Tytułowa fraza tego szkicu pojawia się w wygłosie jednego z opowiadań Dominiki Słowik z tomu Samosiejki. Nie ma w nim lęku ani złości; jest za to ciekawość tego, co będzie. Jest spokój, którego szuka większość bohaterek i bohaterów zbioru – tytułowych samosiejek. Spotykamy ich w szczelinach, w kawalerkach, w mieszkaniach na ostatnim piętrze, na wyludnionej wiosce, w odcięciu kwarantanny, na statku kosmicznym. Wydają się samotni, opuszczeni, zamknięci – lecz ten stan nie jest permanentny. Odcięte od świata lub klaustrofobiczne przestrzenie, w których funkcjonują, są liminalne. Bohaterki i bohaterowie przechodzą w nich przemianę: przeistaczają się przede wszystkim wewnętrznie, choć wydaje się, że zmianie ulega także ich fizyczność. W metamorfozach podążają za roślinami lub udomowionymi zwierzętami: zasychają w ściółce własnych mieszkań, zmieniają się w psa czy kota, moszcząc się pod łóżkiem lub w kartonie. Ich przemiany są konsekwentne, ale i powolne, niespektakularne. Czasem wręcz mało uchwytne, jakby narratorkom opowieści zależało na pokazaniu gatunkowych podobieństw, na zacieraniu różnic. Są też trudne do zobrazowania w języku, w konsekwencji czego również język staje się bohaterem opowiadań Słowik. Dlatego chciałbym zacząć od niego i poprzez to powrócić do wspomnianych przemian.
Praca w języku i translacja są głównym zawodowym zajęciem bohaterek tomu Słowik. Freelancerstwo daje im możliwość pracy w różnym czasie i różnych przestrzeniach; według własnego rytmu, często w samodzielności. Dzięki temu struktura codzienności jest luźniejsza. Być może w tym punkcie zaczyna się namysł nad ograniczeniami języka i sposobów komunikacji. Jedna z bohaterek opowiadania „Wegetacje”
[o]glądała kiedyś […] film […] o lingwistce, która musi porozumieć się z nieznanym, ale język tego nieznanego okazał się zupełnie niepodobny do aktu mowy. Przez kilka tygodni wyobrażała sobie potem przed snem, że to ona, a nie hollywoodzka aktorka, w statku kosmicznym zawieszonym nad ziemią przekracza barierę ludzkiego języka (s. 53-54).
Fantazja o możliwości komunikacji poza znanymi nam zasadami kieruje nas w stronę pozaludzkiego, nieznanego bytu. W dalszej partii narratorka podpowiada nam jego wzór – ma to być ktoś/coś na kształt roju, kolonii czy mądrego morza. Ta refleksja rozbudza i jednocześnie ukierunkowuje, przykrawa wyobraźnię czytelników. Podobna sytuacja bohaterkę-narratorkę kolejnego opowiadania („Ostatnia zima”) doprowadza do stanu zniecierpliwienia czy nawet gniewu:
W słońcu śnieg skrzył się jak…
Jak co. Jak co. Jak co.
Czy w kółko musimy wszystko do czegoś porównywać. [sic!]
Śnieg skrzył się w słońcu (s. 100).
Pisaniu Słowik towarzyszy napięcie wynikające z chęci i (nie)możliwości wyjścia poza system zachowań, rytuałów, podziałów, znaków. Widzimy to w polu językowych wyborów. Nie opisuje ich według schematu podobieństw i różnic do-od centralnego gatunku, ale usiłuje zacierać kształty i rodzaje obcych i nieobcych. Przez to nasz gatunek tracić może swoją centralność. Ale i ontologia obcego jest niejasna, zawieszona:
Nie wiem… Wszystko dzieje się bardzo szybko. To nie jest przypadek, one wiedzą, co robią. Mogłyby zmienić skład gleby, wody, atmosfery. Są inteligentne, ale to nie jest inteligencja, którą potrafilibyśmy pojąć. Uczą. Pomagają. Komunikują się. Działają jak projektanci. Myślę, że mogą też zmieniać nas (s. 79).
Powyższy cytat pochodzi z opowiadania „Samosiejki” – tytułowe byty są bezkształtne, zmienne i mają wieloraki potencjał. Na ów potencjał wskazuje ostatnie zdanie z przytoczonego fragmentu – wybrzmiewa w nim nadzieja. Narratorki Słowik pragną zmian, które nie będą wiązały się ze strukturalnymi reformami czy rewolucją znanych nam systemów regulujących zachowania. Zawarte w opowiadaniach obrazy przesuwają nas w stronę futurologicznego namysłu nad tym, co poza- lub ponadziemskie, a czego zamknąć nie można w formułach podpowiadanych przez język i inteligencję człowieka (jak np. „galaktyki”). Ta nie-wiedza obudzić ma naszą niepewność, wytrącić ze stanu (pozornego) oswojenia rzeczywistości. W jednym z opowiadań („Kolonie pozaziemskie”) bohaterka przebywająca na statku kosmicznym doświadcza stanu nieważkości. Jednak uczucie utraty grawitacji towarzyszy bohaterkom i bohaterom znajdującym się też na Ziemi. Autorkę tomu interesuje moment wytrącenia, wymuszonej/koniecznej zmiany optyki: gdy nasz świat okazuje się zupełnie inny, niż sądziliśmy, nie mamy do niego dostępu, musimy go zatem poznać innymi zmysłami.
W przypadku pierwszego opowiadania („Lęk przestrzeni”) pozostaniemy w obrębie psychiki bohaterki, która chwilowo z nieznanych przyczyn traci wzrok. Wraz z nią gubimy orientację w znanej przestrzeni, poruszamy się po omacku. Naszą realność odkształcą narastające lęki –znajomi staną się obcy, wzbudzą nieufność i strach. Wszystko to doprowadzi do izolacji aż do czasu, gdy wzrok wróci i świat wskoczy na swoje tory. To chwilowe zaburzenie przestrzeni i tożsamości stanowi zarazem zapowiedź pozostałych tekstów, w których zmiana nie będzie już chwilowa, lecz permanentna. Obserwować będziemy procesy płciowego dorastania („Martwe morze”) czy też konsekwencje seksualnego dojrzewania („Nagie pole”). Znajdziemy też opowiadania, w których bohaterowie wychodzą poza ludzką realność – jak w tekście „Kwarantanna”, którego bohaterka zmienia się w sukę; jak w „Pudełku”, gdzie osamotniony mąż i ojciec chce zapełnić wewnętrzną pustkę kompulsywnie kupowanymi przedmiotami, a gdy sposób okazuje się nieskuteczny, niczym kot zalega w piwnicznym kartonie pełnym starych ubrań żony. Z kolei bohaterka „Wegetacji” zasycha w mieszkaniu pełnym roślin. Przez całe opowiadanie obserwujemy, jak coraz bardziej upodabnia się do roślin, które znosi do domu. Żyje z nimi, potem żyje jak one. Ta roślinno-ludzka wspólnota przechodzi przez stadia – od początkowego niepokoju, przez poczucie pełni, do wyciszenia, aż w końcu do niespiesznej śmierci przez uduszenie dwutlenkiem węgla:
[d]opiero niedawno uświadomiła sobie, że nocą dzieje się niemal dokładnie na odwrót. Fotosynteza ustaje, rośliny odpoczywają, oszczędzają wodę, oddychają – jak każda żywa istota wydychają dwutlenek węgla. Czy nie uczono jej tego w szkole? Nie uważała? Zapomniała? (s. 59)
Nieustanne przenikanie się perspektyw, ich zapętlenie, zawiesza zasadność etycznej oceny postępowania bohaterek i bohaterów; nie ma tu więc moralizowania ani upominania, nie będzie też wniosków.
Z perspektywy ontologicznej najciekawsze do interpretacji jest zaledwie kilkustronicowe opowiadanie zatytułowane „Pnącze”[1]. Bez trudu odnajdujemy w nim swobodne nawiązania do baśni o Jasiu i magicznej fasoli Josepha Jacobsa oraz do opowiadania Stanisława Lema „Czy pan istnieje, MrJohns?”. U Słowik narratorką jest dojrzała kobieta, której z nosa zaczyna wyrastać pnącze fasoli, przez co zmienia się jej życie (truizm) oraz ontologiczny status (co mniej oczywiste, ale mające daleko większe konsekwencje). Rewaloryzuje się też jej status społeczny i ekonomiczny. Początkowo staje się lokalną atrakcją; bank natychmiast udziela jej kredytu, przez co poczuje się bogata. Niestety ekonomiczno-kulturowy potencjał jej-fasoli szybko wygasa: wielbiciele się odsuwają, bo „ku ich rozczarowaniu szybko wyszło na jaw, że jestem wiatropylna i samopylna, a jakby tego było mało, także okrytonasienna” (s. 83), a pracownicy banku domagają się spłaty środków, pojawiają się w asyście policji.
[w]ykrzykiwali obrzydlistwa – coś o procentach, rewaloryzacji, inflacji, konsolidacji i rolnictwie ekstensywnym, oraz, co gorsza, o patentach, giełdzie i przewalutowaniach. Doradca żądał, żebym ich wpuściła. Groził, że mnie zapuszkują (s. 87).
Przytoczone fragmenty ujawniają potencjalnie humorystyczny, groteskowy wymiar „Pnącza”; mnie jednak bardziej interesuje moment, w którym narracyjne ja przekształca się w my. Kobieta i fasola stają się jednym ciałem, wspólnym organizmem („Wypuściłyśmy strączki!”; s. 84). Rosnące pnącze zmieniło perspektywę bohaterki, która jednocześnie przebywa w zamieszkiwanej przez nią kawalerce i gdzieś w przestrzeni, w którą wyrasta fasola („Zupełnie już nie wiedziałam, gdzie się kończę i gdzie zaczynam. […] Pnącze rosło teraz nie tylko w wzwyż, ale też w dół, do środka”; s. 86). Zmianie uległ organizm i – przede wszystkim – jego status. Nie wiemy, czym i czyja jest bohaterka. Czyją własnością jest jej zastawione w banku ciało? „Przeszła pani na własność banku! Wzywam panią do natychmiastowego udostępnienia się!” (s. 87) – krzyczą urzędnicy, na co bohaterka pokazuje im środkowy palec i ucieka, wspinając się po sobie-fasoli. W tym miejscu tekst Słowik spotyka się ze wspomnianą baśnią i opowiadaniem z tomu „Dzienniki gwiazdowe”. Choć punktów wspólnych między Słowik a Lemem jest kilka (przykładowo oba strukturalnie rozpoczynają dziennikowe wpisy), równie istotne są tu rozbieżności: u Lema ciało pana Johnsa zastępowane było sztucznymi protezami, u Słowik łączą się ciało ludzkie i roślina. W obu przypadkach nie wiemy, kto ma prawa do przeobrażonego organizmu. Ale w przypadku Słowik odpowiedź na pytania, kim jest nowy organizm, kto jest jego właścicielem/ką, wydaje się trudniejsza. Bohaterka, jak sama stwierdza, ma to w nosie (znów humorystyczny potencjał). W innym miejscu dzieli się z nami fantazją, którą łatwo odczytać jako krytykę kapitalistycznego systemu: „Czasem, kiedy wylegiwałam się w wannie, wyobrażałam sobie, że fasola obrasta całe miasto, a zwłaszcza banki, ściska je mocno, aż wszystko gniecie się i zapada w sobie, jakby było z papieru” (s. 86).
Tom „Samosiejki” z powodzeniem interpretować można w kontekście humanistyki środowiskowej. Odnajdziemy tu wiele istotnych dla niej punktów: namysł nad statusem/pojęciem „natury”; kwestię możliwości zaistnienia wspólnoty więcej niż ludzkiej; autorsko przez pisarkę przedstawione pojęcie „sieci życia”; kondycję ekosystemów i pojęcie kapitałocenu. Z kolei narzędzia plant studies przydatne będą do odczytywania dążeń do przewartościowań systemów definiujących chwasty i ich podgatunki. Tytułowe samosiejki jako pojęcie mogą bowiem zastąpić chwasty, a zarazem poddać je jako byty reinterpretacji, upodmiotowić: uzbrajać w wolę, sprawczość i ważność. Samosiejki są samodzielne. Rosną bez kontroli, w przypadkowym miejscu; rozsadzają porządki, powoli, ale konsekwentnie; nie poddają się próbom regulacji.
Najbardziej interesujący, w mojej perspektywie, jest pisarsko oddany moment, gdy bohaterki i bohaterowie tracą wzór, pewność, grunt pod nogami, grawitację, gubią ustalony porządek lub wiedzę o rzeczywistości, znajomość przestrzeni, realność. Wtedy muszą się cofnąć – a robią to najczęściej w głąb siebie. Spotykają się z własnymi lękami osłanianymi przez kompulsywne nawyki porządkowania, odruchy nazywania i taksowania – słowem: ciągłe pomniejszanie przerażającej przestrzeni liminalnej. Okazuje się, że nieforemność i brak granic budzą jednocześnie lęk i nadzieję. Owo ambiwalentne pomieszanie lęku i otwierającej się możliwości przykuwało moją czytelniczą uwagę najmocniej.
„Samosiejki” są konsekwentnie przemyślanym tomem opowiadań – zarówno w skali mikro (w przypadku każdego poszczególnego tekstu), jak i makro. Przez tę drugą rozumiem nieprzypadkowy porządek tekstów. Układ książki dobrze oddaje konkretny cytat: „Kiedy na chwilę przerwała pracę i odrywała oko od okulara, wydawało jej się, że to, co widzi pod mikroskopem, jest po prostu rewersem tego, co za oknem” (s. 189). Słowik niejako odbija tu pracę włoskich naukowców, którzy odkryli, że układ galaktyk we wszechświecie jest taki sam jak kompozycja neuronów w ludzkim mózgu. U Słowik podobnie: motywy i porządki poszczególnych opowieści odbijają się w sobie. Teksty – językowo proste i obrazowo gęste, pozbawione interpretacyjnego dna/gruntu – dają nam przynajmniej dwie możliwości czytania. Po pierwsze: możemy wędrować po powierzchni zdziwienia, porównując wszystko do naszej realności. Po drugie: możemy zaryzykować, zapadając się w nieznajomą przestrzeń, by szukać innych możliwości, tego, co potencjalne. Osobiście wybieram drugi wariant – jako że owa strategia jest zbieżna z tym, co opisuję jako zawartość opowiadań: pomieszanie i zapętlenie lęków i nadziei.
Tom Dominiki Słowik można postawić na półce obok innych dzieł opatrzonych etykietą „ekologiczny futuryzm”. W przypadku „Samosiejek” owa etykieta niczego nie upraszcza; przeciwnie – kieruje nas w stronę podważenia własnego bytu i poważnego rozważenia możliwości zaistnienia międzygatunkowych wspólnot.