„Wszystkim nam kurwa nie dacie prozacu / A przynajmniej nie zadziała” – jeszcze nie tak dawno krzyczała Żona (Anna Radwan) w „nie-boskiej komedii. WSZYSTKO POWIEM BOGU!” Pawła Demirskiego i Moniki Strzępki. A teraz proszę: koncepcję programową Moniki Strzępki na dyrekcję Teatru Dramatycznego w Warszawie spaja hasło „Terapia dla wszystkich”. Kolejne sezony mają być następującymi po sobie etapami tej terapii: „Reanimacja”, „Oddech: odzyskiwanie tego, co wspólne”, „Konfrontacja: odzyskiwanie tego, co niczyje”, „Miejsce mocy”, „Wspólnota, która nadeszła”. To plan piękny, bardzo ambitny i dobrze trafiający w ten czas, gdy wszyscy jesteśmy poobijani przez pandemię i kolejne działaniami władzy wykonawczej, a także świadectwo dobrego rozpoznania trendu (bo moda na terapię i psychologię się rozkręca, co ma głównie – choć nie tylko – dobre strony). Jeżeli spośród planów Strzępki uda się wykonać połowę, to już będzie ogromny sukces. Nie wątpię w jej kompetencje i energię, korzystam jednak z wiedzy, którą przyswoiłem kiedyś na kursie zarządzania czasem: planów nigdy nie udaje się zrealizować w całości. Nigdy. I jak się człowiek z tym pogodzi, żyje mu się lepiej. Podobno. Sam jakoś próbuję się pogodzić, ale nie zawsze mi to wychodzi.
Właśnie: „pogodzić się”, „zaakceptować”, „pozwolić sobie na przeżycie czegoś” – to magiczne sformułowania dyskursu terapeutycznego, który panoszy się obecnie w mediach (tradycyjnych i społecznościowych), skąd trafia także do teatru. W „Cudzoziemce” wyreżyserowanej przez Katarzynę Minkowską w Teatrze Polskim w Poznaniu zbiorowej terapii poddawana jest cała rodzina tytułowej bohaterki. Na pogrzebie Róży (Alona Szostak) przeszłość miesza się z teraźniejszością; wybuchają skrywane od lat pretensje i uruchomione zostają rozmaite mechanizmy obronne. Wszystko po to, by wreszcie córka Róży, Marta (Monika Roszko), zrozumiała, że może „wstać i wyjść z pokoju”. „Wstać i wyjść”, czyli po prostu odpuścić – odejść, podejmując autonomiczną decyzję o niekontynuowaniu ciągu paranoicznych oskarżeń, w jakim funkcjonuje jej rodzina. Ten finał daje nadzieję, ale jednocześnie, paradoksalnie, wydaje mi się rozczarowujący.
„Cudzoziemka” wyrasta z ducha kultury terapeutycznej i pełno w niej trafnych obserwacji psychologicznych, ale to także teatr psychologiczny co się zowie – aktorzy grają pełnowymiarowe postaci, które mają indywidualne biografie i cechy charakteru. Kłębią się emocje, wśród których pojawia się dużo niuansów i subtelności. Być może z tego właśnie wynika powszechny zachwyt nad tym spektaklem: wykorzystując konwencję teatru psychologicznego i mieszczańskiego, jest staroświecki w najlepszym znaczeniu tego słowa. Jednak czy nie jest to także przyczyna tego, że finałowy monolog Marty („wstać i wyjść”) wygłaszany wprost do widowni drażni jednoznacznością terapeutycznych mądrości? Być może to mój osobisty uraz. Żeby było jasne: nie jestem przeciwnikiem terapii, korzystałem z niej wielokrotnie i zawsze z pożytkiem. Uważam, że edukacja psychologiczna w tym kraju jest bardzo, bardzo potrzebna, a o problemach psychicznych należy mówić głośno i bez wstydu. Denerwuje mnie jednak traktowanie wybranych psychologicznych recept jako oczywistych i uniwersalnych oraz zamienianie ich w pewien rodzaj „pozytywnej” pop-psychologii.
„Zawsze można wstać i wyjść”? Czasem jednak nie można. Tak jak nie zawsze ma się chęć na odczuwanie wdzięczności, radykalne wybaczanie, akceptację wszystkiego, troskę, self-care i czułość. To niekoniecznie jedyna recepta na dobre życie. Staram się więc trzymać zdania wybitnej teatrolożki, profesor Elżbiety Kalemby-Kasprzak: „Nie wolno zapominać o życiowej, ale i filozoficznej zasadzie zdrowego rozsądku”. A zdrowy rozsądek podpowiada, że niektórych rzeczy akceptować nie warto. Czasem można się po prostu wkurwić albo pogrążyć w rozpaczy. Nie wszystkie rany zaleczy czas, a miłość (do kogoś, siebie czy świata) nie wszystko wybaczy.
Niebezpieczne jest traktowanie teatru jako narzędzia edukacyjnego. Choć takie podejście ma długą, sięgającą oświecenia tradycję, mnie – mimo najlepszych chęci i przedefiniowania pojęcia edukacji (której nie rozumie się już jako pionowej transmisji wiedzy, lecz jako wymianę) – zawsze pachnie protekcjonalizmem. I nie chodzi tu o wyraziste deklaracje ideologiczne, które są potrzebne sztuce, ale raczej o traktowanie widzów jak uczniów w szkole lub uczestników rekolekcji („zapraszamy cię, widzu, do namysłu”, „chcemy, abyś przemyślał to i tamto” – a dajcie mi spokój, będę myślał, co zechcę!). Teatr opiera się na manipulacji, z którą może radzić sobie lepiej lub gorzej, realizując przy tym szlachetne lub niskie cele, mając czyste intencje lub ukrytą agendę, zachowując bezstronność albo dbając o czyjeś interesy. Ale bardzo trudno ogląda się teatr, którego twórcy zakładają, że są mądrzejsi od publiczności.
W terapeutyczny program i mądrość Moniki Strzępki akurat chcę wierzyć pomimo tego, że zdrowy rozsądek podpowiada sceptycyzm. Tworzenie uspołecznionej, ekologicznej i feministycznej instytucji kultury jest pewnie zadaniem na długie, długie lata, zwłaszcza po tym, czego o teatrze dowiedzieliśmy się na fali #MeToo. Hipokryzja, brutalność, obojętność, zmowa milczenia, przemoc, seksizm – to wszystko wypłynęło na światło dzienne z ciemnych sal prób i zza zamkniętych drzwi dyrektorskich gabinetów dzięki odwadze aktorek i pracownic teatrów. Nie sądzę jednak, żeby wszystkie te problemy zniknęły zaraz po ich nazwaniu, w ciągu roku czy dwóch. Warsztaty nie od razu przyniosą obiecane efekty, podobnie jak rozmaite (bardzo potrzebne) karty praw czy kodeksy etyczne. Ta terapia będzie długa. Bardzo długa. I bardzo bolesna.
Terapia nie zmienia życia ani osobowości pacjenta – pozwala za to na bardziej świadome odczuwanie i działanie. Rzeczy trudnych nie da się z życia wyeliminować, ale można wypracować sposoby radzenia sobie z nimi w możliwie najmniej szkodliwy dla wszystkich sposób. Zapewne ostatecznym celem jest akceptacja. Pod tym względem bardzo znaczący okazuje się autorski monodram Julii Wyszyńskiej „Fizyka kwantowa. Czyli rozmowy nigdy nieprzeprowadzone” (Komuna//Warszawa, premiera: 4.02.2022). Aktorka wychodzi na scenę i najpierw opowiada o tym, jak bardzo aktorzy lubią udawać coś przed publicznością. Potrafią się wdzięczyć albo brawurowo wydziwiać tylko dlatego, że boją się widzów czających się w ciemności po drugiej stronie rampy. A już chwilę później Wyszyńska sama zaczyna udawać – wciela się w Julka, małego chłopczyka, który jest bardzo wrażliwy i ma srogiego tatę. Aktorka odgrywa różne sceny z życia małego i dorosłego Juliana, by wreszcie – na końcu, patrząc prosto w oczy ukrytych w ciemności widzów – powiedzieć monolog o mroku. O mroku, którego zawsze się bał (ów Julek, ale pewnie i Julka), a który zawsze z nim/z nią będzie i który można zaakceptować, by świadomie z nim współdziałać.
Ten finałowy monolog, który mógłby drażnić mnie podobnie jak ostatnia scena „Cudzoziemki”, ujawnia swoją dwuznaczność – aktorka mówi nie tylko o mroku w sensie psychicznym czy o Jungowskim cieniu, lecz także o realnej ciemności na widowni podczas grania spektaklu. To ciemność szczególnie przerażająca i paraliżująca. W tej perspektywie, paradoksalnie, dostrzegam dużo większą szczerość, niż by się to mogło na pierwszy rzut oka wydawać. A także odwagę, bo wcale nie jest tak łatwo przyznać się do strachu.
Wyobrażacie sobie, jak wyglądałby teatr po terapii? Nie Teatr Dramatyczny, tylko teatr w ogóle. Teatr, który byłby świadomy tego, jak działa i jakie są jego konsekwencje, który nie bałby się odpowiedzialności ani trudnych, skomplikowanych czy ambiwalentnych emocji. Teatr dojrzały – co nie prowokowałoby dostojeństwa czy zgorzknienia, ale zrozumienie, że świat jest złożony i nie zawsze umożliwia uznanie jednej tylko racji. Teatr niepodtrzymujący niebezpiecznych iluzji, a jednocześnie śmiały w marzeniach. Teatr wrażliwszy na innych, ale dbający o siebie.
Ta wizja wydaje mi się tak piękna, że aż trochę straszna. Nie wiadomo przecież, jak to naprawdę będzie, gdy już terapia się dopełni – a lęk przed nieznanym jest czymś bardzo silnym. Jakie wtedy pojawią się problemy? Zdrowy rozsądek podpowiada przecież, że jakieś na pewno się pojawią.