Jeszcze dwa, trzy tygodnie temu to byłby zupełnie inny tekst. Zacząłbym od jakiejś taniej złośliwości, bo z kina wychodziłem autentycznie wkurzony. Lubię styl Adama McKaya – memiczny, czerpiący z logiki realizmu kapitalistycznego, żeby demaskować jego podłe machloje – tym razem jednak coś nie zatrybiło i poczułem się osobiście dotknięty zerojedynkową czytelnością „Nie patrz w górę”. Pastisz kina katastroficznego, satyra na toksyczny sojusz biznesu, mediów i polityki (dokładnie w takiej kolejności), karykatura świata, który przeocza własną zagładę – Boże, jakie to wszystko oczywiste, dosłowne, w ogóle nieśmieszne! To nie żadna metafora, raczej zwierciadło, i to nawet nie krzywe, lecz wypolerowane na oślepiający błysk, oklejone nagłówkami z liberalnych mediów i statusami z Twittera. Po co kręcić grubą karykaturę współczesnej denialistycznej hucpy, skoro rzeczywistość sama jest już wystarczająco karykaturalna? Czy to samo podzielone przez to samo nie daje jeszcze więcej tego samego?
Tak myślałem, naprawdę. Tyle że od 10 grudnia, kiedy film McKaya dało się obejrzeć wyłącznie w wąskim gardle kilku wielkomiejskich kin, minęła jakby cała epoka. W święta „Nie patrz w górę” zadebiutowało na Netfliksie, w sekundę awansując na pierwsze miejsce najchętniej oglądanych produkcji w Polsce i na świecie (łącznie 111 mln godzin zdobytej uwagi między 24 a 26 grudnia). Zagotowały się także bąble mediów społecznościowych – od lewicowych, przez liberalno-lewicowe, po konserwatywne – dzieląc komentariat na dwa wrogie obozy. Ci, którym się podobało, oskarżali równie liczną grupę rozczarowanych o – przykłady biorę z życia – „brak serca”, „podłość” i „wyrachowanie”; po przeciwnej stronie leciały ciężkie kamulce „popcornowego gustu” i „płytkich umysłów”. W rzeczywistości odzew był jednak dużo większy, daleko wykraczający poza rozpolitykowane bańki – nowy McKay wpasował się doskonale w świąteczną pogoń za „jakościową rozrywką”, lądując ostatecznie w tej samej kategorii, co telewizyjne „megahity” z gwiazdkowych ramówek. Jest to sukces, który w pierwszym odruchu należałoby uznać za zgniły – oto wielka, psująca lokalne rynki korporacja płaci grube miliony ludzkim bilbordom (Leonardo DiCaprio i Jennifer Lawrence za swoje role dostali łącznie 55 mln dolarów, co stanowi ok. 73% budżetu filmu), żeby promowały słuszną sprawę i zaniosły ważne tematy z lewicowych piwnic prosto do mainstreamu. Z jakim realnym skutkiem – oczywiście poza zyskiem akcjonariatu i umocnieniem przekonania, że monetyzować należy wszystko – tego nie dowiemy się prawdopodobnie nigdy.
Symbolem kapitału pożerającego każdy wymierzony w siebie sprzeciw może być „największy monolit chromowany natryskowo w Polsce”: czterometrowy pomnik meteorytu, który marketingowcy Netfliksa ustawili w miejscowości Koniec Świata jako element kampanii promującej „Nie patrz w górę”. Supermarketowa estetyka ma z jednej strony zwracać uwagę na problem „przeoczania” zbliżającej się katastrofy, a z drugiej służyć jako dystrybutor „pamiątek i gadżetów” przygotowanych „z okazji apokalipsy”, czyli oczywiście: z okazji premiery filmu. Realizm kapitalistyczny – ta sama hydra, która neoliberalną logikę „nieskończonego wzrostu” sprzedaje jako ostateczną i nieuchronną – wzrusza się własną szczodrością i zaangażowaniem, ani przez chwilę nie zapominając, że wartość aktywizmu mierzy czysto rynkowymi wskaźnikami. A jednak na sytuację „zawłaszczenia antykapitalizmu” da się spojrzeć, przynajmniej w tym konkretnym, nieoczywistym przypadku, w kategoriach strategicznego kompromisu: Netflix dysponuje gigantycznym zasobem dystrybucyjnym, twórcy – pomysłem na rozpropagowanie słusznej idei. Pomysł opiera się zaś na dwóch fundamentach: dosłowności zrównywanej przez niektórych krytyków z ubóstwem intelektualnym oraz wykorzystaniu potencjału, jaki niesie ze sobą połączenie dwóch form ekonomii uwagi: hollywoodzkiej (system gwiazd, katalog rozpoznawalnych na całym świecie aktorów-celebrytów) oraz netfliksowej (globalne zasięgi oraz wiedza, co, kiedy i dlaczego się klika).
Historyjka o doktorantce astrofizyki Kate Dibiasky (Lawrence), która odkrywa, że za pół roku życie na Ziemi zniknie w wyniku kolizji z kometą, i razem z innym naukowcem, doktorem Randallem Mindym (DiCaprio), próbuje zainteresować tym jakże „niszowym” tematem grono decydentów – od Białego Domu i NASA aż po telewizje śniadaniowe i gwiazdy popu – jest całkowicie pretekstowa. Największą wartość ma nie tyle fabuła, ile tytuł filmu. Sam pisałem nie tak dawno, że żyjemy w czasach Wielkiego Przeoczenia – walka na giełdzie ludzkich oczu toczy się obecnie na tak wielu frontach, że wybrzydzanie na mało wyrafinowane środki przykuwania uwagi rodzi pytanie o intencje wybrzydzającego. „Nie patrz w górę” tematyzuje starcie o widzialność ekologicznego sygnalizmu w maksymalnie uproszczonym schemacie tabloidowej publicystyki – i nie zamierza ani za to przepraszać, ani tłumaczyć się krytykom z „braku subtelności”. Po jednej stronie mamy więc naukowców i fakty, po drugiej – dojrzały neoliberalny kapitalizm, który generuje tysiące interesów stawianych wyżej od rzeczywistości. Sektor polityczno-biznesowy, reprezentowany przez prezydentkę Janie Orlean (Meryl Streep) i jej skorumpowany gabinet, za nienaruszalną uznaje wykładnię sondażową (w tym kontekście polecam artykuł Dariusza Rosiaka o „człowieku z plasteliny”); sektor militarny stawia na zimnowojenny mit „amerykańskiego superbohatera” i do walki angażuje skamielinę XX-wiecznego imperializmu – rasistę o twarzy i posturze zmutowanego Bruce’a Willisa (Ron Perlman); media tradycyjne (telewizja i prasa z postaciami popularnych biedaprezenterów odtwarzanymi przez Cate Blanchett i Tylera Perry’ego) wciąż kultywują swoje formaty i słupki oglądalności, chociaż już dawno pożarła je zalgorytmizowana klikalność. Zawłaszczona uwaga dokarmia z kolei arystokrację Doliny Krzemowej, ułatwiając drenowanie „ludzkiego zasobu” z „nadwyżki behawioralnej” – inaczej: z naszych doświadczeń, preferencji i odczuć – którą następnie cybermiliarderzy reinwestują w plany ucieczki do wirtualnej rzeczywistości albo na inne planety.
Koło się zamyka, wszystkie elementy skomplikowanej spirali wzajemnie się nakręcają skupione – jak każda dobrze naoliwiona maszyneria – głównie na własnym przetrwaniu. W „Nie patrz w górę” twórcy zahaczyli o każdy z wyżej wymienionych aspektów Wielkiego Przeoczenia, ale nie pokusili się o rozmycie obrazu w niuansach i dywagacjach, bo wtedy ryzyko strat na giełdzie uwagi gwałtownie wzrośnie. Kompromis – czy nam się to podoba, czy nie – wymaga powszechnie zrozumiałych klisz wizualnych i językowych, gagów opartych na intuicyjnej (i globalnej) rozpoznawalności obśmiewanych sytuacji, a nie na poklepywaniu po pleckach krytyków filmowych, którzy od czarnej komedii oczekują „subtelnego scenariusza”. I nie, nie uważam, żeby takie użytkowe podejście do kina miało cokolwiek wspólnego z protekcjonalnością i uwłaczało inteligencji „przeciętnego widza” (cokolwiek umieszczamy pod tą etykietą). Opiera się ono raczej na prostej, racjonalnej kalkulacji – w święta Bożego Narodzenia słupki oglądalności drastycznie rosną, a ludzie, którzy z trudem wywalczyli czasożernemu kapitalizmowi parę dni wolnego, nie będą szukać edukacji, lecz rozrywki. Jeśli zatem pojawia się szansa, żeby pochłoniętemu konsumpcją światu opowiedzieć o powszechnej ekomodernistycznej fantazji – że przyjdzie jakiś zbrojny w technologię biznes i uratuje nam tyłki – w sposób maksymalnie przystępny, idealnie dopasowany do procesu trawienia świątecznej nadwyżki kalorycznej oraz precyzyjnie punktujący fasadowość neoliberalnej obietnicy, po prostu należy z tej szansy skorzystać.
Właśnie dlatego moje pierwotne wkurzenie i zniechęcenie ustąpiło głębokiemu postanowieniu, że nie będę oceniał tego filmu jako krytyk, przez pryzmat lepszych lub gorszych środków artystycznych, konstrukcji scenariusza, „lekkości” metafor i tak dalej. Gdybym tak zrobił, stanąłbym w jednym rzędzie z filmowymi asekurantami, dla których kometa pędząca w stronę Ziemi to trochę „za dużo”, „za grubo”, „zbyt dosłownie”, a lepszym wyjściem jest niuans, opanowanie i uwzględnienie tysiąca rozproszonych racji. O nie, „Nie patrz w górę” mogę ocenić tylko jako autor publicystyki zaangażowanej w problem katastrofy klimatycznej: w kategoriach użyteczności, zasięgów i potencjalnej mocy sygnalizowania.
Owszem, wielu rzeczy w tym filmie nie lubię i nie akceptuję również z tej perspektywy. Nie podoba mi się na przykład konserwatywno-nihilistyczna wizja społeczeństwa jako ogłupiałej, łatwej do urobienia masy, agregatu kont, lajków i komentarzy z mediów społecznościowych. Wiem też jednak, że logika emocji została w dużej mierze zbadana – historie konkretnych osób, wszystko jedno, człowieczych czy nie-człowieczych, działają na nas mocniej niż rozbudowane freski społeczne. Mając na względzie współczesny kryzys wyobraźni – o którym „Nie patrz w górę” traktuje być może w pierwszej kolejności – szanuję sporą część „kontrowersyjnych” decyzji twórców: i rynkową kalkulację, bez której nigdy nie powstałby żaden film, i dosłowność, która uatrakcyjnia seans, gdyż czyni go bliskim skórze bez względu na różnice kulturowe i lekturowe.
Rozwiązanie największej filmowej zagadki – dlaczego wysoko postawiony wojskowy, człowiek pieniędzy i władzy, skasował od bohaterów po dziesięć dolców za darmową wodę i krakersy – jest przecież banalne: bo mógł (a nawet: „Mógł zabić, a wziął tylko dychę”). Tak działa neoliberalizm: każdą okazję do zgarnięcia „nadwyżki”, nawet całkowicie pozbawioną logicznego i moralnego uzasadnienia, zamienia w kategoryczny imperatyw. Podobnie w aktywizmie ekologicznym: każde warunkowe „można” jest w istocie nieznoszącym sprzeciwu „trzeba”, z tą zasadniczą różnicą, że logika i prawda są po naszej stronie. Pojawiła się okazja dotarcia pod otumanione majonezem strzechy i została ona skutecznie wyzyskana. Teraz pora na dyskusję, co można było zrobić lepiej. W trybie życzliwości, a nie krucjaty przeciwko tandecie. Bunt wewnętrznego estety – jak najbardziej, ale może nie tym razem. Fakty nie są bowiem estetyczne. Fakty są nieubłagane.