Kiedyś festiwal Millennium Docs Against Gravity odbywał się pod hasłem „Zobacz, czy rozumiesz świat i czy świat rozumie ciebie”. Szczerze mówiąc, nigdy nie rozumiałem świata i sensu bycia w nim, a po kilku latach spędzonych na poszukiwaniach odpowiedzi i zaznajamianiu się z tematem przy użyciu współczesnego dokumentu filmowego jeszcze trudniej mi to wszystko pojąć. Myśl przewodnia tegorocznej edycji to słowa Grety Thunberg: „Świat się budzi”. I znowu – zaczynają mnie nachodzić wątpliwości, gdyż po wydarzeniach minionego roku, roku pojawiającego się kresu, coraz rzadziej w głowie mam obrazy, którymi kiedyś żywiła się nadzieja; wierzyć w naprawę świata dawno przestałem. Długo się wahałem, postanowiłem jednak skorzystać z uprzejmości organizatorów festiwalu, którzy udostępnili on-line wybrane tytuły. Postawiłem w końcu na zestaw filmów, które jakoś rymowały się z ostatnim czasem, i postanowiłem sprawdzić, jak te przebudzenia i błyski nadziei wyglądają. Wnioski pozostają bez zmian: zobaczyłem to, czego się spodziewałem.
Dokument o Grecie Thunberg, „Jestem Greta”, wydaje się naturalnym filmem otwarcia. Sportretowana w nim, dziś osiemnastoletnia Szwedka przed trzema laty, protestując przed budynkiem szwedzkiego parlamentu, zapoczątkowała międzynarodowy ruch w obronie zagrożonej zmianami klimatycznymi planety i wyprowadziła miliony młodych ludzi na ulice. Nathan Grossman przyglądał się jej na przestrzeni lat – od pierwszego dnia jej strajku. Ostatnie, co można o bohaterce powiedzieć, to to, że jest heroiną, która otworzyła drzwi nowemu pokoleniu. Napędzają ją strach i niepewność. Opowiada do kamery, że zawsze była dziewczyną z ostatniej ławki, speszoną i introwertyczną. Grossman stawia Grecie pomnik, przez ten pomnik przeziera jednak zmęczenie bohaterki medialnym zgiełkiem i zaproszeniami od światowych przywódców, którzy nie znają nawet krzywej Keelinga; zmęczenie tweetami, które kryzys klimatyczny opisują w kategorii fake science; zmęczenie tym, że ludzkość traktuje naturę jak worek z łakociami. Ten stan świetnie rozbraja scena, w której nastolatka, będąca w drodze z jednego klimatycznego szczytu na drugi, nagle mówi wprost do kamery: „Stawka jest za wysoka, to wszystko mnie przerasta”.
Poniekąd analogiczną historię ścierania się nadziei i niewiary opowiada dokument „Ostatnie pokolenie” Mikołaja Borowego. To portret Janki, polskiej aktywistki klimatycznej, którą przerasta świat lekceważący ustalenia porozumienia paryskiego. Dziewczyna budzi się codziennie rano z poczuciem nadchodzącego kresu, które popycha ją do coraz bardziej radykalnych działań. Pracę i szkołę odstawia na rzecz aktywizmu, razem z rówieśnikami zaczyna jeździć na blokady po całej Europie – przykładowo w akcji koło Akwizgranu okupuje kopalnie odkrywkową węgla brunatnego. Janka, jak Greta, przekazuje prawdę wprost: dwadzieścia lat i nie będzie tu czego zbierać.
Na festiwalu będzie można zresztą zobaczyć cały blok szlachetnych filmów wysyłających światu rodzaj sygnału alarmowego, dokumentujących przypadki emocjonalnego przesilenia i depresji klimatycznej. „Elegię dla świata” otwiera taki obrazek: środek upalnego lata w Ameryce, z nieba zaczyna padać śnieg, tyle że płatki śniegu okazują się popiołem z odległego pożaru lasu. Reżyserka Jennifer Abbott, komentując to wydarzenie, mówi, że uczucie towarzyszące temu widokowi było podobne do tego, jakie przeżywała po śmierci swojej siostry. W swoim najnowszym dokumencie stara się złapać analogię żałoby po stracie bliskiej osoby i lamentu wywołanego tym, co tracimy przez katastrofę ekologiczną. Swój film Abbott nakręciła w podróży – skaczemy z Australii, gdzie całe wioski strawiły pożary, do republiki Kiribati, która zaraz zniknie pod wodą, a potem do rejonu Nunatsiavut, jak żaden inny na Ziemi kurczącego się z każdą minutą. W pewnym momencie wszyscy ci ludzie czują to samo: smutek, który trzeba przekuć w gniew i działanie.
Na Millennium Docs Against Gravity rządzi więc w tym roku kino protestu. W trzech, może czterech filmach widziałem, jak strajk Grety z samotnego działania przekształca się w ruch masowy, jak członkowie Extinction Rebellion blokują ulice europejskich miast i ryzykują 48 godzin na dołku. Franz Böhm w „Drogich dzieciach przyszłości” pokazał protesty w Chile przeciwko siłom, które chcą wszystko i wszystkich nadzorować. „7-my sierpnia” Michała Bollanda portretuje społeczność LGBT+ po manifie w obronie Margot, zaś „Ósma poprawka” skrupulatnie analizuje kampanię społeczną w Irlandii na rzecz zniesienia konstytucyjnego zakazu aborcji. I wreszcie wydarzenia z Mińska, te sprzed roku, podczas których Łukaszenka usłyszał chóralny okrzyk ćwierci miliona ludzi: „Odejdź!”. Białorusini rzucający wszystko na jedną szalę to jeden z tych obrazów z festiwalu, które ciągle mam przed oczami. Aleksiej Poluyan w „Odwadze” filmuje aktorów podziemnego Białoruskiego Wolnego Teatru w trakcie prób do spektaklu opartego na historii zamordowanego w 1999 roku biznesmena i działacza opozycji, Anatolija Krasowskiego. Sztukę składają z wrzasków, prześladowań, podduszeń, odtwarzają sceny przesłuchań, do których ludzie woleliby nie wracać. Współcześnie jednak nie da się o tym zapomnieć – takie same sceny rozgrywają się równolegle z samym spektaklem, na ulicach Mińska.
Kino dokumentalne bardzo szybko reaguje na dynamikę zachodzących wokół nas procesów. Festiwalowe filmy nie uciekają więc od kolejnego, tym razem kompletnie karkołomnego zadania, jakim było uchwycenie obrazów z roku pandemii. Filmowcy z Polski zdecydowali się kręcić intymne pamiętniki z domowego odosobnienia, patrzyli na wyludnione osiedla, ludzi w maskach, zastanawiając się przy tym, co te obrazy w ogóle znaczą. Reakcja na pandemię miała różne oblicza, każdy miał też inny plan, w jaki sposób o tym opowiedzieć. Kamila Chojnacka, reżyserka i bohaterka filmu „Halo, babciu”, skupia się na przykład na problemie nudy, zamknięcia, niedogodnościach wideokomunikacji i tęsknoty za światem zewnętrznym, stara się zarazem uchwycić ten stan na gorąco – w jednej ręce trzyma kamerę, w drugiej dziecko, barkiem podtrzymuje telefon i toczy boje z tytułową babcią.
Chojnacka ma szczęście, bo przynajmniej przechodzi przez izolację w bezpiecznej przestrzeni domu i otoczeniu rodziny, czego nie może powiedzieć bohater „Seal Story” Bartłomieja Błaszczyńskiego. Pandemia zastała Jakuba na Islandii, gdzie kilka miesięcy wcześniej wyjechał z powodów osobistych i zarobkowych – dookoła żywej duszy, cały lockdown spędza zamknięty w czterech ścianach opustoszałego muzeum. Błaszczyński namówił swojego bohatera do archiwizacji tych doświadczeń smartfonem, w ten sposób udaje im się stworzyć zapis poczucia odrealnienia, swoistego „dnia świstaka”, jakiego doświadczamy, przebywając miesiącami w zamknięciu, ale też nakreślić portret pokolenia, które poczucie sensu straciło, zanim przyszedł marzec 2020 roku. „Będąc dwudziestolatkiem, myślałem, że jak już będę miał te trzydzieści lat, to czegoś trwałego się w życiu dorobię. A nie dorobiłem się niczego. Nadal nie wiem, dokąd zmierzam, nie mam planu” – zwierza się Jakub, emigrant z Polski, uwięziony trzy tysiące kilometrów od domu.
Rewersem tych pamiętnikarskich form jest zupełnie inny, bo zbiorowy i jak dla mnie chyba najlepszy dokument pandemiczny, który można w tym roku zobaczyć na festiwalu: „Pozdrawiam” Tatiany Christowej i Macieja Hameli. Udali się oni do Petersburga po wprowadzeniu przez rosyjski rząd bezwzględnego nakazu izolacji seniorów. Z dnia na dzień miliony ludzi zostało zamkniętych w mieszkaniach – bez dostępu do informacji, lekarstw, a nawet żywności; wstrzymane zostały też wypłaty i emerytury. Film polsko-rosyjskiego duetu bazuje na autentycznych zapisach połączeń z uruchomionej w okresie pandemii infolinii. Nie ma tutaj w zasadzie nic poza historiami zdesperowanych telefonujących – ktoś skarży się, że jego wakacje nie dojdą do skutku, ktoś inny stracił pracę przez to, że wszystko jest zamknięte. W tych opowieściach powtarzają sie tylko dwie rzeczy. Po pierwsze, wszyscy czują się jak więźniowie we własnych czterech ścianach. Po drugie, wszyscy zostali pozostawieni sami sobie. W finale fatalne warunki życia milionów Rosjan zostają zderzone z obchodami Dnia Zwycięstwa, na których w środku lockdownu zjawiają się wielotysięczne tłumy. Tylko seniorów nie ma – zostali sami w swoich mieszkaniach.
Podczas tej edycji obcujemy z pojęciem kryzysu odmienianym przez wszystkie formy i przypadki. Aż trudno uwierzyć, że ten świat jeszcze się nie załamał i nie rozpadł; tym bardziej nie wiem, w jaki sposób miałby się wybudzić. W programie uporczywie powracają: widmo końca naszej cywilizacji i planetarnej katastrofy, kapitalizm, kolonializm, rasizm, agresja policji, homofobia, epidemia i ekspansja wielkich korporacji. Paweł Łoziński w swoim „Filmie balkonowym”, najlepszym filmie, jaki dotąd zobaczyłem na tegorocznym festiwalu, odwraca się do tego wszystkiego plecami. Filmuje jak gdyby nigdy nic – i w zasadzie nie wiadomo po co – ludzi przypadkowo przechodzących pod jego mieszkaniem, którzy akurat się zatrzymali i zadarli głowę do góry.
Ten film to projekt projekt-świat. Łoziński stał z kamerą na balkonie szmat czasu, wykonał przeszło dwa tysiące rozmów z wysokości pierwszego piętra; jak sam mówi, stworzył świecki konfesjonał, miejsce, w którym każdy może się zatrzymać i opowiedzieć coś o sobie. To, że jest to opowieść tak wciągająca, jest zasługą tego, iż można ją czytać wąsko i szeroko zarazem. Można w każdego bohatera wsłuchać się osobno, zobaczyć w nim przypadek niepowtarzalny. Albo zebrać wszystkich razem, potraktować jako wielogłos na temat spraw fundamentalnych i ostatecznych; na temat ludzkiej kondycji w ogóle i kondycji Polaków. Gdyby ktoś mi powiedział kilka dni temu, że spośród wszystkich bijących na alarm filmów tyle nowego o świecie powie mi ten nakręcony z balkonu na Saskiej Kępie, pewnie bym nie uwierzył.
Mogłaby to być dobra puenta do tekstu trochę zapowiadającego (dla widzów), a trochę podsumowującego (dla mnie) festiwal – problem jednak w tym, że Millennium Docs Against Gravity jest tak różnorodne, iż nie daje się pomieścić ani w jednym zdaniu, ani w jednym tekście. Nie sądzę zresztą, by ktokolwiek oczekiwał takiej syntezy. Trudno doprawdy ogarnąć i prześledzić wydarzenie, na którym jest blisko 150 dokumentów, na afiszu obok nazwiska Zbigniewa Herberta widnieje Bruce Lee, Frank Zappa wpada na Michaiła Gorbaczowa, a Andrzej Żuławski walczy o uwagę z Tinym Timem. To wszystko jeszcze przede mną – teraz czekam już na pokazy w kinie. Niewykluczone, że za drugim podejściem, podążając nową ścieżką, przeżyję zupełnie inny festiwal.