Około 1923 roku nastoletni George Wofford ucieka z Cartersville po tym, jak dwóch mieszkających po sąsiedzku afroamerykańskich biznesmenów zostaje zlinczowanych na jego oczach. Osiedla się w Lorain, przemysłowym mieście w stanie Ohio. Niedługo potem żeni się z Elli Ramah Willis, której rodzina zbiegła na Północ z Greenville w Alabamie. Małżeństwo wychowuje troje dzieci, ledwie wiążąc koniec z końcem. Pewnego dnia właściciel wynajmowanego przez nich domu podpala go, kiedy wszyscy są w środku. Dlaczego? Bo Woffordowie zalegają z miesięczną opłatą za czynsz. Jej wysokość wynosi wówczas – w latach 30. XX wieku – cztery dolary.
Chloe Ardelia Wofford, urodzona zimą 1931 roku, nie pamięta tego wydarzenia; zna je wyłącznie z opowieści rodziców. Dorastając, przyjmuje chrzest i zmienia imię. Tytuł licencjatki zdobywa na wydziale anglistyki Uniwersytetu Howarda, magistry – w departamencie literatury amerykańskiej na Uniwersytecie Cornella. W 1958 roku bierze ślub; trzy lata później na świat przychodzi jej pierwszy syn. Rozwodzi się, będąc w ciąży z drugim dzieckiem. Z końcem lat 60. zostaje pierwszą czarnoskórą redaktorką renomowanego nowojorskiego wydawnictwa Random House, a w 1970 roku publikuje swój literacki debiut – tym samym daje się poznać światu jako Toni Morrison.
Inspirację dla fabuły „Najbardziej niebieskiego oka” – wydanego właśnie po polsku w nowym przekładzie Kai Gucio – stanowi wspomnienie rozmowy ze szkolną koleżanką, której marzenie wydało się małej Morrison wręcz „świętokradcze”. Tak bardzo niezrozumiałe wówczas pragnienie posiadania niebieskich oczu nie wzięło się znikąd. Jak wyjaśnia w „Przedmowie” autorka, dziewczynę najpierw „potępiło […] czyjeś spojrzenie i to właśnie je chciałam obnażyć tą opowieścią”. Mimo że powieść zaludniają rozmaite postaci, w samym centrum znajduje się bohaterka całkowicie bezbronna i bierna. Słowem: potencjalnie niewdzięczna, zarówno z punktu widzenia pisarki, jak i czytelniczek i czytelników. Swoją milczącą obecnością ma nie tylko wzbudzać litość, ale także skłaniać „do refleksji nad własnym udziałem w jej udręce”. Podwójna trudność zaprojektowanego przez Morrison wyzwania polega na „utrzymaniu optyki pogardy i jednoczesnym obnażaniu wszystkich jej słabości”.
Osadzona w rodzinnym mieście autorki fabuła składa się z czterech – odpowiadających porom roku – części. Te z kolei dzielą się na średniej długości rozdziały przybliżające (między innymi poprzez retrospekcje) historie kolejnych bohaterek i bohaterów. Spójną konstrukcyjną całość zaburzają fragmenty nawiązujące do serii ilustrowanych książeczek dla dzieci o przygodach Dicka i Jane – idylliczna narracja stopniowo rozpada się na coraz bardziej chaotyczne zbitki słów, nawet bez znajomości kontekstu wprawiając w zaniepokojenie.
Zawiązanie akcji następuje jesienią 1941 roku, kiedy – jak dowiadujemy się z „Prologu” – miały miejsce dwa istotne wydarzenia. Po pierwsze: „nie wzeszły nagietki”. Po drugie: „ojciec Pecoli zrobił jej dziecko”. Dziewięcioletniej Claudii MacTeer, pierwszoosobowej narratorce, której podwójna (dziecka i dorosłej już kobiety) perspektywa dominuje w powieści, oraz jej starszej siostrze Friedzie związek pomiędzy jednym a drugim wydaje się oczywisty. Gdyby ich rówieśniczka nie została zgwałcona przez Cholly’ego Breedlove’a, wysiew udałby się jak co roku.
Stało się jednak inaczej. Ten „stary cap – jak nazywa go matka dziewczynek – podpalił dom, stłukł żonę, a teraz wszyscy wylądowali na ulicy”. Pani Breedlove znalazła schronienie u pracodawczyni, chłopiec imieniem Sammy trafił do innej rodziny, pan Breedlove do więzienia, a Pecola – pod dach MacTeerów. Próby integracji tylko z pozoru ułatwia fakt, że zamknięta w sobie, wycofana dziewczyna przypomina bezwolną kukiełkę, poczynaniami której może sterować każdy, kto w danej chwili zechce pociągnąć za sznurki. Jedyne, co łączy ją z innymi, to uwielbienie dla Shirley Temple. Z kubka z jej wizerunkiem potrafi wypić trzy kwarty mleka naraz. Nie ogranicza się do marzeń o posiadaniu złotowłosej, rumianej, niebieskookiej lalki, stworzonej na wzór dziecięcej aktorki – chce także wyglądać jak ona. Ewentualnie jak inna mała piękność, Mary Jane, której podobizna zdobi papierki popularnych cukierków.
Uśmiechnięta mała buzia. Nieco rozwichrzone blond włoski, niebieskie oczy spoglądające z czystego, wygodnego świata. Oczy obrażone, psotne. Pecola uważa, że są po prostu śliczne. Zjada cukierka i cieszy się jego słodyczą. Zjeść cukierka to jakby zjeść te oczy, zjeść Mary Jane. Kochać Mary Jane. Być Mary Jane.
Dopiero dojrzała Claudia ma świadomość, że odpowiedzialność za los Pecoli spoczywa na całej lokalnej społeczności. Sama też nie jest bez winy: jako kilkulatka próbuje ją polubić, na swój sposób pomóc, ale nie podzielając jej fascynacji, nie rozumie również jej przekleństwa. Wprost przeciwnie, „niszczy białe lalki” i to samo – przy użyciu siekiery – ma ochotę robić z białymi dziewczętami, budzącymi niepohamowany zachwyt wszystkich wokół, obdarzonymi niepojętym urokiem, z jakichś względów lepszymi. Prezentując dwa skrajnie różne punkty widzenia, pozwalając wybrzmieć zarówno głosowi naiwnej niezgody na otaczającą rzeczywistość, jak i uporczywemu milczeniu skrywającym wielką krzywdę, Morrison opowiada o tym samym problemie: wdrukowywanym przez wszechobecny rasizm poczuciu gorszości, przeciwko któremu można się buntować, które może budzić frustrację i złość, ale także zostać zinternalizowane i psychicznie spustoszyć osamotnioną osobę „z racji młodości, płci i rasy ma[jącą] w konfrontacji z takimi destrukcyjnymi siłami najmniejsze szanse”.
„Najbardziej niebieskie oko” to przede wszystkim opowieść o – wynikającym nie tyle z koloru skóry, co z określonego stosunku do niego – poczuciu brzydoty i bezwartościowości. To, w nieco szerszej perspektywie, historia życiorysów przekreślonych nierównymi szansami, brakiem właściwej opieki, ograniczonym dostępem do edukacji, wąskimi horyzontami zarobkowymi. To także kronika różnego rodzaju nadużyć – psychicznych, fizycznych, seksualnych – które swój początek mają w systemowej przemocy. Utrzymującej się latami, naznaczającej mężczyzn takich jak Cholly Breedlove, kobiety takie jak jego żona Pauline oraz ich dzieci, dziedziczące niczym posag traumy rodziców.
Być może ktoś stwierdził to przede mną – jeśli nie, będę pierwsza: Toni Morrison się myliła. Myliła się, stwierdzając we wspomnianej już „Przedmowie”, że „lektura wywołuje wprawdzie wzruszenie, ale nie porusza do głębi”. Owszem, jej zakończeniu nie towarzyszy głęboki wstrząs; niepostrzeżenie wprowadza jednak w stan przygnębienia, które rozpełza się po organizmie, osiada na skórze i zatruwa myśli. Zamiast ulgi czy oczyszczenia przynosi lepkie poczucie współwiny. Nieusuwalną czyni świadomość współtworzenia systemu opresji, a przynajmniej – funkcjonowania w nim przez lata na uprzywilejowanych zasadach.
Choć polska historia niewolnictwa dotyczy przede wszystkim pańszczyzny, w kulturze, procesie edukacji, a nawet języku potocznym nietrudno o ślady postawy, która stała się fundamentem tragedii Pecoli. W przedszkolu uczy się nas wierszyka o czarnoskórym chłopcu unikającym kąpieli w obawie przed „wybieleniem się”. W podstawówce każe czytać literacki klasyk, w którym czarnoskóry bohater nazywa swojego białego rówieśnika bwana kubwa, „wielkim panem”. W roku 2014 na antenie komercyjnej stacji debiutuje program z europejską bogaczką „ratującą świat” – oczywiście ten trzeci. Potocznym synonimem zacofania pozostaje bycie „sto lat za murzynami”, a w niewietrzonym pomieszczeniu rzekomo „śmierdzi jak w murzyńskiej chacie”. W 2020 roku przez media przetacza się zażarta dyskusja dotycząca tego, czy należy spełnić postulat dziesięcioletniej aktywistki, Bianki Nwolisy („Stop Calling Me Murzyn”) i przestać używać „słowa na M”. Głos zabierają językoznawcy, a inicjatorka akcji trafia na okładkę „Vogue’a”. Nietrudno też o przykłady zupełnie codzienne i prozaiczne, o nieuświadomione odruchy: mnie samej, pomimo wiedzy, czym są krytyka postkolonialna czy syndrom białego zbawcy, pomimo głębokiego przekonania, że językowa wrażliwość ma sens, jeszcze do niedawna, gdy nie potrafiłam czegoś zrobić, zdarzało się z przyzwyczajenia stwierdzać, że jestem „ciemna”.
Oto co miał na myśli Frantz Fanon, konstatując, że „rasista stwarza poniżonego”. Oto czego dotyczy debiut laureatki nagród Pulitzera i Nobla, a nawet Grammy. Choć w latach 60. i 70. Morrison – jako matka dwóch synów – nie uczestniczyła w ulicznych walkach o równouprawnienie, przez całe życie pozostawała aktywna na innego rodzaju froncie. Tworząc literaturę dla dzieci i dorosłych, eseje i teksty krytyczne, a nawet operowe libretta, „z całych sił dążyła do tego, by jej pisarstwo było bezsprzecznie czarne”. Miara odniesionego przez nią sukcesu to nie tylko liczne nagrody i odznaczenia, filmy dokumentalne czy popularyzatorskie profile na Instagramie. To status „sumienia Ameryki”, tyleż zaszczytny, co zobowiązujący.
Żywym dziedzictwem Morrison – jej akolitkami – pozostają najpoczytniejsze dziś czarnoskóre pisarki. Bernardine Evaristo opisuje ją jako swoją literacką mentorkę; Jesmyn Ward twierdzi, że kiedy czuła się zagubiona, to właśnie ona pomogła jej się odnaleźć. W przedmowie do antologii „The Measure of Our Lives: A Gathering of Wisdom” (2019) Zadie Smith stwierdza, że obcowanie z prozą Morrison stanowiło doświadczenie egzystencjalne, nie tylko estetyczne.
Jak wiele czarnoskórych dziewcząt z mojego pokolenia, obsadziłam ją w roli niemożliwej. Chciałam, by widok jej nazwiska na grzbiecie książki wywoływał we mnie to samo uczucie, które towarzyszyło anglosaskiemu uczniowi, ilekroć słyszał o Williamie Szekspirze czy Johnie Keatsie.
Autorka „Białych zębów” ma na myśli nie tylko świadomość przynależności do większej wspólnoty i dumy z jej intelektualnego dorobku, ale też możliwość identyfikowania się z określonym sposobem myślenia, stylem życia i wyglądem, z określoną kulturą i tradycją, określonymi ambicjami czy bolączkami. O tym, jak kluczową rolę w rozwoju dzieci odgrywa właściwa reprezentacja, przypomina chociażby robiące furorę w sieci zdjęcie rozpromienionego dwulatka Kenzo Brooksa na tle swojego bajkowego sobowtóra.
Morrison wyzywająco pyta więc, czy świętokradztwem jest marzenie Pecoli o nienaturalnym kolorze oczu? Albo sformułowane w ten sposób niespełnialne życzenie, z którym dziewczynka zjawia się u lokalnego czarownika? A może należałoby raczej mówić o przewinie, polegającej na pozbawianiu czarnoskórych dziewcząt i chłopców poczucia własnej wartości, wsparcia i jakichkolwiek perspektyw na przyszłość? Spisywaniu ich na straty jeszcze za młodu śladem mieszkańców i mieszkanek Lorain? Lektura „Najbardziej niebieskiego oka” przynosi jednoznaczną odpowiedź. Bardzo chciałabym móc z ulgą zawyrokować, że wymowa powieści – dziś, po ponad pół wieku od daty premiery – się zdezaktualizowała. Niestety, brzmiałoby to co najmniej bluźnierczo.