Może pomyślicie, że lichy ze mnie krytyk, skoro muszę wyrażać się tak wprost, ale chyba nie mam wyjścia, ponieważ boję się, że i książce, i autorowi nie oddam tego, co należne. Wyciągam więc białą flagę i ogłaszam: Waldemara Bawołka uważam za jednego z najlepszych współczesnych polskich pisarzy, a „Furtkę przy dozorcy” za jego najlepszą powieść.
Wykładam karty na stół także dlatego, że dziwi mnie niemrawa recepcja „Furtki…”. Omówiona w dosłownie trzech pismach („Gazecie Wyborczej”, „artPapierze” i „Nowym Napisie”), pominięta przez najważniejszych i najbardziej medialnych krytyków (kategorie rozłączne), nie stała się sensacją à la „Pomarli” (2020), którzy parę miesięcy temu zdobyli Nagrodę Literacką Gdynia. Jasne, można to tłumaczyć rynkowym umocowaniem wydawnictw – bo czy niewielka Nisza, której mózgiem, sercem, duszą i social mediami jest wspaniała Krystyna Bratkowska, może mierzyć się pod względem promocyjnym z kolosem, jakim jest wydawnictwo Czarne? Można to też tłumaczyć kwestią zaszufladkowania. Bawołka po „Echu słońca” (2016) oblepiono przecież etykietami w rodzaju: „samotny syn mieszkający z matką”, „głos przeciętnych Polaków” (ha ha), a przede wszystkim – „kronikarz” albo „bard Ciężkowic”. „Furtka przy dozorcy” jest jednak odstępstwem od normy, bo nie dzieje się wcale w Ciężkowicach i nie dotyczy ani matki pisarza, ani bezrobotnego syna, więc z oczywistych powodów budzi konsternację i popłoch wśród komentujących. Sytuację pogarszają tylko wywiady, z uporem maniaka ponawiane a to przez „Wyborczą”, a to przez „Tygodnik Powszechny”, a to przez „Dwutygodnik”, które jednak w każdym przypadku brzmią dokładnie tak samo – Bawołek nie lubi się odsłaniać ani w rozmowach, ani na spotkaniach autorskich, więc o jego literaturze można dowiedzieć się w ten sposób dokładnie tyle, co zawsze, czyli niewiele.
Jednak zasadniczy problem dotyczy moim zdaniem czegoś innego. Pisarstwo Bawołka stanowi po prostu zagadkę wyjątkowego rodzaju, której nie da się rozwikłać ani w ciągu paru lat, ani przy pomocy kilku omówień krytycznoliterackich. Jego prozy to niespotykane w polskiej literaturze nagromadzenia sensów i znaczeń, które umykają i podczas pierwszej, i drugiej, i trzeciej lektury. Przedzieranie się przez gąszcz zdań jest wyzwaniem na miarę pracy Andrzeja Sobola-Jurczykowskiego, tłumacza próz Borgesa, który stworzył encyklopedię składającą się z ponad czterech tysięcy haseł, by wyjaśnić zawiłość i meandryczność książek autora „Fikcji”. Nie od rzeczy wydają się więc propozycje, aby utwory Bawołka czytać tak, jak się czyta „Ulissesa” – z obszernym katalogiem przypisów, wyjaśnień, a nawet komentarzy. Nie zdziwiłbym się też wcale, gdybyśmy teksty Bawołka potrafili rozszyfrować i zrozumieć dopiero za parę dekad, tak jak, powiedzmy, dopiero dziś zaczynamy pojmować literaturę Leopolda Buczkowskiego. Zestawienie Buczkowskiego z Bawołkiem może się wydawać na pierwszy rzut oka nietrafione, mimo to obu pisarzy wiele łączy, choć oczywistszy byłby w tym kontekście patronat Witolda Gombrowicza. Wpływ autora „Ferdydurke” wytropił już prawie trzydzieści lat temu Henryk Bereza w swoich „Wypiskach”, gdy przyglądał się opowiadaniom z tomu „Delectatio morosa”, a do inspiracji Gombrowiczem przyznawał się tu i ówdzie nawet sam Bawołek. Widać to zresztą w pierwszym zdaniu „Furtki…”, które wydaje się żywcem wyjęte z „Pornografii” albo z „Kosmosu” – z tą może różnicą, że jeśli Gombrowicz deklarował, to Bawołek pyta: „O czym to ja dzisiaj mogę wam opowiedzieć?” (s. 5).
No właśnie, o czym jest „Furtka przy dozorcy”? Na najprostszym poziomie jest to zapis doświadczeń Bawołka, gdy ten pracował jako robotnik przy remoncie jednego z bloków na krakowskich Azorach. Jeśli przyjmiemy to autobiograficzne odczytanie (a jest ono z kilku powodów kłopotliwe i wymagałoby pewnie przemyślenia tego, w jaki sposób fikcja wdziera się w rzeczywistość – nomen omen jak w utworach Gombrowicza), nie zdziwi nas fakt, że powieść opisuje między innymi prace budowlane: wiercenie dziur, burzenie ścian, cięcie, kładzenie i przepychanie rur, szpachlowanie, gipsowanie, słowem, naprawdę wszystkie zadania, jakie trzeba wykonać w ciągu kilkunastu miesięcy, by uratować sypiący się PRL-owski budynek. Te fragmenty – pełne tynku, cementu i kurzu, przesycone smrodem potu, tanich papierosów i szczurzych odchodów – choć może najmniej istotne dla wydźwięku całości, nie są wcale pretekstowe, wręcz przeciwnie; Bawołek z realizmem godnym XIX-wiecznych Francuzów opowiada w ten sposób o codzienności pracownika fizycznego. A jednak – nie interesuje go klasowy wymiar tej pracy. Co więcej, pojęcie zaangażowania jest Bawołkowi chyba całkowicie obce, a próby zmiany świata, przynajmniej w sensie doraźnych społeczno-politycznych uwarunkowań, znajdują się na antypodach jego najnowszej powieści.
„Furtkę przy dozorcy” nazywam właśnie powieścią, i dla wygody nadal będę tak robił, choć jest to książka, która lubi wymykać się podobnym klasyfikacjom, ponieważ składa się z dziewięćdziesięciu krótkich epizodów – każdy z nich opowiada o kolejnym mieszkaniu w bloku, które musi odwiedzić, obejrzeć i wyremontować narrator. Brak wyraźnej linii fabularnej nie wpływa na kompozycję, wręcz przeciwnie, struktura powieści jest wyjątkowo przejrzysta, jak w „Pomarłych”, a zrozumieć daje się jeszcze łatwiej dzięki tytułom rozdziałów: „Szesnaste drzwi na wprost”, „Dwudzieste trzecie drzwi na lewo”. W tym sensie „Furtkę…” można by pewnie nazwać, zgodnie z intuicją Anny Zagórskiej, powieścią drogi (od piwnic po najwyższe piętra), albo nawet określić mianem Bildungsroman, choć z przymrużeniem oka, bo trudno powiedzieć, czy bohater faktycznie przechodzi ewolucję, czy raczej podlega regresowi– wprawdzie czytelnicy wspinają się z nim po schodach do kolejnych mieszkań, lecz jednocześnie coraz więcej czasu spędzają w piwnicach, do których, strona po stronie, stopniowo przenosi się akcja powieści. Jest więc w „Furtce…” coś z pierwszej połowy „Boskiej komedii”, a szczególnie z infernalnych wycieczek Dantego. O takie porównanie można się pokusić nie tylko dlatego, że piwniczne sceny silnie oddziałują na wyobraźnię dzięki opisom gorąca, duchoty i ciemności, i nie tylko dlatego, że sam Bawołek podrzuca nam kilka piekielnych tropów: „On młody, piękny, i ten kurz piwnic, dym, niedbałość. Wędrówka przez wszystkie poziomy zaświatów, gdzie w każdej piwnicy czyhają straszliwe demony” (s. 143). Nie ma bowiem lepszego słowa, które mogłoby opisać kolejne spotkania narratora i robotników z mieszkańcami bloku, niż „piekło”.
Dochodzimy w ten sposób do drugiego poziomu powieści, który Adam Wiedemann na czwartej stronie okładki nazywa „wsadzaniem dociekliwego palca we wciąż niezasklepione narodowe rany”. Blok to przecież mikrokosmos, a każde z mieszkań to inny świat, inni ludzie i inne – by tak rzec – habitusy. „Furtkę przy dozorcy” można więc czytać jako socjologiczną powieść o Polakach, a w związku z tym: o polskości i jej różnych reprezentacjach wśród mieszkańców budynku. Patronem tego rodzaju rozliczeń po raz kolejny okazuje się Gombrowicz. Bawołek nie oszczędza bowiem nikogo i z równym zaangażowaniem opisuje – obojga płci – wykształciuchów, szaleńców, turbopatriotów, kryminalistów, dewotów, nimfomanów, zagubionych wdowców, bałaganiarzy, artystów rodem z bohemy, lekomanów, a także pretensjonalnych hipsterów, aspirujących do klasy średniej, i przedstawicieli klasy średniej, którzy chcieliby być hipsterami. Wszystkich i wszystkie – w akompaniamencie szczekania piesków, które zawsze rzucają się z zębami na robotników mimo deklaracji właścicieli, że „wcale nie gryzą”. Z powieści wyłania się obraz Polski nie tyle podzielonej na dwa zwaśnione obozy, ile raczej drobno poszatkowanej, całkowicie niespójnej, niejednolitej, a przy tym przerażająco kakofonicznej. Nie uświadczymy tu zatem grubo ciosanych podziałów w rodzaju lud kontra elita; Bawołka interesuje indywidualny los, indywidualny język i indywidualna kondycja człowieka. Jest w tym przekroju społecznym coś z „Dnia świra” Marka Koterskiego, tyle że portret, który szkicuje Bawołek, jest zdecydowanie mniej zabawny, za to subtelniejszy. Dlatego też jego wizja polskości nie ma nic wspólnego z przeszarżowanymi powieściami takich pisarzy i pisarek jak Andrzej Saramonowicz, Marek Kołodziejczyk, Agnieszka Szpila czy Patrycja Pustkowiak – w „Furtce…” nie ma nawet grama ironii, a jeśli już się pojawia, natychmiast zostaje zneutralizowana szczerą powagą. To niezwykle przyjemne odświeżenie i pierwsza ważna różnica między Gombrowiczem a Bawołkiem.
Tak oto wkraczamy na trzeci poziom powieści. Wszystko bowiem, z czego mógłby szydzić autor „Kosmosu”, Bawołek opisuje raczej chłodno, nieco z boku, a jeśli już daje się ponieść sarkazmowi, i tak kończy nutą serio. Jak wtedy, gdy mierzy się z radykalnym narodowcem, który co i rusz wygłasza zdania typu: „Mogą sobie liberałowie uchwalać, że małżeństwo to związek chłopa z chłopem, baby z babą. I co z tego? Można ustalić, że kto garbaty, tego zagazujemy. Wszystko można, jak się w Boga nie wierzy”. Narrator myśli wtedy: „No tak, Boga z kaloryferami pomieszał, nie jest dobrze, pewnie nie uda się z nim niczego konkretnego ustalić (s. 226)”, a jego konfrontacja z żarliwą katolicką polskością kończy się charakterystycznie ironicznym zdaniem: „Żegnam pana, panie Polaku” (s. 227). Mimo to ostatnie zdania rozdziału przywracają ton bezpośredniości: „Zanim przeszedłem przez próg, powiedziałem mu jeszcze, żeby starał się na dłuższą metę nie przywłaszczać sobie prawa do życia i śmierci innych ludzi” (s. 227). Bezpośredniość nie oznacza jednak moralistyki, a podobne próby „moralizowania” pojawiają się rzadko, jeśli w ogóle; fakty mówią tu najczęściej same za siebie i nie potrzebują dodatkowego komentarza. Od Gombrowicza odróżnia Bawołka zresztą jeszcze jedno – poruszająca szczerość, z jaką ten drugi otwarcie przyznaje, że w literaturze i w życiu poszukuje wyłącznie metafizyki, czyli rozwiązania najbardziej fundamentalnych wątpliwości dotyczących czasu, przemijania, śmierci, kosmosu, Boga i całej plejady spraw egzystencjalnych. Robi to do tego stopnia bezpośrednio, że większości polskich czytelników – przyzwyczajonych do groteski i ironii, dwóch polskich skarbów narodowych – może się to wydawać wręcz naiwne. Bo jak inaczej nazwać tego rodzaju fragmenty?
Wściekły Marchewa zaczął kląć, gdy mnie zobaczył.
– O której to się przychodzi do pracy? Odpisze się od dniówki.
Mógłbym się tłumaczyć, ale wiem, że umieramy i rodzimy się w samotności.
(s. 124)
Bawołek nie przejmuje się jednak wrażeniem, jakie mogą wywierać tego rodzaju deklaracje, a wyrafinowana prostota jego postawy zawiera się w błyskotliwie niebłyskotliwej ripoście na rytualne pytanie rodem z „Katechizmu polskiego dziecka” – gdy jeden z młodych współpracowników pyta go uniesiony: „Kto ty jesteś?”, on odpowiada spokojnie: „Taki, co to nic nie mówi, patrzy, słucha i myśli” (s. 130).
Najważniejszym symbolem metafizycznych poszukiwań (a więc patrzenia, słuchania i myślenia) jest chyba tytułowa furtka, która pojawia się na jednej z pierwszych stron: „Więc do dzieła, uchylić furtkę wielkiej tajemnicy, dozorca prowadzi mnie do środka” (s. 7). To zdanie można oczywiście potraktować jako interpretacyjną podpowiedź, którą zostawia dla nas Bawołek, bo „Furtka przy dozorcy” rzeczywiście opowiada o próbach odkrycia wielkiej tajemnicy życia. Sama furtka jest jednak pojemniejszą metaforą i pozwala się rozumieć również jako symbol nowego początku, nowego etapu życia, albo jako pewien rodzaj przejścia – między tym, co realne, a tym, co nad-realne; między tym, co fizyczne, a tym, co ponad-fizyczne; między pracą a metafizyką: „Czy można tutaj mówić o metafizyce? – pyta narrator. – Bo ta fizyka ciągle łączy się z metafizyką. Ciągle się łączy, na każdym kroku. Trudno to rozdzielić. Nie wiadomo, gdzie się kończy fizyka, a gdzie zaczyna metafizyka. Przypuszczam, że to jest wzajemne przenikanie się” (s. 102). Jednak nawet gdy któreś z tych odczytań uznamy za słuszne, zderzymy się w pewnym momencie z innym kłopotem. Metafora furtki – jakkolwiek wieloznaczna – wydaje się bowiem w miarę klarowna, dopóki nie zostaje wpleciona w tytuł powieści. Czemu „Furtka przy dozorcy”? Na to pytanie nie mam żadnej odpowiedzi; im dłużej myślę, tym bardziej jestem bezradny. Nie, nie chodzi tu o dozorcę, da się go w końcu jakoś wytłumaczyć. Obecny w powieści od samego początku, lecz po beckettowsku pomijany przez narratora, wszystkich bohaterów i czytelnika, pod koniec okazuje się kimś w rodzaju szarej eminencji, która pociąga za sznurki (niczym lokaj w kryminałach…). Doskonale oddaje to niepokojące przeświadczenie Bawołka, że odpowiedź na dręczące wątpliwości może znajdować się na wyciągnięcie ręki, lecz mimo to pozostaje nieuchwytna:
Zorientowałem się, że nic z tego posłusznego dozorcy nie wydobędę. Jednocześnie zacząłem odczuwać pewien niepokój, gdyż zachowanie dozorcy świadczyło o tym, że ma on coś wspólnego z zadawaniem innym cierpienia, że jest w nim jakiś refleks Boga. Kiedy spostrzegł, że jestem zupełnie sam, opuścił mnie bez pożegnania, chociaż niejedno mógłby mi powiedzieć. (s. 246)
Skąd jednak ten przyimek? Dlaczego „Furtka przy dozorcy”? Dlaczego nie „Furtka dozorcy” albo „Dozorca przy furtce”? Jest w tym wyrażeniu jakiś rodzaj dezynwoltury, który nie wynika z braku językowej precyzji, ale z próby nakreślenia relacji między furtką a dozorcą, zatem w szerszym sensie – ukazania jakichś struktur rzeczywistości, o których na co dzień nie myślimy i którym nie poświęcamy uwagi. Ale jaka to relacja? I jakie struktury?
W tym wspaniałym tytule zawiera się całe bogactwo i fascynująca nieuchwytność prozy Bawołka – a przecież furtka to tylko cząstka wielkiej całości, jedna z setek podobnych zagadek. Żeby było zabawniej, tych zasupłanych miejsc nie da się wytłumaczyć onirycznością, jak to czyniono w przypadku „Delectatio morosa”, „La petite mort” albo nawet wyjątkowo mglistych „Pomarłych”. Węzła gordyjskiego nie rozwiążą również pojęcia „poetyckości” albo „surrealizmu”, nawet jeśli próbowano nimi wyjaśnić „Echo słońca”. I „oniryczność”, i „poetyckość”, i „surrealizm” to słowa-wytrychy – tak chętnie wykorzystywane przez krytyków i krytyczki – które zdają się mówić: „No tak, nie rozumiem tego, co czytam, ale chyba o to chodzi?”. Moim zdaniem właśnie nie o to, a pod maską fantazji, napędzanej niepohamowaną wyobraźnią, kryje się tak naprawdę konkretna, choć niełatwa do uchwycenia logika. I nawet jeśli Bawołka nie da się zrozumieć, można przynajmniej spróbować pojąć jego metodę, dzięki której jego proza wymyka się natychmiastowemu przyswojeniu – metodę łączenia ze sobą odmiennych, z pozoru nieprzystających porządków. Żeby zrozumieć, co mam na myśli, wystarczy przyjrzeć się rozmowie dwóch robotników – Bawołka i Janeczka – która pełni funkcję czegoś w rodzaju wstępu do „Furtki…”:
– Wcześniej opuścimy tę piwnicę, niż ci się wydaje – rzekł [Janeczek – M.L.].
– Nie jestem głuchy.
– Szczurami się nie przejmuj, bo gdy je wypędzimy, piwnica będzie błyszczeć jak niebo gwiaździste. (…) Raz-dwa uporamy się z pajęczynami, tu się postawi ścianę, obniży sufit, perspektywę się powiększy. Znajdziemy dla ciebie kobietę. (…) Inspiracji wcale nie należy szukać na farmach z westernu, w garderobie tancerek flamenco, na hiszpańskiej korridzie, w japońskich buduarach gejsz, w antycznej Grecji ani u rzymskich gladiatorów (s. 5–6).
Pierwsze, co rzuca się w oczy, to rejestr językowy nieprzystający do sytuacji; jeśli słuchamy dwóch pracowników fizycznych, nie spodziewamy się raczej żartobliwych odniesień do Kanta. Przede wszystkim jednak nie spodziewamy się nagłych przeskoków między – nazwijmy to szkicowo – poziomami nadawczymi. Bo czy Bawołek wypowiada słowa „Nie jestem głuchy” akurat do Janeczka? Być może, choć przecież żadna część tego zdania nie odnosi się bezpośrednio do wypowiedzi rozmówcy, w związku z czym mamy wrażenie, jakby toczyły się tu dwa niezależne od siebie monologi. Podobnie ma się rzecz w przypadku słów Janeczka, który opowiadając o remoncie piwnicy, mówi ni stąd, ni zowąd: „Znajdziemy dla ciebie kobietę”. Co wywołuje tę myśl? Czyżby Janeczek próbował – nieco przewrotnie – wyleczyć w ten sposób narratora z fiksacji metafizycznych? To wątek, który warto by rozwinąć przy okazji szkicu poświęconemu erotyzmowi w prozach Bawołka.
W każdym razie oba te porządki przypominają dwa puzzle pochodzące z dwóch różnych układanek – brakuje natomiast jakiegoś spoiwa, które być może pozwoliłoby je połączyć i odsłonić skrywany obrazek. Podług dokładnie tej samej zasady pracuje cała powieść. Realistyczne opisy zmieniają się nagle w metafizyczne rozważania, brud i kurz łączą się nieustannie z poszukiwaniami Absolutu, a przejścia (nie tylko między wysokim a niskim) nie są w żaden sposób sygnalizowane. W tym sensie przywołanie Buczkowskiego na wstępie nie wydaje się wcale od rzeczy, bo i u Bawołka, i u autora „Czarnego potoku” zmiany płaszczyzny – czy to narracyjnej, czy to tematycznej, czy to dialogowej – są zupełnie niespodziewane. Oczywiście u Buczkowskiego powieściowy bezład miał oddawać chaos świata rozszarpanego wojną; narracja zmienia się gwałtownie, ponieważ nikt nie jest już w stanie prowadzić spójnej opowieści, dlatego każdy z mówiących musi w pewnym momencie przekazać ją dalej, jak gorącego ziemniaka. U Bawołka rozpad nie jest posunięty tak daleko, opowieść jest bardziej koherentna, bo rzeczywistości „Furtki…” nie dotknęła żadna namacalna katastrofa. Ale i w „Furtce…” da się wyczuć znamiona tego samego wszechogarniającego rozpadu, który definiował istotę literatury Buczkowskiego – śmierć.
Przemijanie, upływ czasu, którego nie sposób powstrzymać, pojawia się tutaj regularnie i wydaje się zasadniczym punktem odniesienia dla narratora; do tego wręcz stopnia, że w pewnym momencie wyobraża on sobie rozmowę o umieraniu, którą z radością poprowadziłby ze swoimi kolegami z pracy: „No to na drugą nóżkę, jeszcze po bani. Zaraz się okaże, że kamraci zdolni są do kontemplowania własnej egzystencji, w tym świadomości śmierci. I gdyby brygadier nie wygonił nas do pracy, byliby zdolni do odgadywania głęboko ukrytych cech świata (…)” (s. 63). Wygląda jednak na to, że Bawołek ze świadomością śmierci musi poradzić sobie na własną rękę, co też czyni, pisząc, a dokładniej: zapisując. Stąd też zapewne podskórny niepokój, który da się wyczuć w drugim zdaniu powieści: „O czym to ja dzisiaj mogę wam opowiedzieć? O tym, że niedawno kupiłem zeszyt, w którym do tej pory nic nie udało mi się zanotować” (s. 5). Z jednej strony puste kartki przerażają, bo sprawiają, że myśl o śmierci staje się bliska, z drugiej – napędzają pisarską machinę do działania. Tłumaczyłoby to wyjątkowe rozgadanie tej prozy, tak charakterystyczne dla pisarzy z kręgu Berezy. W tym sensie Bawołkowi znów blisko do Buczkowskiego, który w „Kąpielach w Lucca” – jednej z jego ostatnich, a przy tym najtrudniejszych powieści – próbuje uporządkować niezwykle chaotyczną i rozproszoną rzeczywistość za pomocą niekończących się wyliczeń. Podobnie jest w „Furtce…”, która ugina się pod ciężarem spisów i enumeracji; próba zarchiwizowania różnych elementów świata, czasem całkowicie odrębnych, staje się najważniejszym, a właściwie jedynym sposobem przetrwania, gdy przetrwanie jako takie stoi po prostu w sprzeczności z prawami fizyki:
Wszędzie blejtramy, ramy, zakurzone płótna, pędzle, jakiś ogromny baniak, w którym kiedyś gotowało się pościel albo ubijało kapustę bosymi stopami. Pamiętam chłód takiej kapusty. Książki też są. I to nie byle jakie: Homo ludens Johana Huizingi, Historia kultury bizantyjskiej, Po tamtej stronie Kubina (s. 168).
Znaczące, że często pojawiają się w tych wyliczeniach tytuły, które Bawołek ukradkiem sczytuje podczas wizyt w mieszkaniach, i może jeszcze bardziej znaczące, że jeśli coś z tych mieszkań zabiera albo kradnie, to właśnie niechciane, zapomniane książki. W końcu to one – ostateczny, namacalny efekt ocalającej czynności, jaką jest notowanie – mogą sprzeciwić się czasowi, i to one dają zapisującemu nadzieję, że nieuchronny koniec życia nie jest wcale ostatecznością.
A więc „Furtka przy dozorcy” jako forma exegi monumentum? Jako książka (księga) przeciwko śmierci? Jasne, czemu nie. U Bawołka – tak szczerze i odważnie poszukującego metafizyki – nawet powieść o remoncie bloku może stać się wielowątkowym traktatem na temat umierania, swoją formą podważającym fundamenty, na których opiera się rzeczywistość, i odsłaniającym pęknięcia i połączenia, które na co dzień (być może z czystej wygody?) po prostu pomijamy. Czy można dojść do innego wniosku, gdy czyta się o młotku, „który jest niezbędny do wbijania, wybijania, zabijania” (s. 168)? A może jednak nie mam racji, a pod płaszczem literatury, która wytrąca czytelnika z równowagi i odbiera mu resztki pewności siebie, kryje się coś zupełnie innego? Rodzaj kpiny, żartu?
Oby nie. W prozach Bawołka wolę widzieć śmiertelną (!) powagę, która pozwala mierzyć się z tym, co najtrudniejsze.