej Rzeszy to dobre przypomnienie, że polityczność to nie tylko mgławicowa narracja ze stron po-postmodernistycznych tekstów, gdzie „wszystko staje się polityczne”, ale (stanowczo zbyt) konkretna rzeczywistość, często pełna cierpienia, bólu i śmierci, której doświadczają zwierzęta – zarówno te ludzkie, jak i te pozaludzkie.