Ewa Farna, Avril Lavigne, Róża, FKA twigs i The Weeknd – co łączy tych wykonawców? Wszyscy trafili do styczniowych „Odsłuchów”, zapraszam!
Gdybym odczuwał jakiekolwiek poczucie winy w związku ze słuchaniem mainstreamowego popu, Ewa Farna należałaby do moich guilty pleasures. Tymczasem: nic z tego.
Z Farną sympatyzuję od dawna, doceniam jej warsztat i zmysł melodyczny, który dał nam w przeszłości bezlitosne bangerki w rodzaju „Na ostrzu”. „UMAMI” może nie obfituje w tak nośne single, ale zwraca uwagę czymś innym: Farna nie boi się mówić własnym, nieskrępowanym głosem, nie zasłania się zewnętrznymi tekściarzami. Może i czasem trafiają się jej liryczne niezręczności (co można złożyć na karb funkcjonowania w obrębie dwóch języków), ale która z polskich głównonurtowych wokalistek zdecydowałaby się na singiel opowiadający o kobiecym ciele jako o sumie blizn, cierpień i błogosławieństw („Ciało”)? Albo na to, by narracja o macierzyństwie (to, jak łatwo się domyślić, wielki temat tego albumu) sąsiadowała z deklaracją tęsknoty za „dawną sobą”? Nieco niepokoi jednak proteuszowy charakter „UMAMI”: Farna wraz z zespołem wiedzą, co we współczesnym popie piszczy, nowa płyta to zestaw sprawnych, dobrze zaaranżowanych kompozycji, a zarazem tygiel inspiracji – od ukąszonej disneyowszczyzną muzyki źródeł (utwór tytułowy), przez funk, soul, po blues.
Wokalistka broni się barwą i wokalnym zasięgiem (oraz wspomnianą bezpośredniością), kim jednak pod względem muzycznym jest Ewa Farna? Na odpowiedź będziemy musieli jeszcze poczekać.
Skoro powyżej występuje wokalistka, która w okresie nastoletnim mocno odwoływała się do kinderpunkowej stylistyki, czas na cesarzową tejże.
Tak, wiem. Nawet jeśli nie trafiliście jakimś cudem na pewną teorię spiskową, i tak zakrzyknęliście pewnie: „to ona jeszcze istnieje”? Od ostatniej płyty Avril Lavigne minęły zaledwie trzy lata: to jednak twórczość tak jednoznacznie przypisana do konkretnego okresu w historii muzyki rozrywkowej, że łatwo o przeoczenie. Nie ma również niespodzianki. Nowy, podwójny (a może raczej „potrójny” – wszak „Bite Me” pojawia się tu również w wersji akustycznej) singiel brzmi jak żywcem wyrwany z ramówki Vivy Polska z okolic 2002 roku. To ta sama melodyka, te same patenty (moment przed refrenem w „Love It When You Hate Me”), ta sama barwa głosu. Można więc powiedzieć, że czas sprzyja Lavigne. Brakuje jednak dawnej chwytliwości – mówcie, co chcecie o „Sk8er Boi”, przecież i tak wszyscy śpiewamy z Avril, ilekroć trafimy na tę piosenkę. Tak radykalne zatrzymanie się w muzycznym rozwoju (halo, minęły dwie dekady) może sugerować dwie rzeczy, obie dość nieprzyjemne. Pierwsza: Lavigne jest bardzo infantylną osobą, która – mimo dojrzałego wieku – pozostała mentalnie w tym samym miejscu (nadchodzący album jest zatytułowany „Love Sux”). Druga: Lavigne jest bardzo cyniczną osobą, która chce sprzedawać nowej publiczności ten sam produkt i nie pofatyguje się nawet o zmianę opakowania.
Tak, lata zerowe wracają. Tak, w samej Ameryce Północnej w dalszym ciągu znajdzie się sporo osób zainteresowanych ultra-pop-punkową konwencją. Coś mi jednak mówi, że przy tak słabych numerach nostalgia i skłonność do wzruszeń nie wystarczą.
Hej, to mówię ja z przeszłości: w chwili, gdy czytacie te słowa, dostępny jest już długogrający debiut Róży. Ludzie z przyszłości: rety, jak ja wam zazdroszczę!
Na razie skupmy się na singlach zapowiadających lutowe „Bu”. Po znakomitym „Człowieku-psie” i „Obietnicy” przyszedł czas na „Z tobą nie jestem sobą”. Niezalowa supergrupa trzyma równy, bardzo wysoki poziom. Tu akurat nie ma niespodzianek, pewnym zaskoczeniem może być natomiast substancja muzyczna: ci, którzy zdążyli po wspomnianym „Człowieku-psie” sklasyfikować Różę jako zespół „ejtisujący”, musieli w trakcie słuchania podrapać się po głowie. Powidokowe intro klawiszy znajduje swoje zaskakujące rozwinięcie w ciętych partiach hip-hopowych werbli i nietypowych rozwiązaniach rytmicznych. Innymi słowy: wyobraźcie sobie Bitaminę, tylko dobrą. Albo The 1975, ale unurzane w nawiązaniach do polskiego popu z czasów duchologicznych, z dwoma wspaniale uzupełniającymi się wokalami Lechowicza i Penkalli. Wszystko, co robi Róża, jest do bólu precyzyjne, a mimo to niejednoznaczne i niedookreślone – tak jak tekst „Z tobą nie jestem sobą”: opowieść o zatraceniu własnej osobności w relacji z drugim człowiekiem czy może pean dotyczący wspólnotości?
Gdy członkowie świetnych zespołów łączą siły, suma ich potencjałów wbrew prostej matematyce i fizyce okazuje się rozczarowująco niższa od spodziewanej. Ale to nie przypadek Róży.
Myśleliście, że po wspólnych singlach z Duą Lipą i The Weeknd FKA twigs obierze głównonurtowy kurs? Nic z tego.
A może jednak coś? Wszak mamy do czynienia z artystką, która nie raz udowodniła, że robi to, na co ma ochotę, a ewentualne utyskiwania ze strony gwardii starych fanów raczej nie zrobią na niej wrażenia. Znakomita „MAGDALENE” z 2019 roku była konceptualnym, miejscami wręcz awangardowym albumem osnutym wokół relacji z przemocowym partnerem oraz wyzwalania się spod wpływu. „CAPRISONGS” to już deklaracja niezależności, przejęcie steru, a zarazem kontrolowany chaos. Zatrzęsienie producentów (m.in. Arca), gości (Jorja Smith czy Shygirl), gatunków i narzędzi (R’n’B, pop, dancehall, chóralne śpiewy i wiele więcej) – wszystko to układa nam się w deklarację pełnej niezależności. Choć niektóre skitowe fragmenty mogą nam się wydawać zbyt wsobne, a dowody nadmiernego zainteresowania astrologią (tytuł płyty, ale i „christi interlude”) sugerują, że artystka gubi się w tiktokowo-newage’owych obietnicach, FKA twigs zdaje się mówić: to moja wsobność i moje pogubienie – kupujesz lub odłóż na półkę. W tym szaleństwie jest przynajmniej kilka metod i mnóstwo dobrej muzyki.
Być może FKA twigs rzeczywiście zmierza w kierunku głównego nurtu, ale odbędzie tę podróż na własnych zasadach.
To ja, czekający, aż skończy się „80s revival”: