Rockowy poeta, poszukujący gitarzysta, wokalista o monotonnym głosie. Pomysłodawca jednego z najważniejszych zespołów w historii muzyki alternatywnej, okazjonalnie aktor (kiepski) i fotograf (niezły). A przy tym porywczy prowokator, gruboskórny gbur, wulgarny pyszałek i człowiek głęboko uzależniony od środków odurzających. Najczęściej określany przez tych, którzy go poznali, mianem fiuta. Gdyby Lou Reed żył, na początku marca obchodziłby 80. urodziny.
Przyszedł na świat 2 marca 1942 roku w nowojorskim Brooklynie jako Lewis Allan Reed. Jego dziadkowie byli europejskimi Żydami, którzy uciekli do Stanów Zjednoczonych przed antysemityzmem rozlewającym się po Starym Kontynencie. Ojciec małego Lou, Sidney Rabinowitz, zmienił rodowe nazwisko na Reed, aby lepiej zasymilować się z amerykańskim społeczeństwem. Chłopiec i jego młodsza siostra Margaret dorastali w niewielkiej miejscowości Freeport na Long Island we względnym dobrobycie, jaki gwarantowała przynależność do klasy średniej. Lou wprawdzie utrzymywał później, że pochodzi z rodziny milionerów, ale była to bezsprzeczna blaga; Sidney Reed piastował stabilną, lecz skromną posadę księgowego. Jego relacja z jedynym synem od początku była skomplikowana i pełna napięć. „Wiem, jak to jest mieć nieszczęśliwe dzieciństwo”[1] – przesadnie wyznał po latach Reed z typową dla siebie emfazą.
Jako dorastający chłopak Lewis zaczytywał się w powieściach Iana Fleminga o Jamesie Bondzie, uwielbiał też „W drodze” Jacka Kerouaca. Największą jego pasją była jednak muzyka płynąca z domowego radioodbiornika. Nie był wybredny: słuchał doo woopu, jazzu, rhythm and bluesa, gospel, a przede wszystkim rock’n’rolla. Zafascynowany rytmiczną energią hipnotycznej muzyki, sięgnął po gitarę. „Jego hiperkoncentrowanie się na rzeczach, które lubił, poprowadziło go w stronę muzyki i tam dopiero się odnalazł. Będąc samoukiem, zaczął grać na gitarze, chłonąc wszystkie możliwe wpływy”[2] – nadmieniała Margaret. Już w wieku nastoletnim pisał piosenki i grał w zespołach, między innymi w The Jades, The Valets, Tretoads i The Shades. Razem z tym pierwszym zrealizował swój fonograficzny debiut – winylowy singiel „Leave Her For Me / So Blue” (1958). W tamtym czasie pisał również erotyczne opowiadania i wiersze.
We wrześniu 1959 roku Lou przeprowadził się do Nowego Jorku i podjął studia na New York University. Odizolowany od rodziny i przyjaciół, przeszedł ciężkie załamanie nerwowe. Zaniepokojeni rodzice zabrali go z powrotem do domu, ale jego stan nie uległ poprawie. W końcu lekarze przekonali Reedów, by poddali syna elektrowstrząsowej terapii szokowej. „Wsadzili mi coś do gardła, żebym się nie zadławił własnym językiem, a na głowie umieścili elektrody. […] W rezultacie tracisz pamięć i stajesz się warzywem. Nie da się później czytać książki, bo po dotarciu do strony siedemnastej nic już nie pamiętasz i musisz się cofnąć do pierwszej”[3] – relacjonował artysta. Był przekonany, że w ten sposób próbowano „wyleczyć” jego homoseksualne skłonności, ale Margaret stanowczo temu zaprzeczyła. Niezależnie od tego, jak było naprawdę, to doświadczenie odcisnęło się traumą na psychice siedemnastolatka.
Kilka miesięcy po bolesnym leczeniu prądem w szpitalu psychiatrycznym, Reeda skreślono z listy studentów New York University. Edukację kontynuował na uczelni wyższej w Syracuse, gdzie zgłębiał tajniki dziennikarstwa i reżyserii. Brał również udział w warsztatach kreatywnego pisania prowadzonych przez legendarnego pisarza Delmore’a Schwartza, który został przyjacielem i mentorem młodego studenta (a później także jednym z bohaterów utworu „My House”). To właśnie Schwartz zapoznał Reeda z dokonaniami Eliota, Yeatsa i Joyce’a, uzmysłowił mu też, w jaki sposób posługiwać się zwięzłym i prostym językiem, aby osiągnąć najlepsze efekty. Motywował go do podążania za instynktem i bycia wiernym tylko sobie. „Jeśli się sprzedasz, Lou, dopadnę cię”[4] – powiedział mu kiedyś Schwartz przy kieliszku. Kiedy nękany chorobą alkoholową literat zmarł w 1966 roku w ubóstwie i zapomnieniu, jego uczeń bardzo to przeżył.
W 1964 roku Reed ukończył studia i został zatrudniony w nowojorskiej wytwórni Pickwick Records. „Miałem tę straszną pracę polegającą na pisaniu piosenek na zlecenie, jak jakaś tekstowa maszyna, ale ta praca nauczyła mnie, jak pracuje się w studiu i jak pisać naprawdę szybko. Mówili po prostu: »Daj nam dziesięć surfingowych piosenek«”[5] – wyjaśniał. Jednym z pracowników Pickwick był John Cale, pochodzący z Walii klasycznie wykształcony muzyk. Szybko złapali wspólny język. „Kiedy po raz pierwszy spotkałem Lou, interesowały nas te same rzeczy” – mówił Cale. „Miał zadziwiającą umiejętność pisania piosenek. Obaj potrzebowaliśmy wsparcia. Lou, aby realizować swoje poetyckie idee, a ja, by realizować moje idee muzyczne… Moje klasyczne wyobrażenia o muzyce prowadziły mnie [wtedy] donikąd. […] Kiedy więc zaczęliśmy pracować, podstawą było to, że obaj interesowaliśmy się tym samym”[6].
Przyjaciele wynajęli wspólnie lokum w Lower East Side, południowo-wschodniej dzielnicy Manhattanu pełnej kamienic czynszowych zamieszkanych przez imigrantów. Jak wspominał Reed: „Graliśmy razem dawno temu, w mieszkaniu za trzydzieści dolarów miesięcznie, i naprawdę nie mieliśmy żadnej kasy, dniami i nocami żarliśmy tylko płatki owsiane, oddawaliśmy krew i takie tam albo pozowaliśmy do zdjęć, które później ukazywały się w brukowych tygodnikach po piętnaście centów”[7]. Zarobione w ten sposób pieniądze wydawali głównie na heroinę. Postanowili założyć zespół: Reed miał śpiewać i grać na gitarze, zaś Cale – na basie, altówce i klawiszach. Do składu dokooptowali gitarzystę Sterlinga Morrisona i perkusistę Angusa MacLise. Najpierw grali jako The Warlocks i Falling Spikes, by ostatecznie zdecydować się na The Velvet Underground. Nazwę zapożyczyli od tytułu książki o zboczeniach seksualnych.
Kiedy jesienią 1965 roku nadarzyła się okazja do pierwszego koncertu, MacLise niespodziewanie opuścił szeregi grupy. Nie miał nic przeciwko niezobowiązującym próbom i wspólnemu jammowaniu, ale nie chciał profesjonalnej kariery artystycznej – uważał bowiem, że otrzymanie zapłaty za sztukę jest równoznaczne z zaprzedaniem się. Zastąpiła go więc Maureen „Moe” Tucker, siostra wspólnego znajomego Reeda i Morrisona, która amatorsko grała na perkusji w chwilach wolnych od pracy jako operatorka dziurkarki klawiaturowej w koncernie IBM. Pierwotnie miała wystąpić z zespołem tylko jednorazowo, jednak wkrótce okazało się, że jej nietypowa technika gry świetnie pasuje do stylu pozostałej trójki. Cale początkowo sprzeciwiał się udziałowi dziewczyny w składzie rockowej kapeli (w owym czasie był to ewenement), ale w końcu skapitulował. W taki oto sposób zawiązał się klasyczny skład The Velvet Underground.
Kwartet otrzymał ofertę regularnych występów w Café Bizarre, popularnym klubie w Greenwich Village. Traf chciał, że na jednym z koncertów pojawił się Gerard Malanga, asystent Andy’ego Warhola – „papieża pop-artu”. Warhol postanowił na własne oczy zobaczyć nieznany elektryzujący zespół, który tak bardzo oczarował Malangę. Zachwycony muzyką i wizerunkiem odzianych w czerń muzyków, postanowił zostać ich menedżerem i wspierać zespół finansowo. „Andy Warhol powiedział mi, że to, co robimy w muzyce, jest tym samym, co on robi w malarstwie, filmie i pisaniu: nie ma w tym wygłupu”[8] – wyłuszczał Reed. Nowy menedżer zapewnił grupie kontrakt płytowy i namówił do współpracy z niemiecką piosenkarką znaną jako Nico. Artystyczna opieka figury o takim statusie kulturowym jak Warhol była wręcz boską interwencją dla początkującej grupy.
Po serii sensacyjnie przyjętych koncertów multimedialnych w Polskim Domu Narodowym pod wspólną nazwą Exploding Plastic Inevitable, wiosną 1966 roku Velveci trafili do profesjonalnego studia w Nowym Jorku, żeby zarejestrować debiutancki album. Repertuar był już dobrze przećwiczony podczas występów na żywo. Osiem z jedenastu utworów napisał Reed, dwa były podpisane przez Reeda i Cale’a, jeden stanowił dzieło całej czwórki. W tej pierwszej grupie znalazły się takie piosenki, jak inspirowana XIX-wieczną powieścią Leopolda von Sacher-Masocha „Venus in Furs”, opisująca wrażenia po wstrzyknięciu sobie tytułowego specyfiku „Heroin” oraz „Waiting For The Man” o oczekiwaniu na handlarza narkotyków. W trzech utworach – „Femme Fatale”, „All Tomorrow’s Parties” i „I’ll Be Your Mirror” – zaśpiewała Nico. Sesje nagraniowe dokończono pod koniec tego samego roku w Los Angeles.
Płyta „The Velvet Underground & Nico” (1967) była tak dziwaczna, że wytwórnia Verve nie miała pomysłu, jak ją promować. Wydano wprawdzie dwa single („All Tomorrow’s Parties” i „Sunday Morning”), ale żaden nie doczekał się emisji w radiu – rozgłośnie nie chciały ryzykować swojej reputacji, puszczając utwory o heroinie i sadomasochistycznym seksie. Ikoniczną okładkę z żółtym bananem na białym tle zdobiło nazwisko Warhola, ale nawet to nie było w stanie zwiększyć wyników sprzedażowych. Płyta rozchodziła się słabo, a na koncerty rzadko przychodziło więcej niż kilkadziesiąt osób. Zdarzało się, że grupa grała w mikroskopijnych klubikach i kawiarniach dla pięciu widzów. Co gorsza, w wyniku nierozwiązanego sporu o prawa autorskie do jednej z fotografii wykorzystanych na obwolucie płytę na jakiś czas wycofano ze sklepów. Reed był wściekły – zerwał umowę z Warholem i usunął Nico z zespołu.
Z czasem muzyka formacji stała się głośniejsza, bardziej szorstka i hałaśliwa, a na koncertach coraz częściej pojawiały się improwizacje. Odbiło się to na kolejnej płycie The Velvet Underground, „White Light/White Heat” (1968), na której wyróżniały się tytułowy hymn na cześć amfetaminy oraz trwający 17 minut i nagrany w jednym podejściu „Sister Ray”. Ale i ten album nie zwrócił na nich uwagi szerszej publiczności. Sytuację pogarszały tarcia na linii Cale-Reed; obaj walczyli o przywództwo w zespole i nie potrafili dojść do porozumienia. W końcu Reed podstępnie wyrzucił Cale’a. Kiedy zaoponował Morrison, samozwańczy wódz rzucił: „Nie podoba ci się to? W porządku, rozwiązuję zespół”[9]. Szantaż poskutkował – skruszony perkusista poparł Reeda i jeszcze został przezeń zmuszony do przekazania Cale’owi hiobowych wieści. Miejsce współzałożyciela zajął Doug Yule, multiinstrumentalista z grupy The Gras Menagerie.
Nieobecność skłonnego do eksperymentów Walijczyka oznaczała wyraźną zmianę stylu. Chropowate brzmienie dwóch poprzednich płyt zostało wygładzone, piosenki zyskały bardziej przystępną formę, niektóre zahaczały wręcz o folkowe ballady. Taki repertuar trafił na krążek „The Velvet Underground” (1969) – kolejny, który nie zapewnił muzykom ani sławy, ani sukcesów na listach przebojów. Podobny los spotkał płytę „Loaded” (1970), która miała być przełomowym momentem w karierze Velvetów, wreszcie czyniąc z nich gwiazdy rocka światowego formatu. Tak się nie stało. W sierpniu 1972 roku, po koncercie w nowojorskim klubie Max’s Kansas City, Reed odszedł z The Velvet Underground i podjął pracę w firmie rachunkowej swego ojca. Grupa działała pod przewodnictwem Yule’a jeszcze przez niecały rok, kończąc działalność zawstydzająco marnym i zgoła niepotrzebnym albumem „Squeeze” (1973).
Podczas gdy dokonania The Velvet Underground pozostawały długo niezauważane w rodzimej Ameryce, relatywnie szybko zostały docenione w Europie. Jednym z największych wielbicieli grupy był David Bowie, regularnie wykonujący na żywo „Waiting for the Man” i „White Light/White Heat”. Bowie zaangażował się w ratowanie kariery Reeda, który zaliczył falstart nieudanym solowym debiutem „Lou Reed” (1972). Załatwił starszemu koledze kontrakt z wytwórnią RCA, dostarczył mu muzyków sesyjnych i wraz z Mickiem Ronsonem wyprodukował jego kolejny album. „To była drużyna […] ale tylko David rozumiał Lou, który był w tak okropnym stanie, że nikt tego nie ogarniał”[10] – zapewniał inżynier dźwięku Ken Scott. Reed wyrażał sprzeczne opinie o swych producentach, ale w pewnym momencie przyznał: „Jest duże prawdopodobieństwo, że gdyby Bowie i Ronson nie zajęli się produkcją, album nie stałby się hitem”[11].
Rzeczony album nosił tytuł „Transfomer” (1972) i był pierwszym dużym sukcesem Reeda. Sprzedawał się świetnie i zbierał przychylne recenzje, wylansował również hit „Walk on the Wild Side”. Na temat tej pogodnej piosenki o transwestytach, prostytutkach i narkomanach Reed mówił: „Gdyby się nad tym zastanowić, był to, cytuję: »jeden z najmniej prawdopodobnych przebojów świata«”[12]. Pod koniec dekady artysta znów chciał pracować z Bowiem, który wyraził zgodę pod warunkiem, że Reed przestanie pić i zacznie się odpowiednio zachowywać. Pijany, rozwścieczony artysta spoliczkował przyjaciela i krzyknął: „Nigdy tak do mnie nie mów! Nigdy”[13]. Pojednali się dopiero w połowie lat 90., gdy Reed wystąpił jako gość na koncercie z okazji 50. urodzin Bowiego.
Następne płyty – „Berlin” (1973) i „Rock’n’Roll Animal” (1974) – spotkały się ze znacznie chłodniejszym przyjęciem. Umiarkowanym powodzeniem cieszyła się „Sally Can’t Dance” (1974), ale komercyjny potencjał został zaprzepaszczony wraz z „Metal Machine Music” (1975) – skrajnie nieprzystępnym krążkiem zawierającym wyłącznie sprzężenia gitarowe i nagranym tylko po to, żeby wypełnić zobowiązania kontraktowe. Powoli stawało się jasne, że Reed największe sukcesy miał już za sobą: nie potrafił zdyskontować dawnej sławy, grał dla kurczącej się publiczności i przeżywał szczytowy okres nadużywania narkotyków i alkoholu, co niekorzystnie odbijało się na jego mocach twórczych. Szczególnie żenującym dokumentem tamtych czasów jest płyta „Live: Take No Prisoners” (1978) – bardziej zapis pijackiego stand-up’u niż koncertu, podczas którego odurzony muzyk wygłaszał bełkotliwe tyrady przeciwko całemu światu.
W połowie lat 70. politoksykomania Reeda całkowicie wymknęła się spod kontroli. Już w szkole średniej garściami łykał pigułki przepisywane przez lekarzy i regularnie palił marihuanę, co w drobnomieszczańskim Freeport było zupełnie niespotykanym zjawiskiem. Pierwszy kontakt z heroiną miał na studiach. „Nie uzależnię się. Robię to tylko, aby przeżyć coś nowego. Ale mam nad tym kontrolę”[14] – przekonywał swoją ówczesną dziewczynę. W epoce The Velvet Underground był już ciężko uzależniony od opiatów, w które wciągnął również Cale’a. Przez kilka lat pił każdego dnia, głównie szkocką whisky. W pewnym okresie rozpoczynał dzień od butelki szampana, a w barach nękał kelnerów za zbyt słabe, jego zdaniem, drinki. Był na nieustającym rauszu. Kiedy wzrosła jego tolerancja dla amfetaminy zażywanej do nosa, zaczął ją sobie aplikować dożylnie.
Pentti „Whitey” Glan – perkusista, który w tamtym okresie był członkiem koncertowego ansamblu Reeda – wspominał: „Mieszał wszystko, alkohol ze speedem. […] Wiem, że brał też heroinę. Jeśli szprycował się w trasie, nie było to aż tak widoczne, ale kokaina, amfetamina i alkohol były stałym punktem programu”[15]. Podczas nagrywania krążka „Growing Up in Public” (1980) pił już do nieprzytomności. Według relacji inżyniera dźwięku Corky’ego Stasiaka „były momenty, kiedy po prostu zasypiał i wynosiliśmy go na krześle ze studia, aby móc skończyć dogrywki i inne rzeczy”[16]. Uzależnienie od prochów i procentów sprawiało, że praktycznie nie dało się z nim pracować. Lekarze ostrzegali go, że jeśli nie zmieni trybu życia, rychło umrze. Reed był zrozpaczony – nie stanem swego zdrowia, lecz tym, że musi przestać pić. Na początku lat 80. rzucił twarde narkotyki, ale z alkoholizmem zmagał się do końca swoich dni.
Nasilające się skłonności autodestrukcyjne, totalna nieobliczalność, wybuchy niekontrolowanego gniewu oraz akty przemocy (zdarzało się, że groził ludziom nożem, a nawet pistoletem) poczęły obracać się przeciwko niemu. Zawarte na początku 1973 roku małżeństwo z Bettye Kronstad było ewidentnie toksyczne i zakończyło się w atmosferze skandalu po zaledwie kilku miesiącach. Niedługo później Reed na blisko cztery lata związał się z Rachel Humphreys – młodszym o ponad dekadę mężczyzną, który stanowił inspirację dla piosenek na płycie „Coney Island Baby” (1975). W tamtym okresie artysta deklarował się jako gej, choć w 1980 roku dość nieoczekiwanie poślubił brytyjską projektantkę Sylvię Morales. Ten związek również nie przetrwał – piętnaście lat później para była po rozwodzie. Od początku lat 90. aż do śmierci Reed był związany z nowojorską artystką Laurie Anderson, z którą wziął ślub w 2008 roku.
W latach 80. nastąpiło artystyczne odrodzenie Reeda. Pierwszym przejawem powrotu do formy był album „The Blue Mask” (1982) nagrany z Robertem Quinem, którego Reed potraktował później bardzo niesprawiedliwie – usunął jego partie z płyty „Legendary Hearts” (1983) i nie uwzględnił go jako współautora utworu „I Love You, Suzanne” z krążka „New Sensations” (1984), tym samym pozbawiając gitarzystę autorskich tantiem. Dekadę zamknął albumem „New York” (1989), uważanym za jeden z najlepszych w jego dyskografii. Równie wysokie noty uzyskał „Songs for Drella” (1990) – nagrany z Calem hołd dla Warhola. Ta kooperacja doprowadziła do reaktywacji The Velvet Underground w 1992 roku. Kwartet zagrał kilkanaście koncertów w Europie, planowano też występy w USA i nagranie premierowego materiału. Odżyły jednak animozje między Calem i Reedem. Zespół znów przestał istnieć.
Reed powrócił na solową ścieżkę z albumami „Magic and Loss” (1992) i „Set The Twilight Reeling” (1996). Pierwszy poruszał temat śmierci i radzenia sobie ze stratą, drugi stanowił wyraz afirmacji życia. Później była jeszcze interesująca płyta „Ecstasy” (2000), z którą artysta po raz pierwszy przyjechał do Polski, a także ambitna, lecz nie do końca udana „The Raven” (2003) oparta na twórczości Edgara Allana Poego, ambientowy muzak „Hudson River Wind Meditations” (2007) oraz katastrofalna „Lulu” (2011) nagrana z grupą Metallica – cesarzami złego smaku. To bez wątpienia jedna z najgorszych płyt wszechczasów, o której Reed wypowiadał się z dumą na granicy pychy: „To jest koniec starej europejskiej muzyki klasycznej. Jest martwa i pogrzebana na zawsze. A to jest nowy gatunek, nowa generacja klasyki – klasyka rockowa… Moc”[17]. Znamienne, że jeszcze kilka lat wcześniej mówił całkiem wprost: „Metallica to gówno”[18].
Ostatnie lata życia upłynęły mu na rozmaitych aktywnościach. Z muzykami Sarthem Calhounem i Ulrichem Kriegerem koncertował jako Metal Machine Trio. Stracił zainteresowanie regularnym nagrywaniem płyt – wolał ćwiczyć tai chi i robić zdjęcia (jego album fotograficzny „Emotion in Action” ukazał się w 2003 roku). Mocno podupadł na zdrowiu: najpierw zdiagnozowano u niego cukrzycę, a później raka wątroby. Jedyną nadzieją był przeszczep, który początkowo przyjął się dobrze, jednak po kilku miesiącach nowy organ przestał prawidłowo funkcjonować. Lou Reed zmarł 27 października 2013 roku z powodu niewydolności wątroby. U jego boku do końca trwała Laurie Anderson. Billy Name, przyjaciel Reeda z dawnych czasów, skonstatował: „Dobrze, że umarł z obejmującą go Laurie. […] Mógł umrzeć godną, elegancką śmiercią, a nie w samotności, w konwulsjach czy coś w tym stylu. Ona uczyniła jego życie pięknym”[19].
The Velvet Underground uważa się za jedną z najbardziej wpływowych grup w historii. Brian Eno zauważył, że chociaż tylko kilka tysięcy ludzi kupiło ich pierwszy album, to każdy z nich założył później zespół[20]. Reed, Cale, Morrison i Tucker przełamywali tabu, poruszając wątki, jakie dotąd nie pojawiały się w muzyce rozrywkowej: przemoc, narkotyki, sadomasochizm, szaleństwo. Robili to w sposób prosty i bezpośredni. Nie byli wirtuozami, a jednak ich twórczość była na wskroś oryginalna. Tym samym dowiedli, że – jak ujął to Iggy Pop – „można robić świetną muzykę, nie będąc świetnym muzykiem”[21]. To dlatego byli tak wielką inspiracją dla ruchu punkowego (Sex Pistols), industrialnego (Throbbing Gristle) i post-punkowego (Joy Division). Nie jest przypadkiem, że w pierwszym numerze magazynu „Punk”, który dał nazwę całemu nurtowi, ukazał się wywiad z Lou Reedem, zaś okładkę zdobiła jego rysunkowa podobizna[22].
Działalność macierzystego zespołu Reeda zbiegła się w czasie z rozkwitem dzieci kwiatów, ale The Velvet Underground stanowili antytezę hipisów – zarówno ideologicznie, jak i wizerunkowo. Zamiast głosić pacyfistyczne hasła, śpiewali o ciemnych stronach życia („Nie cierpiałam tego całego pieprzenia o pokoju i miłości”[23] – mówiła Tucker). Zamiast zakładać wielobarwne szaty, koraliki i opaski na głowę, ubierali się w czarne skórzane kurtki i spodnie, zaś oczy ukrywali za okularami przeciwsłonecznymi. Twórca „Perfect Day” nie ukrywał zresztą swojego stosunku do hipisów: „Powiedzmy, że byliśmy odrobinę sarkastyczni, jeśli chodzi o całą tę miłość i na koniec okazało się, że mieliśmy rację. […] Uważali, że kwas jest lekarstwem na wszystko. Bierzesz kwas i rozwiązujesz problemy wszechświata. A my mówiliśmy: »To pieprzenie, jesteście pojebani. Tak to nie działa, a wy się oszukujecie«. I za to nas nienawidzili”[24].
Nierówny dorobek solowy Reeda jest zdecydowanie mniej wpływowy (z nielicznymi wyjątkami pokroju „Metal Machine Music”). O ile pierwsze płyty Velvetów były pod wieloma względami pionierskie, o tyle samodzielne albumy byłego frontmana sprawiają wrażenie ostrożnych i zachowawczych. Nie sposób nie zauważyć, że swoje najlepsze dzieła – „Transformer”, „The Blue Mask” i „Songs for Drella” – realizował ze znaczącym udziałem innych artystów (kolejno Bowiego, Quine’a i Cale’a). W pewnym momencie Reed stał się kimś w rodzaju własnego naśladowcy czy wręcz dinozaura, który długo po elektronicznej rewolucji dokonanej między innymi przez Kraftwerk i artystów z kręgu synthpopu, nadal sądził, że nic nie przebije dwóch gitar, basu i perkusji (jak głosił napis na okładce „New York”). Artystyczna intuicja zawodziła go wielokrotnie, czego dowodem są słabe płyty z połowy lat 70. czy niesławny mezalians z Metalliką.
Najbardziej uwierające wydaje się to, w jaki sposób Lou Reed traktował ludzi ze swojego otoczenia. Zazwyczaj był defensywny i konfrontacyjny, prowokował konflikty, okazywał pogardę i lekceważenie. Nie szanował współpracowników, czego dowodzą wspomniane zatargi z Calem i Quinem. Zdarzyło mu się przystawić nóż do szyi pracownika wytwórni Arista. Nienawidził też dziennikarzy, nawet tych, którzy mu sprzyjali. Richard Mishkin, kolega z młodości, nie miał złudzeń: „Był po prostu fiutem”[25]. Podobnych wypowiedzi jest naprawdę wiele. Jim Jacobs (asystent): „Lou nie był miłą osobą. […] Był fiutem…”[26]. Paul Morrissey (współpracownik Andy’ego Warhola): „Był durną, odrażającą, okropną istotą ludzką”[27]. Angie Bowie (była żona Davida Bowiego): „W pierwszym wrażeniu stwierdziłam, że był to człowiek, któremu honor kazał zachowywać się w sposób jak najbardziej narwany i nieludzki”[28].
Szczególnie niepokojący był jego stosunek do kobiet. „Lou lubił manipulować kobietami, rozumiesz, programować je”[29] – twierdziła Nico. Bettye Kronstad wspominała, jak znęcał się nad nią fizycznie: „Byliśmy w trasie, a on był bardzo pijany i w tym stanie często przyciskał mnie do ściany, szarpał i tarmosił. Popychał. Rzucał na ścianę. Szarpał. Bił… potrząsał”[30]. O swej pierwszej żonie Reed wypowiadał się szyderczo: „Potrzebowałem sykofanta, którym mógłbym pomiatać, a ona idealnie się do tego nadawała… i nazywała to miłością, ha!”[31]. W innym wywiadzie powiedział: „Jestem szowinistą w każdym calu. […] Uważam, że kobiety podziwiają siłę, szczególnie, że jej nie mają – nikt nie podziwia siły bardziej niż słabeusz. Można przyjąć za aksjomat, że kobiecie imponuje to, iż mógłbyś ją zabić. […] Kobieta może łatwo się zniechęcić jeśli będziesz dla niej wyrozumiały, podczas gdy tak naprawdę chce dostać w twarz”[32].
Reedowi zarzucano również cyniczną grę własnym erotyzmem – uważano, że jego homoseksualizm był wystudiowany, zaś motywy gejowskie służyły mu wyłącznie do szokowania i budowania własnego wizerunku. Do tego należy dodać rasizm przejawiający się na rozmaitych płaszczyznach. Oto w utworze „I Wanna Be Black” zakpił ze stereotypów, jakie biali mają na temat czarnych: pragnął mieć tabun dziwek i chciałby zostać zamordowany jak Martin Luther King i Malcolm X. Faktem jest, że w chórkach zaśpiewała tam afroamerykańska wokalistka Christine Wiltshire, która nie czuła się urażona tekstami Reeda – według niej była to kreacja artystyczna, a nie osobista opinia. Wiltshire prawdopodobnie nie wiedziała, że w jednym z wywiadów Reed rzucił hasłem „Nie lubię czarnuchów pokroju Donny Summer”[33]. Ani że nazywał Boba Dylana „pretensjonalnym Żydkiem”[34], choć przecież sam miał żydowskie pochodzenie.
To zastanawiające, że autor tych słów regularnie pracował z przedstawicielami mniejszości etnicznych i ożenił się z Sylvią Morales, która miała latynoskie korzenie. Czy można uznać za prawdopodobne, że ten sam człowiek związał się z mężczyzną na niemal pół dekady wyłącznie po to, aby kreować swój image? Czy jego ostatnia żona, Laurie Anderson – silna osobowość znana z feministycznych poglądów – wytrzymałaby ponad dwie dekady z kimś tak okrutnym? Pod jej wpływem Reed stał się rzekomo „łagodniejszym, weselszym i bardziej wyluzowanym człowiekiem”[35], a sama Anderson podkreślała ich partnerstwo: „Od pierwszej chwili naszego spotkania Lou i ja zaczęliśmy rozmawiać i rozmawialiśmy non stop na każdy możliwy do wyobrażenia temat przez dwadzieścia jeden lat”[36]. Ofensywne wypowiedzi artysty miały prowokować, ale niekoniecznie odzwierciedlały jego przekonania.
Wiadomo, że miał wąskie grono bliskich przyjaciół, wśród których znaleźli się między innymi Paul Auster, Salman Rushdie, Philip Glass, Julian Schnabel, Wim Wenders i były prezydent Czech Václav Havel (prywatnie wielbiciel The Velvet Underground). Wszyscy oni wypowiadali się o Reedzie z najwyższym szacunkiem i uznaniem, podobnie jak sąsiadka Rita Teel: „On był człowiekiem o dobrym sercu, ale z uwagi na jego wizerunek nikt tego nie dostrzegał”[37]. Margaret Weiner ze wzruszeniem opowiadała, jak Lou opiekował się ich blisko stuletnią ciotką Shirley, łożył na jej opiekę pielęgniarską i opłacał czynsz za mieszkanie. „W moim sercu mój brat był głęboko dobrą, moralną osobą”[38] – mówiła. Słów sympatii nie szczędził mu nawet David Bowie, dawna ofiara rękoczynów krewkiego kolegi: „Kiedy nie martwią go rzeczy wokół, Lou to bardzo sympatyczna osoba, warto poświęcić mu czas, by pogadać”[39].
Lou Reed był niewątpliwie skomplikowaną i niejednoznaczną postacią, która – parafrazując tekst jego największego przeboju – spacerowała po dzikiej stronie życia. Wewnętrzne rozdarcie autora „Sweet Jane” w pewnym stopniu tłumaczą słowa byłego menadżera Jonny’ego Podella: „Moim zdaniem Lou nie był autentyczny. Był synem księgowego, Żydem [z Freeport] i należał do klasy średniej. W pewnym momencie postanowił zostać skandalizującym gwiazdorem rockowym”[40]. Sam zainteresowany ujął to tak: „Uważam się za pisarza. To, czy jestem miłym facetem, kłamcą czy kimś pozbawionym moralności nie ma żadnego znaczenia”[41]. A gdy kilka miesięcy przed śmiercią wysłannik magazynu „Mojo” zapytał go, czy ma zamiar napisać autobiografię, on odpowiedział niczym opryskliwy mistrz zen: „Po co? Pisać o sobie? Coś wyjaśniać? Nie ma co wyjaśniać. Jestem tym, kim jestem. Wszystko jest tym, czym jest i pierdolcie się”[42].