Nr 7/2022 Na dłużej

„Niczego nie piszą. Nie dbają o literaturę. Żadne z nich nie czyta książek” – tymi słowami Bret Easton Ellis, autor „American Psycho” i czołowy reprezentant pokolenia X, gorzko podsumował przedstawicielki i przedstawicieli pokolenia Y, czyli tak zwanych milenialsów. Stawiając kropkę nad i, dodał, że nie ma pojęcia, kim jest „wieszczka” krytykowanej przez niego generacji, „Salinger(ka) ery Snapchata”, Sally Rooney. Choć jako osobie urodzonej w roku 1995 na usta ciśnie mi się riposta „OK, boomer”, mimo wszystko warto rozwinąć temat.

Zacznijmy od kwestii wizerunkowych. Dawn Foster ironizuje:

Milenialsi mają być odpowiedzialni za całe zło tego świata; nie uczestniczą w normalnych aktywnościach, takich jak kupno mieszkania czy posiadanie dzieci; zbyt wiele pieniędzy wydają na awokado i niewystarczająco wiele na diamenty, zupełnie jakby funkcjonowali poza załamującym się i niezrównoważonym systemem ekonomicznym.

Rebecca Liu ich – a właściwie naszą – kondycję opisuje metaforą „dorosłości na (permanentnym) zakręcie”. Cytuje także szereg poświęconych nam medialnych diagnoz: „Według »Business Insider« nie lubimy serwetek; według CNN preferujemy małe domy. Zdaniem Goldmana Sachsa większość z nas «wybiera» życie z rodzicami, a »The Guardian« poświęca tekst dywagacjom na temat tego, dlaczego nie staramy się o dzieci”.

 

Głos milenialsów

Choć w internecie znaleźć można zestawienia klasyków pokolenia baby boomersów (wśród nich znaleźli się: James Baldwin, Philip Roth czy John Updike), o literaturze boomerskiej jako takiej raczej się nie mówi. W ostatnich latach regularnie ponawiane są za to próby zdefiniowania powieści milenialnej (millenial novel). Zasadnicze pytanie brzmi: czy decydującą rolę powinno odgrywać kryterium wieku autorki lub autora, głównych bohaterek i bohaterów, czy może czytelniczek i czytelników, z myślą o których powstała? Olivia Sudjic proponuje skupić się na dwóch wyznacznikach: po pierwsze wieku twórczyni lub twórcy, po drugie atmosferze i specyfice samej narracji, dającej się łatwo uchwycić przyziemności, podatnej na różnego rodzaju dyskredytacje.

Znakomita większość zagranicznych powieści zakwalifikowanych do tak zdefiniowanego gatunku – kontynuuje Sudjic – koncentruje się na poczuciu wyobcowania, wewnętrznych niepokojach, dążeniach do uzyskania społecznej akceptacji i minimalnej stabilności finansowej. Próbom odnalezienia się protagonistek i protagonistów w dorosłym życiu często towarzyszy krytyczna autorefleksja dotycząca własnego uprzywilejowania, ale także frustracja, zagubienie i złość, a pod maską sarkastycznego humoru skrywają oni swój lęk, wstyd i smutek.

Jak na tym tle wypada Rooney, trzydziestojednoletnia Irlandka, najmłodsza kobieta, której nazwisko znalazło się na wstępnej liście kandydatur do Nagrody Bookera w roku 2018? Zdania są podzielone. Dla młodszych milenialsów Rooney ma być nową Leną Dunham, twórczynią serialu „Dziewczyny”; ich samych uznaje się natomiast za bardziej niż dekadę temu – kiedy rozpoczęła się emisja „Dziewczyn” – queerowych, pesymistycznych, politycznie i społecznie zaangażowanych. Wyniki przeprowadzonego w nowojorskich księgarniach quasi-rozpoznania rynku sugerują jednak, że projektowane odbiorczynie książek Rooney to młode, białe kobiety słuchające Taylor Swift, oglądające „Fleabag” i noszące bawełniane torby z wizerunkiem (ewentualnie cytatem) Joan Didion. Słowem: mamy do czynienia z uprzywilejowaną pisarką, tworzącą z myślą o uprzywilejowanych czytelniczkach. Wśród głosów krytycznych pojawiają się wprost wyrażane postulaty w rodzaju: „oszczędźcie mi kultu Sally Rooney”. Nieco bardziej wyważone w swoich ocenach krytyczki zastanawiają się tymczasem, czy niedocenianą zasługą jej światowego fenomenu i komercyjnego sukcesu nie jest aby „wychynięcie z getta literatury kobiecej” i legitymizacja kobiecego doświadczenia. Jednak nie tyle – dodają inne – doświadczenia uniwersalnego, ile bardzo konkretnego: nie-kolorowych, dobrze wykształconych kobiet z klasy średniej, które mogą pozwolić sobie na dysputy o abstrakcyjnych pojęciach i problemach, bo nie muszą na co dzień toczyć walk z prawdziwym przeciwnikiem – wykluczającym je na wiele sposobów systemem.

 

Uniwersalność kontra usytuowanie

Jednoznaczne opowiedzenie się po którejś ze stron wcale nie jest dla mnie proste. Nie spełniam żadnego z wymienionych wcześniej kryteriów, a mimo to relatywnie bliżej mi do bohaterek Rooney. Fakt, że uwielbiam prozę Jesmyn Ward i dzięki jej twórczości lepiej rozumiem sytuację swoich czarnoskórych rówieśniczek na południu USA, nie oznacza przecież, że mogę identyfikować się z ich problemami i doświadczeniami. Empatyzować – owszem. Ale nie utożsamiać. Pewnie, chciałabym, żeby w mainstreamowym nurcie literatury znalazło się wreszcie miejsce dla nie-białych powieści coming of age – ale ich również nie dałoby się traktować jako uniwersalnych. Problem tkwi chyba w nadużywaniu pojęcia „uniwersalności”. Ostatecznie przecież – jakkolwiek naiwnie i asekuracyjnie zabrzmi ta deklaracja – zarówno literatura, jak i doświadczenia, które opisuje, pozostają w mniejszym lub większym stopniu usytuowane.

W przypadku Rooney usytuowanie to wygląda następująco: urodziła się w roku 1991 w Castlebar, największym – liczącym około dwunastu tysięcy mieszkańców – mieście hrabstwa Mayo. Jej matka prowadziła lokalne centrum kultury, ojciec pracował w firmie telekomunikacyjnej; dorastała w towarzystwie starszego brata i młodszej siostry. W dublińskim Kolegium Świętej Trójcy obroniła licencjat z anglistyki i magisterkę z literatury amerykańskiej (dla której wcześniej porzuciła politologię); udało jej się także zdobyć prestiżowe stypendium. Jak sama przyznaje, gdy była nastolatką, socjalizacja z rówieśnikami sprawiała jej nie lada problem – prawdziwe, trwałe przyjaźnie nawiązała dopiero na studiach.

 

Wielosłowie

Pierwszą książkę napisała jako piętnastolatka. Ponad dekadę później, w roku 2017, ukazał się jej powieściowy debiut. „Rozmowy z przyjaciółmi” to historia czworga bohaterów– Frances i Bobbi, najlepszych przyjaciółek, byłych partnerek, studentek i początkujących poetek, które nawiązują nieoczywistą znajomość z kilka lat starszym, artystycznym małżeństwem: aktorem Nickiem i fotografką-pisarką Melissą. Fabuła co prawda koncentruje się na wątku romansowym, ale całość napędzana jest symultaniczną komunikacją właściwą erze cyfrowej. Postaci Rooney nie tylko rozmawiają twarzą w twarz; nieustannie wysyłają też do siebie SMS-y, maile i wiadomości na Messengerze. Wszystkie te treści tworzą palimpsestową strukturę i jednocześnie stanowią integralną – wyróżniającą się pod względem zapisu – część narracji.

Frances, pierwszoosobowa narratorka „Rozmów…”, chcąc dowiedzieć się, jak wygląda Nick, robi to, co zrobiłaby większość z nas: wpisuje jego nazwisko w wyszukiwarkę Google. W ten sam sposób próbuje zasięgnąć informacji dotyczących chronicznego bólu, którego przyczyn błędnie upatruje w menstruacji. W chwilach osamotnienia scrolluje stare czaty w poszukiwaniu zapisanych w archiwum, krzepiących treści. Jej kontakty z matką są co najwyżej poprawne, te z ojcem sprowadzają się do nieregularnego finansowego wsparcia. Układ z eksdziewczyną, przyjaciółką i współlokatorką, komplikuje perspektywa heteroseksualnej relacji bohaterki. Związek łączący ją z Nickiem, pomimo sztampy – młodsza, niedoświadczona kobieta i starszy od niej, zamężny mężczyzna – rozwija się niespiesznie, co rusz napotykając kolejne przeszkody. Jedną z nich stanowi z pewnością niewystarczalność wykształconego przez tę parę aparatu krytycznego. Znajomość „Kapitału” Marksa czy teorii Pierre’a Bourdieu może (choć wcale nie musi) robić wrażenie podczas intelektualnych potyczek, w żaden sposób nie ułatwia jednak intymnych wyznań czy artykulacji trudnych emocji. Między innymi dlatego w powieści, której fundamentem jest nieustanna wymiana słów, równie wymowna bywa cisza.

W drugiej, najpopularniejszej powieści Rooney źródłem nieporozumień stają się różnice ekonomiczne i statusowe. Marianne i Connell, protagoniści „Normalnych ludzi”, potajemnie zbliżają się do siebie w liceum. Z upływem czasu ich pozycja społeczna ulega znaczącej zmianie: inteligentna, wyalienowana i majętna dziwaczka znacznie łatwiej zdobywa sympatię snobistycznego uniwersyteckiego środowiska, niż niegdyś popularny i przez wszystkich lubiany, a w istocie niezwykle nieśmiały gwiazdor szkolnego zespołu sportowego. Książka będąca rozwinięciem opowiadania „At the Clinic” – opublikowanego dwa lata wcześniej w londyńskim czasopiśmie o profilu artystyczno-literackim – jest najlepszą i najdojrzalszą pozycją w dotychczasowym dorobku Rooney. Autorka mistrzowsko gra detalem, przy użyciu drobnych szczegółów, pojedynczych grymasów, słów czy gestów kreśląc złożone portrety psychologiczne dojrzewających bohaterów. Historia burzliwej relacji Marianne i Connella to coś więcej niż – parafrazując zasłyszaną niedawno, sceptyczną uwagę – rozbudowany fanfic udający wielką literaturę. To surowa opowieść o poszukiwaniu bliskości, zrozumienia i akceptacji, negocjowaniu swojego miejsca w relacji, w grupie rówieśniczej, w rodzinie i w życiu. Nic więc dziwnego, że dwunastoodcinkowa adaptacja „Normalnych ludzi”, z Daisy Edgar-Jones i Paulem Mescalem w rolach głównych, okazała się najchętniej oglądaną w sieci produkcją BBC roku 2020 (ponad sześćdziesiąt dwa miliony widzów pomiędzy kwietniem a listopadem). Być może jej sukces powtórzy serialowa ekranizacja „Rozmów…”, której premierę stacja HULU zaplanowała na maj tego roku (trailer niedawno zadebiutował w internecie).

Do trzech razy sztuka

W kuluarach zapewne toczą się już negocjacje dotyczące przeniesienia na ekran trzeciej książki – tymczasem nietrudno usłyszeć opinie, że Rooney ciągle pisze jedną i tę samą. I rzeczywiście, fabularny szkielet „Gdzie jesteś, piękny świecie” do pewnego stopnia przypomina dwie poprzednie powieści Irlandki. W centrum znajdują się dwie, około trzydziestoletnie przyjaciółki – Alice, ciesząca się popularnością pisarka, i Eileen, redaktorka niszowego czasopisma literackiego – oraz związani z nimi mężczyźni, odpowiednio: Felix, poznany przez Tindera pracownik magazynu wysyłkowego, i Simon, zatrudniony w organizacji rządowej przyjaciel z dzieciństwa. Schemat narracyjny współtworzą rozdziały pisane naprzemiennie z perspektywy obu kobiet oraz te, na które składają się maile wymieniane przez bohaterki.

W „Rozmowach z przyjaciółmi” wirtualny aspekt komunikacji bohaterek i bohaterów stanowił integralny element całości. Dialogi w „Normalnych ludziach” nie pozostawiały wątpliwości, że pisanie ich sprawia autorce – mistrzyni Europy w debatach uniwersyteckich – największą przyjemność (charakterystyczną dla nich dynamikę porównuje ona do rozgrywki tenisowej). Być może potencjał tej formuły zdążył się wyczerpać – wykorzystany po raz trzeci w „Gdzie jesteś, piękny świecie” zabieg budzi bowiem szereg zastrzeżeń. Nawet jeśli Rooney rzeczywiście regularnie mailuje z własnymi znajomymi i taką formę wymiany myśli uznaje za naturalną, w książce sprawia ona wrażenie nazbyt archaicznej i literacko wykoncypowanej, przez co traci na wiarygodności. Kolejny problem stanowi tematyka wiadomości. Zupełnie nie przekonuje mnie wizja przyjaźni, w ramach której dwie dorosłe, bliskie sobie kobiety rozpisują się o idei piękna, urbanistycznym duchu Dublina lub upadku cywilizacji późnej epoki brązu, a zdziwieniem reagują na wieść o preferencjach dotyczących kwestii tak fundamentalnych, jak stosunek do macierzyństwa („Ale nie zależy mi szczególnie na tym, by mieć dzieci. Nie wiedziałam, że Tobie tak. Nawet na tym świecie?”). Nic dziwnego, że spotkawszy się wreszcie po długiej przerwie, nie potrafią się porozumieć.

Moje codzienne konwersacje z przyjaciółkami – prowadzone na Messengerze, 1:0 dla „Rozmów…” – to amalgamat memów, śmieszno-strasznych anegdot, opisów nieudanych rodzinnych spotkań, baby bluesów czy rozmów z szefostwem. W historii czatu bez trudu dałoby się odnaleźć intymne historie z naszego życia, prośby o radę oraz spory światopoglądowe i polityczne. Tego rodzaju interakcje – różnorodne, chaotyczne, nie zawsze prowadzące do jakiejś konkluzji – w najnowszej powieści Rooney przybierają karykaturalnie pompatyczne rozmiary. Stopień ich językowego i tematycznego przeintelektualizowania („Nie czujesz na przykład, że choć byłaś na bieżąco z dyskursem kulturalnym, teraz już tak nie jest, jesteś oddalona od świata idei, wyalienowana, pozbawiona intelektualnego domu?”) oraz nienaturalnego sformalizowania niebezpiecznie zbliża je do dialogów platońskich z gościnnym udziałem Kanta („Myślę jednak, że się mylisz w sprawie zmysłu piękna. Istoty ludzkie utraciły go, gdy runął mur berliński”), a cytaty z Rilkego, Prousta czy Eliota, a także fragmenty zaskakujące swą infantylnością („Gdy się zobaczymy po tych wszystkich mejlach, będę bardzo onieśmielona, będę chować głowę pod skrzydło jak ptaszek”) nie polepszają sytuacji.

Równie nieprzekonująco wypada dynamika relacji damsko-męskich, do tej pory– przynajmniej w jakimś stopniu – nieoczywistych i przez to frapujących. O ile jestem w stanie zrozumieć, że do idei związku Eileen i Simon dojrzewali przez lata, o tyle nie potrafiłabym wyjaśnić, co połączyło przytłoczoną nagłą popularnością pisarkę Alice z balującym w klubach Felixem. „Niekiedy wyobrażam sobie ludzkie relacje jak coś miękkiego, piasek lub woda, czemu nadajemy kształt, umieszczając to w konkretnym naczyniu – wyznaje jedna z bohaterek – Ale jak by to było utworzyć związek bez jakiegokolwiek z góry określonego kształtu? Po prostu lać wodę i pozwalać jej płynąć. Nie przybrałaby wtedy żadnej formy i rozlała się na wszystkie strony”. Cóż, akurat w tym przypadku teoria swobodnego przepływu nie do końca zdała egzamin. Istota relacji jednej z dwóch głównych par przecieka przez palce i pozostaje nieuchwytna.

 

Ćwiczenia z normalności

Mocne strony pisarstwa Rooney dają o sobie znać we wszystkich trzech powieściach – dobrej, lepszej i zdecydowanie najsłabszej. To przede wszystkim konsekwentna przejrzystość i powściągliwość stylu, skoncentrowanie na kobiecej perspektywie, umiejętność bezpretensjonalnego opisywania scen seksu. To także podprogowe przemycanie wątków dotyczących różnego rodzaju problemów, z którymi młode kobiety niejednokrotnie mierzą się w samotności. Zdrowotnych (zaburzenia odżywiania, endometrioza, depresja), związanych z przemocą domową czy dostępem do aborcji, notabene zalegalizowanej w Irlandii zaledwie kilka miesięcy przed premierą „Normalnych ludzi” (jeden z przejawów zaangażowania autorki w sprawę to esej opublikowany na łamach „The London Review of Books”). Również tych pozornie błahych, spowodowanych przez utrzymujący się – wbrew rosnącej popularności ruchu body positive czy trendów no make up – mit urody. O tym, jak trwały jest ów mit, najlepiej świadczy skryta zazdrość trzydziestolatek o zaledwie kilka lat od nich młodsze, „instagramowe modelki, które mają z 17 000 followersów i dostają darmowe próbki kremów od firm kosmetycznych”. Nie bez znaczenia pozostaje fakt, że Rooney, regularnie czerpiąca z własnych, bardzo konkretnych doświadczeń (dorastanie na prowincji, nieumiejętność nawiązywania kontaktów z rówieśnikami, studia w Kolegium Świętej Trójcy, praca w magazynie literackim, pisanie powieści, związana z nieoczekiwanym sukcesem, przytłaczająca sława), swoją pozycję w polu literackim definiuje w kontrze do powszechnie przypisywanych jej ról: „Nigdy nie zamierzałam – deklaruje w jednym z wywiadów – mówić w czyimkolwiek, poza własnym, imieniu. Już samo to jest dla mnie trudne. Moje książki mogą nie sprawdzić się jako dzieła artystyczne, ale nie chcę, żeby nie sprawdziły się jako głos pokolenia, w imieniu którego nigdy nie chciałam się wypowiadać”.

Wspomniana już Rebecca Liu, autorka feministycznie zorientowanego eseju o kulturowym archetypie milenialki, twierdzi, że nie jesteśmy jak bohaterki Rooney, ale bardzo chciałybyśmy takie być. Odsunąwszy na bok otoczkę oderwanych od rzeczywistości przedstawicielek białej klasy średniej, nadużywających słowa „dyskurs”, bez trudu odnajduję w sobie – i w kobietach z najbliższego otoczenia – coś z każdej bohaterki. Czasem łączą nas nieobecni ojcowie z problemem alkoholowym, innym razem zaborcze matki i bracia, z którymi nie potrafimy się dogadać, ale też przyjaciółki, na wsparcie których zawsze możemy liczyć, jak i partnerzy odrzucający patriarchalne dziedzictwo. Wiele z nas funkcjonuje w toksycznych, a czasem po prostu nieoczywistych i skomplikowanych relacjach z mniejszą lub większą różnicą wieku. Niektóre regularnie próbują wynegocjować lepsze warunki umowy czy wyższe wynagrodzenie, inne – znaleźć nowe łamy, żeby dorobić do stypendium. Choć z określonym zestawem przekonań nigdy się nie rozstajemy, niekiedy okoliczności zmuszają nas do zrewidowania poglądów. Niejeden raz musiałyśmy „handlować” z mansplainingiem lub paternalistycznymi wywodami sprowadzającymi się do przekonania, że dostęp do Internetu i Erasmusa stanowi panaceum na wszystkie nasze ewentualne problemy i bolączki. W wielu miastach świata musiałyśmy w ostatnich latach wychodzić na ulice i domagać się prawa do kontroli nad własnym ciałem, seksualnością i płodnością lub bronić dogorywającej na naszych oczach planety. Zestaw ten należałoby – wykraczając poza literackie paralele – zaktualizować o docierające zewsząd informacje dotyczące zamarzających w lesie kobiet, mężczyzn i dzieci oraz bombardowań cywilów, osiedli i teatrów w sąsiedzkim, suwerennym kraju.

Właśnie dlatego rozumiem, co ma na myśli Rooney, stwierdzając: „przemawia do mnie idea normalności. Chodzi o to, by móc sobie powiedzieć: OK, moje relacje są normalne, moje myśli i uczucia są normalne. Myśl, że moje życie jest normalne, dodaje mi otuchy”. Obojętnie jak definiujemy ową normalność i jak dalece odbiega ona od skostniałej „normy”, dążymy do niej wszystkie. Dla każdej z nas – bez względu na pochodzenie, rok i miejsce urodzenia, orientację seksualną, wykształcenie czy kolor skóry – oznacza coś innego. Proza Rooney – mapując jedynie niewielki wycinek horyzontu pragnień i możliwości – pomaga w dokładniejszym samookreśleniu się, wnikliwszym rozpoznaniu własnych granic, przekonań i perspektyw. Zarówno na zasadzie identyfikacji, jak i negacji. Im bardziej nie wiadomo, gdzie się podział piękny świat, który znałyśmy, tym bardziej przyda się tego rodzaju umiejętność.