A tak się wcześniej narzekało: „po co znowu”, „co za męka i nuda”, „jak mi się nie chce iść”. Potem, wiadomo – zamknięcie instytucji kultury, zamknięcie całego świata. I coraz silniejsza tęsknota za tym, żeby jednak przejść się do teatru. Nawet nie dla sztuki, tylko po prostu dla samego „wyjścia”. Dawno temu teatr był centrum życia towarzyskiego, jednym z niewielu rozświetlonych nocą budynków w mieście. Dziś jako wydarzenie społeczne nie może raczej konkurować z kinem czy koncertami, ale i tak coś z tej atmosfery pozostało.
W krótkich okienkach między lockdownami biegałem do teatru jak szalony, gdy tylko miałem okazję (i fundusze). W czerwcu udało mi się odwiedzić warszawski Nowy i Narodowy, poznański Polski, w wakacje chodziłem do Polonii (bo grała), oglądałem gwiazdorskie monodramy, komedie, farsy. Dużo bardziej niż to, co na scenie, interesowało mnie to, co się dzieje w foyer – jak wyglądają widzowie, jak się zachowują – a także interakcje i wymiana energii między aktorami a publicznością.
I przypomniałem sobie, jak to uwielbiam. To, że ludzie się do teatru stroją – wkładają eleganckie sukienki, prasują koszule, komponują najbardziej ekstrawaganckie stylizacje (dres, ortalion, sznur pereł, nowe sneakersy), oblewają się ciężkimi perfumami. Ten gwar przed spektaklem, te plotki, te wspaniałe small talki o niczym. Wiem, że wielu ludzi tego nie znosi, a mi podczas pandemii brakowało przede wszystkim właśnie takich kurtuazyjnych i niepoważnych rozmów bez żadnego celu. Tylko żeby w miłej atmosferze powymieniać jakieś opinie. Co się widziało, gdzie się należy wybrać i tak dalej. Czy Ostaszewska u Warlikowskiego faktycznie taka niezwykła i czy Demirski naprawdę tak ceni Sarah Kane.
Z moich obserwacji wynika, że widownia się uaktywniła. I nie chodzi tylko o wzmożenie reakcji „planowanych”, takich, które artyści projektują w swoich spektaklach – pełnych skupienia, ciszy, głośnego śmiechu czy płaczu. Chodzi o te spontaniczne. Kiedy Hanna Śleszyńska jako Judy Garland (widziałem pokaz w Teatrze IMKA) opowiadała o swoich kolejnych związkach i ciążach, jedna z pań na widowni głośno dopytywała o szczegóły. Gdy aktorka, na wysokich obcasach i w cekinowej sukni, podsumowując swoje życie, stwierdziła ostentacyjnie: „Pierdolić biedę”, z widowni dało się słyszeć pełen entuzjazmu i determinacji szept: „Racja!”. Po pokazie podsłuchałem, jak zorganizowana wycieczka seniorów dziarsko podeszła do obsługi widowni, podziękowała za piękny spektakl oraz upomniała, że przy schodach nie ma poręczy i łatwo się wywrócić. Pan z BOW-u obiecał to naprawić. Oby tak się stało. Dostępność teatralnych budynków często mogłaby być większa – kiedy publiczność zwraca uwagę na swoje potrzeby w tym zakresie, należy jej słuchać. Przyjaciel opowiadał mi o interakcji, która miała miejsce na monodramie Ewy Kasprzyk. Aktorka jako francuska gwiazda Dalida zadawała retoryczne pytania w stylu: „Dlaczego miłość tak boli?”, aż z widowni odezwał się trzeźwy głos: „No bo miłość to cierpienie”. Tak właśnie oddziałuje teatr – odziera ze złudzeń.
Momenty żywej, niewymuszonej interakcji są naprawdę wspaniałe i elektryzujące. Ostatnia premiera Teatru 21, „Jak przestałem być idealny”, odbyła się w namiocie cyrkowym. Jedna ze scen opowiadała o hinduskim bóstwie Ganeśa, zmieniającym ludzkie troski w słodycze. Aktorzy opowiadali o swoich lękach i zmartwieniach, a bóstwo przemieniało je w pączki, karmelki i rurki z kremem. Później jedna z aktorek wędrowała wśród dziecięcej publiczności, pytając, jakie mali widzowie mają troski, które Ganeśa może zmienić w słodkości. Na moim pokazie aktorka trafiła na twardą zawodniczkę:
– Jakie są twoje troski i zmartwienia?
– Najbardziej martwi mnie to, że rodzice nie chcą mi kupić chomiczka.
– A w co byś chciała zmienić tę troskę?
Dziewczynka westchnęła, jakby musiała tłumaczyć oczywistości:
– Noo, najlepiej w chomiczka.
Aktorka była niezmordowana:
– A może w jakąś słodycz?
Dziewczynka po chwili namysłu zdecydowała, że ostatecznie mogą być mentosy. Podejrzewam, że rodzice odetchnęli z ulgą.
Na „Odyseję. Historię dla Hollywoodu” wybrałem się w trakcie piłkarskich mistrzostw Europy. Gdy zaczynał się spektakl i powoli gasło światło, jeden z panów na widowni wciąż siedział z nosem w komórce. Sąsiad zaczepił go: „Przepraszam, czy mógłby mi pan sprawdzić wynik meczu?”. Pan się ożywił, odparł, że oczywiście: „A kto dzisiaj gra?”. „NIKT, proszę pana. To jest TEATR, proszę NATYCHMIAST wyłączyć telefon!”. Ach, wspaniała to była scena, pełna perfidii, ale jak zagrana!
Poszedłem na kultowy monodram Krystyny Jandy „Shirley Valentine”, który grała już setki razy. I ludzie reagowali tak żywo, jakby to była najnowsza premiera – śmiali się, rechotali, ocierali łzę, gdy Shirley decyduje się odejść od męża, trzymali za nią kciuki, żeby wszystko się udało. Poznańską „4.48” Sarah Kane w reżyserii Pawła Demirskiego wszyscy oglądaliśmy jakby na bezdechu, przejęci losem bohaterki granej przez Alonę Szostak – tym, jak bardzo jest smutna, jak sama sobą pogardza i jak nigdzie nie widzi nadziei.
Zbieram takie historie i trzymam się ich jak ratunkowej tratwy. A już najbardziej lubię ukłony. Te chwile, kiedy widownia bije brawo, a aktorzy aż promienieją, błyszczą wewnętrzną radością. Prawie na każdym spektaklu, który widziałem, ludzie wstawali do oklasków – wcale nie dlatego, że widowisko było takie genialne (bo często genialne nie było), ale w uznaniu dla wysiłku aktorek i aktorów. Oczywiście, pewnie ileś z tych rozpoznań to moje projekcje i wyobrażenia – kim jestem, by wypowiadać się za anonimową zbiorowość? A jednak jestem pewien, że reakcje i emocje w teatrze są teraz mocniejsze.
Często słyszę, że w dzisiejszych czasach niczego nie możemy być pewni. Trudno cokolwiek planować, skoro rozwój wirusa i decyzje rządu są nieprzewidywalne. W obliczu kolejnych kryzysów, katastrof i awantur, sprawy takie jak teatr schodzą na dalszy plan. Trudno się dziwić, są ważniejsze rzeczy. W obliczu katastrofy klimatycznej, kryzysów migracyjnych, rosnącej inflacji i ruchów antyszczepionkowych teatr wydaje się żenująco niepoważny i nieużyteczny. Teatr nie uratuje świata. A jednocześnie jest w nim coś pociągającego – być może właśnie dlatego, że jest – mimo wszystko – taki staroświecki, często durny i w swej naiwności bezinteresowny.
Nie wiadomo, czy nadchodzący sezon będzie taki jak dawniej, czy może poszatkowany zamknięciami jak poprzedni. Trudno przewidzieć, ile pieniędzy i energii stracą artyści, ile świetnych pomysłów i zapału pójdzie w niebyt oraz z jakimi problemami będą borykać się instytucje i jak sobie z nimi poradzą. O streamingach przedstawień nie warto gadać – ich oglądanie to na ogół męka właśnie dlatego, że nie ma tu aktu wspólnego odbioru, zbiorowych reakcji, wzajemnej wymiany spojrzeń, całej tej ekscytacji, że wszyscy coś odgrywamy wobec siebie i podglądamy się nawzajem. Przed ekranem po prostu brakuje życia.
W pełni zgadzam się z głosami tych artystów i krytyczek, którzy mówią, że w teatrze jest za dużo premier – za dużo się produkuje, za bardzo eksploatuje się czas i energię artystów. Zgadzam się – musimy zwolnić. Tym bardziej, że powszechne ciśnienie na „nowości” i „arcydzieła” wywołuje stres i prowokuje chorobliwe ambicje, których skutkiem może być przemoc w trakcie pracy. Wiele się o tym mówiło przez poprzedni rok. Coraz więcej artystek i artystów sprzeciwiało się mobbingowi i przemocy w instytucjach i szkołach artystycznych. Co z tego wyniknie – zobaczymy. Osobiście jestem umiarkowanym optymistą.
Jednocześnie bardzo bym chciał, żeby teatr grał jak najwięcej – nieważne, czy starych, czy nowych rzeczy, dobrych, jak i niedobrych spektakli. To jest ludziom potrzebne z różnych powodów. Jedni chcą przez dwie godziny zająć czymś głowę i uciec od swoich problemów, inni chcą towarzystwa i zbiorowego przeżycia, jeszcze inni szukają artystycznych czy intelektualnych podniet, a niektórzy chcą po prostu pokazać, że ich stać, i zrobić sobie małe święto z wyjścia do teatru. Każdy powód jest dobry, żadnego nie należy lekceważyć.
Nie tak dawno Małgorzata Szpakowska, pisząc o serialu „Artyści” Moniki Strzępki i Pawła Demirskiego, zadała podstawowe pytanie: „Po co oni wszyscy właściwie chcą ratować ten teatr?”. I zaraz padła odpowiedź: żeby był. Po prostu. Gdy czytałem to po raz pierwszy, przewróciłem oczami i zaśmiałem się złośliwie. A teraz w pełni się zgadzam. Chodzi o to, żeby teatr był, po prostu.