„Kiedyś słuchało się prawdziwych piosenek dla dzieci…” – tak można by zacząć, a potem snuć sentymentalną opowieść, idealizującą utwory, na których wychowała się generacja dzisiejszych czterdziestolatków. Z pomocą schematycznej narracji z łatwością dałoby się stworzyć manichejski podział: zestawić utwory pochodzące z „Akademii Pana Kleksa” ze współczesnymi, zapętlanymi na YouTubie, estetycznymi koszmarkami, a następnie z mieszanką politowania i odrazy odwrócić się od kolejnego aspektu degrengolady współczesnego świata i bezpiecznie wzdychać za epoką minionej świetności. Tak właśnie można by – tylko że taka perspektywa nie miałaby wiele wspólnego z rzeczywistością.
Współczesna piosenka dziecięca to fascynujący temat z racji na swoją złożoność. Nie sposób jej podsumować krótkim zdaniem, jednoznacznie ocenić, spointować zgrabnym komentarzem. Jak niemalże cała dzisiejsza muzyczna kultura, tak piosenka dziecięca jest rozproszona, bardzo różnorodna, często pozamykana szczelnie w mniejszych lub większych bańkach internetowych.
Choć od czasu sukcesu Arki Noego żadna polska płyta z piosenkami dla dzieci nie zyskała porównywalnego rozgłosu, a do zbiorowej, nierodzicielskiej świadomości przebijają się tylko pojedyncze utwory towarzyszące spektakularnym filmowym superprodukcjom (takie jak hit z „Krainy lodu”, przebój familijnego karaoke, „Mam tę moc” zaśpiewany w polskiej wersji przez Katarzynę Łaskę), piosenka dziecięca nie zeszła do katakumb, gdzie zajmują się nią nieliczni zapaleńcy. W erze YouTube’a zajmuje ona wyjątkowo eksponowaną pozycję… lidera wyświetleń. „Despasito”, „Uptown funk” czy największy hit Eda Sheerana, „Shape of You”, muszą pod względem liczby odtworzeń uznać wyższość „Baby Shark Dance” południowokoreańskiego studia Pinkfong. Na polskim YouTubie jest podobnie: nie tylko czołowi raperzy, ale nawet Akcent czy Sławomir nie mają szans z Gummimisiem i utworem „Bańkę łap” (jego wykonawca pragnie zachować anonimowość) – największym hitem wytwórni Magic Records, która w Polsce jest obecnie prawdziwym potentatem, jeśli chodzi o muzykę dla dzieci.
„Bańkę łap” to część gigantycznej franczyzy, imperium zbudowanego wokół piosenki napisanej w 2006 roku przez Christiana Schneidera. Przykład Gummimisia, bazującego na patencie wcześniejszego sukcesu Crazy Froga (covery śpiewane zmodyfikowanym głosem przez „zabawną” postać), wyraźnie pokazuje, że współczesna, bijąca rekordy wyświetleń piosenka dziecięca to zaimpregnowany na zmiany, prostacki, nieironiczny eurodance. Słuchając Gummimisia w epoce fuzji trapu, r&b, soulu, funku, często wypieszczonych produkcyjnie utworów Taylor Swift, Beyonce czy Pharrella Williamsa, można mieć wrażenie, że oto cofnęliśmy się w czasie do ery przedinternetowej i jakimś cudem włączyliśmy jedną ze składanek Summer Dance Hits. Na szczęście nie samym Gummimisiem żyje YouTube. Niektóre kanały prezentujące piosenki dla dzieci, takie jak Śpiewanki.tv, dostarczają bezpretensjonalnych, nieinwazyjnych utworów z sensownym tekstem i estetyczną animacją. Inne, takie jak NutkoSfera, całkiem skutecznie edukują. Bardzo prawdopodobne, że współcześni kilkulatkowie po wielu latach będą nucić uzależniającą melodię „W układzie słonecznym”, chcąc przypomnieć sobie podstawową wiedzę o planetach.
Na telewizyjnych programach tematycznych, takich jak Mini Mini czy TVP ABC, piosenek wprawdzie nie brakuje, ale współczesna dziecięca telewizja nie wykreowała żadnych nowych gwiazd. Wydana przez Magic Records seria płyt „Największe przeboje Rybki Mini Mini”, podobnie jak analogiczne „Największe przeboje TVP ABC”, to mieszanka utworów powstałych w latach osiemdziesiątych (często w nowych, pozbawionych uroku wersjach) i zaaranżowanych bez większej oryginalności tradycyjnych melodii („Stary niedźwiedź mocno śpi”). Natknięcie się pomiędzy kreskówkami na nowy, niedrażniący utwór z ciekawszym tekstem to naprawdę rzadkość. Takie wyjątki jednak czasem się zdarzają: należy do nich „Kot” wykonywany przez Janusza Radka. Spory przebój (81 mln wyświetleń), do którego muzykę i tekst stworzył Marek Gordziej, postać znana raczej z niszowych projektów, takich jak Orkiestra Prowincjonalna, oraz świetnej audycji „Wszystkie czapki dobrodzieja” nadawanej w Radiu Kapitał.
W ostatnich latach można było odnieść wrażenie, że piosenka dziecięca triumfalnie powróciła do miejsca kojarzonego z czasami jej największych triumfów: Programu Pierwszego Telewizji Polskiej. Eurowizja Junior stała się bowiem, obok Sylwestra Marzeń, ukochanym dzieckiem Jacka Kurskiego – wychwalanym, spektakularnym show, promowanym w głównym wydaniu Wiadomości. Gdy Polska ponownie dołączyła do konkursu w 2016 roku, stała się w nim głównym rozgrywającym. Zwycięstwa Roksany Węgiel i Viki Gabor przyciągnęły przed telewizory sporą publiczność i pozwoliły wylansować autentyczne gwiazdy młodego pokolenia.
Medialna konwencja Eurowizji Junior od lat budzi wątpliwości poważniejsze niż tradycyjne narzekanie na muzyczną kiczowatość dorosłej wersji konkursu. Wiele krajów wycofało się z tej imprezy ze względu na promowanie wśród dzieci agresywnej rywalizacji (z tego powodu krytykowane są inne talent shows, takie jak TVN-owscy Mali Giganci). Innym problemem jest to, że na imprezie z hasłem „junior” w tytule coraz trudniej dostrzec jakąkolwiek specyfikę twórczości dziecięcej czy nastoletniej. Młodzi wykonawcy zostają wpakowani w format dorosłych gwiazd pop. O ile jeszcze w przypadku Roksany Węgiel czy Viki Gabor (w momencie występu odpowiednio czternastolatki i dwunastolatki) można to było uzasadnić, to już dziesięcioletnia Alicja Tracz wyglądała w nim nienaturalnie. Na początku lat 90. dziewczynka z jej bezsprzecznym talentem dostałaby prawdopodobnie do zaśpiewania jakąś urokliwą kompozycję z tekstem o szkole, przyjaźni i zabawie, a niekoniecznie zagrany na modłę hitów Adele zestaw frazesów na temat ambicji i samorealizacji („codziennie więcej chcę, urzeczywistnię sen”, „będę siłą”). Teksty utworów, które w ostatnich latach reprezentowały Polskę podczas Eurowizji Junior („I’ll Be Standing” czy „Anyone I Want To Be”), często wyglądają tak, jakby powstały w generatorze liberalnych mądrości o tym, że gdy tylko się postarasz, osiągniesz wszystko.
Zupełnie inną formułę „talent show” zaproponował Czesław Mozil, który w 2018 roku stworzył zespół Grajkowie Przyszłości (składający się z ponad 630 uczniów szkół muzycznych). Zamiast rywalizacji promował on wspólne muzykowanie i stwarzał dla ogromnej ilości młodych ludzi szansę nagrywania wraz ze znanymi postaciami (obok Mozila na płycie pojawili się też m.in. Matheo i Zuza Jabłońska). Pomysł nie tylko był dobry jako wartościowa koncepcja, ale – co równie istotne – przyniósł znakomite utwory, jak na przykład „Kalendarz adwentowy”, w którym na tle niepokojącej łagodności ksylofonów pojawiał się ze swoim wrzaskiem Quebonafide. Wszystko to, by oddać frustrację związaną z niemożliwością zjedzenia kolejnej czekoladki. Wbrew pozorom nie było w tym ani grama cringe’u.
Mozil z Grajkami Przyszłości nagrał płytę o świętach, która nie tylko nie bazowała na czułostkowym sentymentalizmie, ale i traktowała go z dystansem. W tytułowej kompozycji z tego albumu obraz wyjątkowego wspomnianego przez babcię i dziadka Bożego Narodzenia został przedstawiony ze sporą dozą ironii. Czy można bowiem poważnie potraktować fragment o tym, że dzień narodzin Jezusa był przed laty „ekstremalnie boży”?
Miejscem, gdzie piosenki dla dzieci radzą sobie dobrze, jest teatr. Świadczy o tym chociażby nagrana w 2015 przez Natalię Przybysz razem z Teatrem Chorea płyta „Lulabajki”, której powstania domagała się publiczność zachwycona koncertem. Album był luźnym nawiązaniem do formy kołysanki, zestawem utworów opowiadającym o snach i towarzyszących im doświadczeniach. Nie we wszystkich utworach udało się odnaleźć równowagę między muzycznym rozmachem (udział dziecięcego chóru i sekcji smyczkowej) a kameralnością. Jednak „Lulabajki”, choć z niemałą dawką jazzowo-soulowych akcentów, zaaranżowane w kunsztowny sposób, były naprawdę przebojowe, a jednocześnie, co nie tak często się zdarza, autentycznie zabawne. „Nocne strachy” traktowały na przykład o duchach, które „jedzą kluchy”. To z pewnością jedna z najlepszych współczesnych płyt z piosenkami dla dzieci, a jednocześnie album bardzo niedoceniony – teledysk do utworu „Pan księżyc”, który promuje „Lulabajki”, ma na YouTubie 58 tysięcy wyświetleń, co w żadnym stopniu nie odzwierciedla popowego potencjału projektu Teatru Chorea.
Inicjatywą z definicji niszową, z pogranicza teatru, performance’u i koncertu, są natomiast „grotesko-poważne impro-bajki na klarnet i skrzypce” zespołu SzaZa, który tworzą Paweł Szamburski i Patryk Zakrocki, opowiadający mocno surrealistyczne historie dla dzieci, których nastrój może niektórym kojarzyć się ze słynnym „Piotrkiem” Ścianki. Pop, kameralistyka, ambient przenikają się w ich nagraniach, tworząc mocno niepokojącą, senną atmosferę. Idealny materiał dla rodziców chcących przyzwyczajać dzieci do tego, że piękno bywa dziwne.
Połączenie muzyki poważnej z dziecięcą przyniosło też znakomitą płytę „Lutosławski Tuwim. Piosenki nie tylko dla dzieci”, na której zespół Kwadrofonik wraz z Dorotą Miśkiewicz wrócił do utworów, jakie legendarny kompozytor napisał do słów Juliana Tuwima. Album, który zdobył Fryderyka w kategorii muzyki kameralnej, to kompozytorski i wykonawczy majstersztyk, wpisujący się świetnie w nurt reinterpretacji zapomnianych nagrań z pierwszej połowy XX wieku (robi to również Jazz Band Młynarski-Masecki). Kwadrofonik swoją aranżacyjną finezją zawiesza odbiorcy wysoko poprzeczkę. Dzieci raczej przy tej płycie radośnie nie potańczą, ale muzyka występująca tu w roli błyskotliwego, elokwentnego narratora, z pewnością może przykuć ich uwagę. Jeśli oczywiście wystarczy skupienia na zmierzenie się piosenkami takimi jak „Kotek”, które kojarzą się z impresjonistycznymi kompozycjami Claude’a Debussy’ego.
Na bezpośredniość, energię i prostotę stawiają natomiast istniejące od 2017 Czereśnie. Zespół muzyków znanych z krakowskiej Hańby, podobnie jak w swoim bardziej znanym wcieleniu, proponuje punkowo-folkowe nagrania, które są w stanie w kilka sekund zjednać sobie uwagę kilkulatków. Utwory Czereśni to rysowane grubą, wyraźną kreską edukacyjne ilustracje, muzyczny elementarz operujący podstawowymi dźwiękami i słowami. Wszystko jest tutaj wyjaśnione językiem zrozumiałym dla kogoś, kto przed chwilą nauczył się mówić. „Kotek robi miau”, w owocach „są same witaminy”, a „sport to zdrowie” – do tego zestawu podstawowych prawd przedszkolaka Czereśnie dorzucają bardziej aktualne kwestie. W „Betonie” narzekają na zanik zieleni w przestrzeni miejskiej, a „Mama i tata” przedstawia rodzinę, w której nie obowiązuje stereotypowy podział obowiązków na „męskie” i „kobiece”. Takie nawiązania to we współczesnych piosenkach dla dzieci cenna rzadkość (choć w tym przypadku zrealizowana trochę zbyt czytankowo). O ile na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych w utworach Natalii Kukulskiej czy Magdy Fronczewskiej można było zobaczyć dzieciństwo ery popularności Michaela Jacksona i gumy Donald, o tyle obecnie tekściarze pokroju Jacka Cygana nie tworzą piosenek o Minecrafcie (wyręczają ich w tym youtuberzy), z premedytacją omijają dzisiejsze realia.
„Żadnych odniesień do współczesności – jakichś komórek, tabletów, komputerów i innych technologii” – takie wytyczne przekazał autorom tekstów na pierwszą płytę Jerza Igora Jerzy Rogiewicz, który razem z Igorem Nikiforowem tworzą być może najciekawszy i najbardziej konsekwentnie działający współczesny zespół nagrywający piosenki dla dzieci. Zdecydowanie nie próbują oni rywalizować z mainstreamem: raczej przeciwstawiają mu nieoczywiste harmonie eleganckiego alternatywnego popu tworzonego z dużą dozą czułości i poetyckości.
Produkcje Jerza Igora można nazwać koncept-albumami – każda skupia się na określonym temacie, któremu podporządkowana zostaje odpowiednio dobrana muzyka. Na debiutanckiej „Małej płycie”, której powstanie sprowokowały narodziny syna Jerzego Rogiewicza, najwięcej jest stereolabowych, subtelnie elektronicznych kołysanek, tekstowo często dość abstrakcyjnych, odrealnionych, zawieszonych między jawą a snem. Album „Zimą” był aranżacyjnie prostszy, w większym stopniu oparty na brzmieniu gitary akustycznej, często zaśpiewany półszeptem, co dobrze łączyło się z tekstami portretującymi tytułową porę roku jako czas, gdy „lisy chodzą o wiele ciszej i bardzo długo śpią”.
Teksty na płyty Jerza Igora tworzą znakomici autorzy, często znane postaci ze świata literatury i teatru (m.in. Natalia Fiedorczuk, Grzegorz Uzdański, Joanna Halszka Sokołowska), którzy piszą na zasugerowany temat. Tak też powstała koncepcja wydanej w grudniu 2020 roku „Wyspy”: zdecydowanie najlepszej płyty duetu, na której udało się wyjść poza ograniczenia wcześniej wypracowanej formuły.
Słuchając „Małej płyty” czy „Zimą”, można było odnieść wrażenie, że wiele z zawartych na nich kompozycji doceniało się na chłodno, były obiektywnie dobre, ale brakowało w nich wyrazistości, nośności. Ilość youtubowych wyświetleń utworów z „Zimą” pokazuje brutalną prawdę: dzieci raczej nie zamęczały rodziców utyskiwaniem: ja chcę jeszcze raz! Rogiewicz i Nikiforow często powoływali się w wywiadach na dziedzictwo Kaberetu Starszych Panów, tylko że Wasowski i Przybora tworzyli pop z odrobiną melancholii, a nie melancholię z odrobiną popu.
Na szczęście najnowsze piosenki Jerza Igora są dynamiczniejsze, czasem tekstowo prostsze i zwyczajniejsze, w dobrym tego słowa znaczeniu. Mniej w nich baśniowości, a więcej pragnienia swobody, wolności, odkrywania i poznawania świata, co bardzo pasuje do nastroju kompozycji takich jak „Wagary”, utrzymanych w klimacie nagrań Belle and Sebastian lub Sufjana Stevensa.
Po raz pierwszy na płytach Jerza Igora tyle miejsca poświęcono sytuacjom i emocjom niejednoznacznie pozytywnym. Synthpopowa „Wyspa” mówi o frustracji wynikającej z konieczności liczenia się wieloma zakazami i nakazami, posępno-rozczulająca „Melancholia” (w stylu Scotta Walkera) z doskonałym tekstem Doroty Masłowskiej opisuje konieczność przetrawienia smutku. Znakomicie pokazuje, że dzieciństwo to nie czas stereotypowej beztroski, ale okres, w którym jednym z najważniejszych doświadczeń jest uczenie się nazywania i oswajania niepokoju.
Mieszane uczucia budzą na „Wyspie” finałowe „Urodziny” z gościnnym udziałem Alex Freiheit. Z jednej strony to odważna próba zmierzenia się ze współczesnością, przed którą tak bronili się na początku swej działalności muzycy Jerza Igora. Temat nadmiaru prezentów, niepotrzebnego plastiku, coraz większej wrażliwości na los zwierząt poruszony został w monologu bohaterki, która nie ma ochoty godzić się na wizję urodzin zaproponowaną przez rodziców. Można by z ulgą stwierdzić, że wreszcie ktoś przedstawił dziecko żyjące tu i teraz: małego ekologicznego radykała, kilkuletnią feministkę, ogłaszającą swój pierwszy, urodzinowy strajk. Czy jednak słuszne poglądy nie zostały tu wyłożone zbyt tendencyjnie? Gdy Alex Freiheit przedstawia monolog kilkulatki, słychać dorosłą osobę wcielającą się w dziecko, zbyt modelowo nonkonformistyczne. Trudno uwierzyć w realność tej dziewczynki.
Komentując najnowszą płytę Jerza Igora, Bartek Chaciński zauważył z celną złośliwością: „Rodzice chcą dla dzieci wszystkiego najlepszego. W tym również tego, co im samym dobrze się kojarzy. Stąd pewnie zestawy piosenek dla najmłodszych tak często są melancholijnymi opowieściami o własnym dzieciństwie”. Jest to zarzut, który akurat do „Wyspy” pasuje najmniej, ale z pewnością dobrze oddaje specyfikę dużej części współczesnej twórczości tworzonej dla dzieci, dedykowanej dzieciom, a tak naprawdę zaspokajającej fantazję rodziców o wyidealizowanej przeszłości wolnej od współczesnego pośpiechu, smartfonów i tabletów. Słuchając niejednokrotnie znakomitych avantpopowych czy jazzowo-soulowych kompozycji, często trudno uwolnić się od pytania: kto jest ich głównym, a kto dodatkowym odbiorcą? Czy to nagrania przede wszystkim dla dzieci, czy także dla nich? Wartość utworów Andrzeja Korzyńskiego z „Akademii Pana Kleksa” polega między innymi na tym, że one takich wątpliwości nie budziły.
Twórcy ambitniejszych piosenek skierowanych do kilkulatków często zdają się pogodzeni z niszowością swoich nagrań, choć nie są na nią skazani. Logika rynku muzycznego, w którym zasady dyktuje liczba wyświetleń, nie wyklucza sukcesu oryginalnej, dobrej muzycznie i tekstowo, przebojowej propozycji. Choć trudno sobie wyobrazić w tej roli melancholijne piosenki Jerza Igora, to na przykład „Lulabajki” Pauliny Przybysz czy wspólna płyta Czesława Mozila i Grajków Przyszłości teoretycznie mogły dotrzeć do znacznie szerszego grona odbiorców. Może w przypadku tych płyt zawiodły działania promocyjne, zbyt słabe, by przebić się dalej poza krąg wielbicieli teatru, środowisko uczniów szkół muzycznych lub czytelników kilku portali, które napisały o inicjatywie? Taki rozgłos bardzo by się przydał, by wszechpotężne algorytmy mogły podsuwać rodzicom czy nauczycielom edukacji wczesnoszkolnej ciekawsze muzycznie propozycje niż tandetne wersje tradycyjnych melodii okraszone prymitywnymi animacjami.
Współczesna piosenka dziecięca bywa zarówno drażniąco infantylna, jak i pretensjonalnie dojrzała, potrafi oczarowywać tekstową poezją i irytować pakietami frazesów, bywa wszechobecnym viralem i niszowym eksperymentem. Być może nigdy wcześniej nie była tak różnorodna, a jednocześnie w swojej najciekawszej wersji tak mało popularna. Raczej nie stanie się w przyszłości doświadczeniem pokoleniowym, wspólnym mianownikiem wspomnień całej generacji dzisiejszych kilkulatków. Gdy dorosną i wpadną na dziwny pomysł, by poruszyć temat piosenek sprzed wielu lat, nie zaczną z nostalgią wspominać dobrze znanych przebojów. Bardziej prawdopodobne jest to, że zaskoczą siebie nawzajem pamiętanymi melodiami. Tak może rozpocząć się naprawdę ciekawa rozmowa. Tylko czy dźwięki z odległego z dzieciństwa będą na tyle istotne, żeby kiedyś chciało się ją w ogóle rozpoczynać komuś oprócz byłych Grajków Przyszłości?