Nr 10/2021 Na moment

Aby zmienić społeczeństwo, nie wystarczy progresywne porno

Ewa Stusińska Mateusz Witkowski
Literatura Rozmowy Społeczeństwo

Z Ewą Stusińską, autorką książki „Miła robótka. Polskie świerszczyki, harlekiny i porno z satelity”, rozmawia Mateusz Witkowski.

 

Mateusz Witkowski: Zacznę jak poseł ZChN-u: jakie pożytki, poza zaspokajaniem fizjologicznych potrzeb, mogą wynikać z pornografii? Co jest w niej dobrego?

Ewa Stusińska: Dziękuję, że nie zacząłeś od pytania, dlaczego w ogóle zajmuję się pornografią – słyszałam je już w swoim życiu dziesiątki, jeśli nie setki razy. Dlatego możesz nawet lecieć ZChN-em (śmiech). Nie oceniam, czy porno jest zjawiskiem negatywnym, czy pozytywnym. Pracując nad reportażem, opisywałam sam fenomen, chciałam zbadać, w jaki sposób ta powszechna rozrywka zmieniała się na przestrzeni lat i gdzie nas, jako społeczeństwo, to doprowadziło. Przy tak rozległym fenomenie – według badań Geniusa z 2016 roku, co drugi Polak i co trzecia Polka w taki czy inny sposób „konsumują” pornografię – ocena w kategoriach „dobre” – „złe” jest chyba niemożliwa.

Zapytam więc inaczej: do czego transformacyjnemu polskiemu społeczeństwu służyła pornografia, dlaczego byliśmy jej tak głodni?

Po 1989 roku dużą rolę w debacie społecznej zaczęło odgrywać nawoływanie do „normalizacji”: gospodarczej, kulturowej, społecznej. Dostęp do rozmaitych przedstawień seksu zaczął być postrzegany właśnie jako coś normalnego – coś, czego wcześniej nie było, a do czego wolny człowiek powinien mieć prawo. Poza tym zadziałała magia zakazanego owocu. Społeczeństwo, któremu – ze względu na aparat cenzury – zakazywano takich rozrywek, miało wrażenie, że coś się przed nim ukrywa. Że kryje się za tym jakaś tajemna prawda, rozkosz, głębsze znaczenie. Jak się jednak okazało, porno nie niosło w sobie żadnych tajemnic: jego sens i zastosowanie były oczywiste.

Można odnieść wrażenie, że pogoń za pornografią była w naszym przypadku pogonią za „zachodniością”.

Jak najbardziej. W tym przypadku „wolność” i „dostęp” równały się „Zachód”. Nieprzypadkowo propaganda PRL-owska określała zachodni świat mianem zgniłego i niemoralnego. Socjalizm paradoksalnie miał być ostoją tradycyjnych wartości, a Zachód – z pornografią i rzekomym upadkiem rodziny – symbolizował zło. Po 1989 roku wszystko się odwróciło: prokościelny, konserwatywny naród nagle zaczął się zachłystywać pornografią, jakby na przekór PRL-wskim władzom.

Mówimy „cenzura”, „PRL-owska pruderia”, a przecież sama wspominasz o telewizyjnych przygodach Borewicza, w których często pojawiały się rozebrane panie. Komedia erotyczna „Och, Karol” z 1985 roku była natomiast hitem głównego nurtu. Po roku 1989 pornografii było mnóstwo, ale główne media długo pomijały temat.

Zadziałał tu podobny mechanizm jak w przypadku disco polo. Wiadomo było, że cieszy się coraz większą popularnością, ale prasa czy telewizja zdawały się tego nie zauważać.

„Gazeta Wyborcza” przekonywała, że Polak po 1989 zakochał się w Stingu i Pavarottim, choć na straganach królowało „Mydełko Fa”.

W tym rzecz: media postawiły sobie za zadanie kreowanie gustów. Narodziło się wtedy coś, co Jakub Majmurek nazwał propedeutyką wstydu – nauczanie, co wypada, a co nie; co zrobić, by nie wyjść na nuworysza, na przykład jakie filmy należy oglądać, a jakich unikać; jak być obywatelem w demokratycznym państwie. Tego typu działania zwykle przynoszą jednak odwrotny skutek.

Badania wskazują, że w 1989 roku magnetowidem dysponowało jedynie 4% Polaków. Kilka lat później: około 40%. Ci, którzy nie mieli takiego urządzenia, odwiedzali znajomych albo wybierali seanse w miejscach publicznych. Oglądało się wszędzie i wszystko: również porno. Wspominam w książce między innymi o nauczycielach, którzy umówili się na wspólną projekcję filmu pornograficznego w świetlicy.

W „Miłej robótce” podkreślasz też, że nie da się określić granicy między pornografią a erotyką. A może pierwsza z nich jest z gruntu tandetna, zbyt literalna?

Moje zainteresowanie tematem wzięło się akurat stąd, że trafiłam na pornografię, która zupełnie nie była tandetna. Mam tu na myśli przede wszystkim literaturę pornograficzną – od Henry’ego Millera przez Żeromskiego do Bataille’a. Pamiętajmy, że niektóre z ich dzieł były w swoim czasie uważane za książki porno. Nie chodzi tu jednak o wulgarność i dosadne określenia dotyczące genitaliów, ale o pewną transgresyjność, przekraczanie tabu dotyczącego opisywania relacji seksualnych. O poszukiwanie odpowiedzi na pytanie, czym jest seksualność i jaki ma wpływ na naszą tożsamość.

Zaczęłam się zastanawiać, dlaczego współcześnie pornografia kojarzy nam się zazwyczaj z piętnastominutowym filmikiem na Pornhubie. Mamy przecież do czynienia ze zjawiskiem o niebywale długiej tradycji – w Niemczech znaleziono niedawno kamienne dildo, datowane na czasy sprzed wymyślenia rolnictwa. Zawsze tworzyliśmy kulturę seksualną i jej pornograficzne przedstawienia. To, że teraz pornografia wygląda tak, a nie inaczej, wynika z szerszych procesów, między innymi z rozwoju technologii czy gospodarki kapitalistycznej. Współczesne porno jest zmacdonaldyzowaną wersją swojego gatunku – ale nie można oceniać przecież całej gastronomii przez pryzmat fast foodów.

Jeśli nie tandetna, to – z dzisiejszej perspektywy – do bólu kapitalistyczna?

A ściślej: neoliberalna. Aby osiągnąć zysk, jesteśmy w stanie wyeksploatować wszystkich i wszystko, wykorzystać wszelkie możliwe chwyty, nawet te związane z mechanizmami uzależnienia. Zarazem jednak stawiamy na proste, jednoznaczne rozwiązania, aby bilans zysków i strat był zawsze na plusie. Z pornografią jest tak samo. Nie chodzi o żadną rozkosz, samopoznanie, a jedynie o zysk, przykuwanie uwagi.

Czy pornografia nie znalazła się w takim razie na równi pochyłej? Widzieliśmy już tak wiele, że trudno nie czuć znużenia.

To dobre pytanie, wydawałoby się przecież, że wszelkie granice zostały już dawno przekroczone. Czy można zrobić coś więcej, niż odbyć stosunek z sześćset czterdziestoma sześcioma mężczyznami? Oczywiście da się zwiększać tę liczbę – zaledwie rok po pobiciu seksualnego rekordu świata przez Klaudię Figurę, wynik pobiła kolejna Polka, Marianna Rokita. Tylko czy kogoś to jeszcze interesuje? Włoski aktor Rocco Siffredi mówił niedawno, że seks analny jest standardem na planie filmowym, najlepiej podwójny – ale fizycznie nie jesteśmy już w stanie zrobić nic więcej, ciało ma ograniczoną wytrzymałość. Pojawia się pytanie, jak zaspokoić głód widza? Jakie kolejne transgresje obiecać?

Skoro nie ciało, to może wyobraźnia?

W branży porno cały czas szuka się takich fantazji, które nie zostały jeszcze wyeksploatowane. Przez ostatnie lata dominowały te dotyczące nieletnich dziewczyn. Branża niebezpiecznie pogrywała z wizerunkami kobiet wyglądających na znacznie młodsze, przedstawiała je jako „uczennice”, „córeczki” czy przypisywała inne atrybuty bardzo silnie związane z niedojrzałością. Ale granica między fantazją a rzeczywistością jest bardzo krucha. Jeden kolekcjoner magazynów pornograficznych powiedział mi, że największą cenę osiągają czasopisma ze zdjęciami Traci Lords. To modelka i aktorka, która dostała się do branży porno, używając fałszywego dowodu tożsamości, a gdy brała udział w pierwszych sesjach fotograficznych, nie miała jeszcze osiemnastu lat.

Aktualnie coraz popularniejszym trendem staje się krążenie wokół tabu kazirodztwa – na przykład relacji ojciec – córka. Oczywiście zdaniem branży nie mamy tu do czynienia z realnym stosunkiem seksualnym rodzica i dziecka, ale kreacją. Ze złamaniem tabu, ale wziętym w duży cudzysłów.

Przywołujesz badania, z których wynika, że Polska – pod względem konsumpcji pornografii – plasuje się na wysokim, czternastym miejscu na świecie. Podobno polscy widzowie szukają zazwyczaj rodzimego porno. Dlaczego w takim razie cała branża jest dziś już właściwie wymarła?

To trochę tak jak z pracą seksualną – nie jest zakazana, ale zakazane jest czerpanie z niej korzyści finansowych. Osoby, które wykonują ten zawód, nie mogą rozliczyć się w legalny sposób, a następnie wykazać przychodu, by – dajmy na to – wziąć kredyt. Tworzy się więc prawny paradoks. Polska pornografia funkcjonuje legalnie, ale wskutek braku odpowiednich regulacji czy właściwej ochrony prawnej działa trochę w szarej strefie. Nie może się nigdzie reklamować, raczej nie ma dużych szans na pozyskanie inwestora biznesowego czy kredytu, który pozwoliłby jej się rozwijać. Musi więc liczyć tylko na siebie. Przedsiębiorstwa, które chcą działać legalnie, przenoszą się zazwyczaj do Czech. W Polsce został jeszcze Pink Press, wydawca czasopism pornograficznych, Ledapol, producent gadżetów erotycznych i sławni lub niesławni Podrywacze.pl – dziś Xes.pl. Ale niewiele więcej.

fot. Katarzyna Onisk

Wróćmy do lat 90. – polska pornografia miała początkowo queerowo-feministyczne oblicze. Przywołałaś przed chwilą Pink Press: na czele tego tymczasowego imperium stał najpierw Sławomir Starosta, osoba LGBT, której poświęcasz sporo miejsca w książce.

Tak, to zaskakujące – jeśli wziąć pod uwagę heteronormatywność i seksizm większości produkcji pornograficznych – że wtedy wydawcami zarówno hardkorowego „Wampa”, jak i softowego „Playboya” byli geje albo kobiety. W książce zastanawiam się nad tym, jaki wpływ miało to na polską pornografię.

Ciekawe jest również to, że w polskich magazynach nie było miejsca dla lesbijek. Magda Szcześniak stawia w „Normach widzialności” tezę, że homoseksualne kobiety niechętnie eksponowały swoją orientację, bo łatwiej było im pozostać niewidocznymi. Dlatego świadomie przyjęły strategię nieoutowania się. Inaczej niż w przypadku gejów.

Piszesz też o popularności pisma „Cats”, którego twarzą była Szwedka Ylva. Popularność porno mogła więc stać się przyczynkiem ku progresywnej edukacji seksualnej.

Wiem, że jedna jaskółka wiosny nie czyni, ale przy tak dużej i różnorodnej polskiej produkcji znalazło się też miejsce dla treści szalenie postępowych, nawet jak na dzisiejsze standardy. Kolumna Ylvy w wysokonakładowym „Cats” (350 000 egzemplarzy) była przykładem edukacji seksualnej, na którą w Polsce wciąż nie ma miejsca. Ale żeby wprowadzić trwałą zmianę w polskim społeczeństwie, nie wystarczy progresywne porno.

Dużą popularnością cieszył się też dział ogłoszeń – wspominasz między innymi o małżeństwach poszukujących partnera lub partnerki do trójkąta.

Gdy przejrzymy sobie dziś Tindera, zauważymy, że profile są niemalże pozbawione opisów – po prostu prezentujemy pewien obrazek i liczymy, że będzie on na tyle komunikatywny, by trafić do kogoś, kogo tak naprawdę szukamy. Tymczasem w latach 90. musieliśmy postarać się, aby nasz anons wyróżniał się na tle tysięcy innych. A żeby po tej długiej „grze wstępnej” (na te odpowiedzi czekało się czasem kilka miesięcy) znaleźć odpowiednią osobę, musieliśmy precyzyjnie określić swój obiekt pożądania. Nadać naszym pragnieniom formę.

Swoją drogą, zdjęcia dołączane do anonsów przyniosły ze sobą nowy typ ryzyka. Jedna z par, które pojawiły się w „Peep Show”, trafiła następnie do „Super Ekspresu”, podano personalia małżonków. Szykany, z jakimi musieli się zmierzyć, a także, ogółem, coraz częstsze wykorzystanie seksu do szykanowania ludzi, sprawiły, że ludzie mniej chętnie dzielili się szczegółami swojego życia prywatnego.

Była więc szansa na to, aby oswoić temat seksualności, ale została zaprzepaszczona. O stanie polskiej edukacji seksualnej przykro w ogóle wspominać.

Tak. Pytanie brzmi jednak, czy osobom decyzyjnym zależy, aby wspierać działania edukacyjne. Brak świadomości dotyczącej własnego ciała to jeden z czynników, który sprawia, że łatwiej nami manipulować. Władzy bardziej opłaca się zarządzać społeczeństwem, które jest niewyedukowane w tym temacie.

Przywołujesz też próby cenzurowania pornografii – w 1996 roku spora grupa konserwatywnych działaczy doprowadziła do częściowego bojkotu prasy porno, powołując się na jej rzekome związki z pedofilią. Trudno nie dostrzec analogii: postulujemy zakaz aborcji, deklarując oficjalnie, że chodzi o obronę rodziny i społecznego ładu. Dochodzi do swego rodzaju moralnego szantażu.

Z jednej strony całe to dyscyplinowanie pornografii było dość śmieszne. Pamiętam performance zorganizowany pod koniec lat 90. przez młodzieżówkę SLD z Łodzi. W związku z planowanymi obostrzeniami działacze poubierali się w szaty pokutne z hasłami typu „Oglądałem zdjęcia Pameli” czy „Dzwoniłem do Kasi Figury”, a mężczyzna z napisem „Akcja Wyzwolenia od Seksu” okładał wszystkich równo biczykiem. Można sprowadzać to wszystko do absurdu, ale kryje się tu drugie, dużo poważniejsze i ściśle polityczne dno.

Ówczesne liberalne media podeszły do tematu w specyficzny sposób. Zamiast jednoznacznie bronić prawa do oglądania pornografii, traktując je zarazem jako prawo do stanowienia o swojej seksualności, a szerzej wolności, stanęły okrakiem. Dawały pole fundamentalistom do rozpowszechniania radykalnych treści, a z drugiej strony wspominały, że wolność słowa jest wielką wartością. Ówczesne elity intelektualne zupełnie się nie sprawdziły i nie ochroniły ludzi przed zakusami władzy. Dzisiaj jest podobnie.

Oglądamy porno na masową skalę, ale nie rozmawiamy o seksie. Ta nasza pruderia wynika twoim zdaniem wyłącznie z katolickiej tradycji?

Nie sądzę, nie brakuje przecież katolickich społeczeństw, które podchodzą do tematu seksualności w dużo zdrowszy sposób – niezły przykład stanowi Hiszpania. Może chodzi o nasze chłopskie pochodzenie, o genetyczny purytanizm i ukrywanie życia prywatnego przed innymi? Naprawdę nie wiem. Wiem natomiast, że seks, podobnie jak tęcza, nie obraża. I że ta lekcja jest dopiero przed nami.