Zacznę od mocnej deklaracji: bardzo lubię Shutego. To modelowy przykład pisarza obojętnego na gusta krytyków oraz zachwyty publiczności, konsekwentnego, cały czas balansującego na granicy ryzyka; z zastrzeżeniem, że podczas gdy większość balansujących porusza się po wspomnianej linii z gracją cyrkowego akrobaty, Shuty wbiega na nią w wysłużonych sofiksach, nie bacząc na niebezpieczeństwo. A że czasem omsknie mu się noga i z hukiem upadnie na arenę? Cóż, taka jest cena tej gry.
W każdym razie, jeżeli można w przypadku środowiska literackiego mówić o jakiejś niezależności na kształt muzycznego „niezalu”, to nowohucki pisarz będzie tutaj przykładem. Właściwie cała jego dotychczasowa kariera polega na walce z odbiorczymi przyzwyczajeniami i wielkich ucieczkach z szufladek, w których chcieliby go umieścić czytelnicy – w tym, rzecz jasna, również (a może zwłaszcza) tak zwani czytelnicy profesjonalni. Gdy Shuty zahaczy w swojej narracji o pisarską maestrię, niemal na pewno skontruje ją żartem o mimowolnej defekacji, zupełnie niezainteresowany tytułem „poważnego prozaika”. Gdy doczeka się „Paszportu Polityki” za powieść „Zwał” (2004), zamiast pójść za ciosem, wyda na świat formalne dziwadło, jakim jest „Produkt Polski”. I tak dalej, i tym podobne.
Być może dlatego Shuty wyślizguje się z rąk wszystkim, którzy chcieliby odpowiedzieć na pytanie: grafoman czy geniusz? Nowohucianin zbywa tę alternatywę, odpowiadając papieskim „po co mam wybierać?”.
Kłopoty ze Shutym zaczęły się jeszcze pod koniec ostatniej dekady XX wieku. „Nowy wspaniały smak”, wznowiony niedawno przez Korporację Ha!art, to jego debiut z 1999 roku, a zarazem „nielegal”, własnoręcznie wydrukowany przez autora w 100 egzemplarzach i dystrybuowany pośród znajomych. Jak przyznawał niedawno Shuty, książka stała się obiektem drwin tak zwanego poważnego środowiska literackiego Krakowa – z miejsca została potraktowana jako dzieło niepoważne, sztubackie i pozbawione literackiej wartości.
Istotnie, pierwszy kontakt z „Nowym wspaniałym smakiem” sugeruje, że mamy do czynienia ze zbiorem absurdalnych (często: okrutnie zabawnych), pokręconych i niezobowiązujących historyjek z życia peryferyjnego Krakowa. A to pani Boryczkowa pokłóci się z mężem w drodze powrotnej z supermarketu, a to dwaj koledzy pod nieobecność rodziców przygotują w domu czarną mszę, a to sąsiadka puści w windzie takie wiatry, że sąsiad będzie się bał zjechać na parter, by nie pozostać posądzonym o „autorstwo”.
Wszyscy są tak samo pokraczni, mało szlachetni, cyniczni i głodni: zarówno pod względem gastrologicznym, jak i seksualnym czy technologicznym. Obowiązkowymi elementami późnonajntisowego sztafażu są przecież magnetowidy, sprzęt grający zza zachodniej granicy i wszelkiej maści konsumpcyjne zdobycze czasów przedunijnych. Shuty co rusz funduje nam jakiś groteskowy zwrot akcji i zarzuca scenografię coraz bardziej absurdalnymi rekwizytami, jakby – mówiąc po totartowsku – swędział go mózg, choć pojawiają się też elementy o wyższym stopniu zorganizowania. Przenikające się losy wybranych bohaterów sugerują, że pisarz zaczął już wówczas robić przymiarki do hipertekstowego „Bloku”. W każdym razie (wydawałoby się): to tyle.
Szybko okazuje się jednak, że pod tymi techno-brueglowskimi obrazkami kipi szaleństwo. W debiucie Shuty zarówno porusza kwestie niepohamowanej konsumpcji, która może służyć jako ersatz tożsamości, jak i sięga po wciąż aktualne problemy związane z patriarchalną, seksistowską wizją świata: nie brakuje tu bohaterek, których wartość jest określana przez pryzmat atrakcyjności seksualnej. Sam seks, podobnie jak przemoc (w obu przypadkach: te „realne”, a nie zapośredniczone poprzez popkulturę), zyskuje zresztą w „Nowym wspaniałym smaku” rangę nęcącego produktu, rekompensującego człowiekowi – a więc przede wszystkim: klientowi – brak innych intensywnych wrażeń. Zgodnie z hiperkapitalistyczną logiką utowarowieniu ulegają tu nie tylko wrażenia, ale i relacje międzyludzkie, a więc: sam konsument. Całe to „wielkie żarcie”, umieszczone na tle arcypolskiego pejzażu, zostało zresztą odrysowane przez Shutego w bardzo sugestywny sposób. Polecam w ramach rozrywki (lub: ćwiczenia z interpretacji, jeśli ktoś woli) porównać sobie poniższy cytat z wiadomymi fragmentami „Pana Tadeusza”:
W salaterkach pyszniły się smaczne galarety z nóżek świńskich w occie, a w nieco większych salaterkach masa budyniowa o niespotykanym w naturze odcieniu. […] Tuż obok, w równych odstępach, panoszyły się ślicznie skrojone pęta aromatycznej kiełbasy zwyczajnej. Grzybki wyglądały niezwykle jadalnie. W wazie wesoło buzował gorący rosół z kostek, a przy każdym zdjęciu pokrywki na salę wdzierały się kłęby pary. Niejednemu spociło się czoło i część twarzy nad górną wargą. Niejeden odkaszlnął pieprzną flegmą, taki był pikantny ten rosół, jak dowcip.
Shuty nie tylko sprawdza się jako obserwator późnonajntisowych realiów. Jak się dziś okazuje, przejawia również profetyczne zdolności. Sporo miejsca w „Nowym wspaniałym smaku” zajmują fragmenty dotyczące pułapek samodoskonalenia i przebodźcowania. W ślad za wymową podąża również strategia pisarska Shutego, którą da się wyczytać także z jego późniejszych książek. Można odnieść wrażenie, że język nie służy mu jako narzędzie reprezentujące i odbijające wyobraźnię, ale że to raczej wyobraźnia, wbrew tradycyjnemu procesowi myślowemu, jest uruchamiana za pomocą języka, poprzez dźwięki, konotacje, przypadkowe zlepy:
Marek lubi dobre filmy, nade wszystko lubi podróże, wydaje mu się też, że przeżył śmierć kliniczną, a ostatnio nawet interesuje się reinkarnacją. Doszedł do wniosku, że w swoim trzecim wcieleniu był jakimś w pizdę mędrcem na Wschodzie. „Jebać ich, jebać ich wszystkich” – krzyczy Marek, gdy mu pokazują migawki, coś tam, z tłumienia zamieszek, właśnie przecież na Wschodzie.
Wraz z każdą kolejną miniaturką „Nowy wspaniały smak” nabiera ciężaru – plugawy humorek z początku zastępują tu ciemne, dystopijne wizje, a całość zaczyna przypominać horror science fiction napisany przez złego, amfetaminowego brata bliźniaka Stanisława Lema. Shuty zdaje się sugerować, że niepohamowany głód musi budzić chęć do intensyfikowania doznań, a co za tym idzie: odwodzić nas od „rzeczywistości” i prowadzić w stronę sztucznych rajów. Takich, które co prawda umożliwiają spełnienie dowolnej zachcianki, ale zarazem skutkują bezdenną nudą:
A bo to robot kuchenny wpadał w depresję, że ciągle to samo, a to elektroniczny pasterz nudził się pilnowaniem i segregowaniem zbiorów (strata czasu, gdy mógłby na przykład flirtować z czarnymi dziurami), albo to maniakalny jednoręki bandyta strzelał do graczy masą plastyczną. Dekadencja w świecie nanoelektroniki. […] Inteligentne książki miast klasyki serwują niewybredną pornografię. Układy scalone odmawiają posłuszeństwa. Stają bykiem. Pamięć szwankuje, zawieszają się procesory, bo im nie w smak życie w cyberprzestrzeni. Chciałyby się dupczyć, kopulować, a choćby i tymi głupimi, przestarzałymi czinczami. Marzy im się prawdziwe życie, sztuczny miód, pasteryzowane mleko, rytualna magia seksualna na płaszczyźnie BIOS-u.
I choć sprawność językowa autora robi wrażenie, w drugiej połowie „Nowego wspaniałego smaku” wychodzą na wierzch słabości tego debiutu. Wizje Shutego stają się zapętlone, niecharakterystyczne – wciąż gdzieniegdzie robią wrażenie swoim upiornym dowcipem, ale zwykle prowadzą do konstatacji pod tytułem „tak, to już złapałem, co dalej?”. Mimo wymownego „poetyckiego realizmu” ostatniej z zawartych w zbiorze miniatur całość każe nam myśleć o „Nowym wspaniałym smaku” jako rzeczy no-prawie-że-znakomitej, ale chyba zbyt pospiesznej. Ponad wszystko jednak – zasługującej na skonfrontowanie ze współczesnymi realiami. Debiut sprawia początkowo wrażenie zbioru niezobowiązujących dykteryjek, (proto)past, którymi można się podzielić ze znajomymi. Wraz z każdą kolejną miniaturą „Nowy wspaniały smak” dowodzi jednak nie tylko obserwatorskiego zmysłu autora, ale i niemal proroczych zdolności. Przeczytanie z czasowego dystansu i przystawienie do teraźniejszości doprowadzi nas do ożywczych i przygnębiających wniosków – chciałoby się powiedzieć: jak to zwykle w przypadku lektury Shutego.