Gdy przed kilkoma laty oglądałem „Człowieka-scyzoryka” duetu Daniels (Dan Kwan i Daniel Scheinert), myślałem, że nie da się pójść dalej w filmowym szaleństwie; że pierdzące zwłoki, które mogą być tratwą, otwieraczem do konserw i śmiercionośną bronią, to najdalszy przyczółek ludzkiej wyobraźni. Okazało się, że to, co wydawało się krańcem, było dopiero początkiem – wprawką geniuszu, który spogląda dalej niż ktokolwiek przed nim, widzi więcej, niż pozwala dostrzec najpotężniejszy teleskop. „Wszystko wszędzie naraz” rozbija zasady gry, przekracza wszelkie granice, bariery i wymiary. To kino totalne: o wszystkim, rozgrywające się wszędzie i dotykające każdego z nas z osobna i wszystkich naraz. To metafilm, zawierający w sobie wszystkie inne. Film ostateczny, po którym każdy inny traci na jakimkolwiek znaczeniu.
Nie da się opowiedzieć jego fabuły. Bo jak opowiedzieć wszystko? Jak opowiedzieć o każdej z tryliardów milionów wersji rzeczywistości? O tym wymiarze, w którym ludzie mają parówki zamiast palców, tym, w którym ludzkość w ogóle się nie pojawiła albo w którym ty spełniłeś swoje największe życiowe marzenia, a ja w kluczowym momencie swojego życia powiedziałem „nie” zamiast „tak”. A to wszystko jest we „Wszystko wszędzie naraz”, choć z początku wydaje się to niemożliwe – tak samo niemożliwe, jak rozliczenie podatków przez główną bohaterkę, Evelyn. Ale to nie jedyny problem na jej głowie – w tym samym czasie musi ogarnąć przyjęcie urodzinowe ojca, porozmawiać z mężem o rozwodzie i wysłuchać córki, która chce się wyoutować przed dziadkiem. Gdy się wydaje, że zaraz wybuchnie, że nie da rady, a kawalkada słów padających na ekranie zamieni się w przytłaczającą kakofonię, kobieta dowiaduje się, że do tego ma jeszcze uratować niezliczone światy równoległe.
I tu zaczyna się najbardziej szalony karnawał konceptów, jakie widziało kino. Każda scena – co tam scena: każde ujęcie, kadr! – przynosi coś nowego, szalonego, wyrywającego się z konwencji i na własną modłę trawestującego gdzieś już zrealizowany pomysł. Bo na jednym z niezliczonych poziomów interpretacyjnych to film o – jednocześnie – ostatecznym, jak u Johna Bartha, wyczerpaniu kultury i niemożliwości owego wyczerpania. Dzieło Danielsów dowodzi jednego i drugiego, tworząc paradoks, który okazuje się tylko jednym z niezliczonych wariantów bycia. Konwencje, gatunki i intertekstualne cytaty nie są wyłącznie składnikami zamieniającymi się w coś więcej niż sumę elementów. To one są sednem i sensem opowieści. Ich wielość i niewyczerpanie stanowią o logice istnienia dzieła.
Przemierzając multiwersum, bohaterka w kolejnych scenach płynnie przechodzi z jednej konwencji do drugiej. Film zaczyna się jak komediodramat, by szybko zamienić w science-fiction, a potem to już idzie lawinowo, bez ograniczeń, pauz i zapowiedzi: sensacja, kung-fu, melodramat, baśń, animacja, arthouse, kino familijne, dramat coming-of-age i wiele, wiele innych. A w obrębie każdej przywołanej konwencji roi się od mniej lub bardziej wprost wyrażonych cytatów i nawiązań, których mnogość jest limitowana jedynie naszą własną znajomością kina: „Matrix”, „2001. Odyseja kosmiczna”, „Kill Bill”, „Spragnieni miłości”, „Bajecznie bogaci Azjaci”, „Kłamstewko”, „Lady Bird”, „Wejście smoka”, „To nie wypanda”, „Ratatuj”. Naprawdę można odnieść wrażenie, że w jakiś magiczny sposób udało się tu wepchnąć każdy rodzaj kina i każdą jego egzemplifikację.
Jednocześnie to nie jest żadna pusta postmodernistyczna gra. Nie chodzi o erudycyjne snobstwo. Danielsi nie fetyszyzują cytatów, a do konkretnych tytułów nawiązują tylko kilkakrotnie. To wrażenie wpadnięcia w czarną dziurę kina ma jedynie dodatkowo uzmysłowić nieogarnialność koncepcji wieloświatów, paralelnych rzeczywistości, które funkcjonują obok siebie. Na kolejnym ze swoich trylionów poziomów „Wszystko wszędzie naraz” jest równie dobrze po prostu atrakcyjnie zaserwowanym wykładem z zasad teorii względności. Najlepsze u Danielsów jest to, że tu nic tak naprawdę nie jest zmyślone. Nic nie jest za bardzo pojechane, zbyt dziwaczne i nadmiernie ekstrawaganckie. Oni po prostu postanowili wyciągnąć – uproszczone, lecz doprowadzone do ekstremum – wnioski z teorii Einsteina. Jeśli alternatywne rzeczywistości istnieją i faktycznie żyjemy tylko w jednej z tryliona wersji światów, które z każdą milisekundą mnożą się na potęgę wraz z rozszerzającym się wszechświatem, to przecież nic – nic! – nie jest niemożliwe.
A najbardziej zaskakujące w tym chaosie jest to, że twórcy ten nieogarnialny wir wszystkiego-wszędzie-naraz opanowali. Udało im się umieścić w filmie miliony koncepcji, konceptów, koncepcików i koncepciątek, jednocześnie tworząc z nich wcale nie chaotyczną całość. Choć fabuła pędzi na złamanie karku, a zasady rządzące ekranowym (multi)światem wydają się spisywane na kolanie i na nowo, to są one wewnętrznie spójne. Tu – wbrew pozorom – nic nie wydarza się przypadkiem. Nawet najbardziej szalona reguła (np. wsadź sobie gumowy kołek w tyłek i naciśnij zielony przycisk, by połączyć się ze swoim alternatywnym ja z innego wymiaru) ma swój dziwaczny sens, sprawdza się fabularnie i jest zgodna z konwencją.
Dlatego być może Danielsom udało się najważniejsze – ten galaretowaty filmowy świat nie rozpadł się, nie stracił sensu, nie utknął w czystej grze milionem konwencji, nie okazał się czczą zabawą. To wręcz niewiarygodne, że z kawalkady gagów, żartów i dowcipasów wyłonili opowieść o kwestiach fundamentalnych. Być może właśnie trzeba dokonać miliona kinematograficznych fikołków, pójść dalej w filmowej zabawie, niż zaszedł ktokolwiek do tej pory, by z pełną powagą wyartykułować najbardziej podstawowe życiowe prawdy, które w każdym innym filmie zabrzmiałyby banalniej niż mądrości Coelho. Bo ostatecznie to także film o sensie jako takim. Czy jeśli nasza życiowa ścieżka jest tylko jedną z tryliona możliwych wariacji, a każda najmniejsza nawet podjęta przez nas decyzja generuje wersję alternatywną naszego ja, to czy cokolwiek ma znaczenie?
Danielsi stawiają to pytanie i znowu wykonują efektowny piruet. Bo i na nie odpowiadają („jeśli nie wiesz, jak się zachować, zachowaj się przyzwoicie”), ale także padają przed nim bezradni – tak jak ich bohaterka, która pozwala swojej córce iść własną drogą, ale jednocześnie zatrzymuje ją przy sobie. Tu nie ma dobrych odpowiedzi ani właściwych decyzji. Bo każda z nich i tak jest tylko wariantem. Ale być może sens tkwi w czymś innym: w – paradoksalnie – statyczności tu i teraz, właśnie przeżywanych uczuciach, doświadczanych emocjach, chwilowym poczuciu sprawczości.
Pisząc o „Wszystko wszędzie naraz”, nie można zapominać, jakie to imponujące dzieło od strony realizacyjnej. Nie znam filmu, w którym działoby się tyle naraz! Film wydaje się wyzwaniem większym od marvelowskiej gigaprodukcji. Każdy kadr to osobna scenografia, charakteryzacja, kostium (w pewnym momencie można odnieść wrażenie, że wpadło się do przepastnej szafy w garderobie Björk). Wszystko jest w ciągłym ruchu: bohaterowie zmieniają osobowości, biją się, tańczą, dają się porwać czarnej dziurze i prowadzą intymne rozmowy.
Nie ma tu ani jednej nietrafionej sceny, niepotrzebnego spowolnienia albo nadmiernego rozdygotania – całość oszałamia, zaskakuje, ale też zwyczajnie wzrusza. Scenariusz to jeden wielki zwrot akcji: kolejna lokacja, konwencja wizualna i choreografia. Jednocześnie opowieść jest precyzyjna, logicznie się rozwija i cechuje się wyczuwalną strukturą. A gdy film dobiega końca, ma się uzasadnione wrażenie zawędrowania w całkiem nowe rejony kina.
Jeśli mierzyć jakość dzieł sztuki rozległością horyzontu znaczeń, na jakie otwierają odbiorcę, to dla „Wszystko wszędzie naraz” nie wystarcza skali – albo inaczej: nie istnieje dla tego filmu jednostka zdolna go opisać i zmierzyć. Dzieło Danielsów da się bowiem czytać na wiele sposobów, a nawet łącząc je wszystkie, ale ostatecznie i tak ma się wrażenie, że ślizga się po powierzchni. Jest tu wszystko: od fizyki kwantowej, przez sens istnienia, po problemy z dorastającymi córkami, a na każdym z tych poziomów twórcy stawiają pytania dalekie od banalności, a co najważniejsze: są świadomi, że odpowiedzi może być tyle, ile potencjalnych światów.