Z Igorem Jarkiem, nominowanym do Nagrody-Stypendium im. Stanisława Barańczaka, rozmawia Monika Glosowitz.
Monika Glosowitz: Pamiętam Igora Jarka jako autora cyklu o Garrym, który publikowałam w „artPapierze” w 2013 roku. I choć Garry mówi mniej więcej o tym samym, o czym mówią bohaterki i bohaterowie nominowanego do Stypendium im. Stanisława Barańczaka „Halnego”, to nie zrobił na mnie takiego wrażenia jak oni. Chyba wiem dlaczego – bo był zbyt grzeczny i zbyt obcy. Bohaterki i bohaterów „Halnego” nie od razu polubiłam, ale uznałam ich za swoich. Opowiedz, skąd się wzięli, jak blisko Ciebie siedzieli.
Igor Jarek: Na pewno dalej niż Garry, który jest dosyć mocno autobiograficzny. Tymczasem bohaterzy „Halnego” są bardziej – jakiegoś rodzaju mocno skoncentrowaną – atmosferą, w której trochę się wychowywałem, pracowałem i której w tych opowiadaniach po prostu nadałem cechy ludzkie. Więc raczej nie chodzi o to, że koło mnie siedzieli, a raczej po prostu nimi oddychałem czy oni gdzieś tam krążyli w moim krwiobiegu…
Pytam o to nie dlatego, żeby Cię nakłaniać do zwierzeń, ale żeby pójść w trochę inne rejony niż te, w które zapędziła się krytyka komentująca Twoją książkę. Jedni nazywają ją nowatorską, inni wtórną, ale wszyscy – bez mała – skupiają się na formie i języku. Wiadomo, książki tworzy się ze słów, ale krytyka zatrzymująca się na tej powierzchni i szukająca znaczenia jako odniesień do antycznych wzorców czy innych literackich narracji mnie rozczarowuje. Rozczarowuje dlatego, że się perfidnie obnaża – pokazuje, że jej sens zbudowany jest na oddaleniu od tego, co nieinteligenckie, nieelitarne, niechlujne, nieładne et cetera. Wszystkie przeciwieństwa natomiast mogą być przez nią zaakceptowane jako artystyczne, literackie, cenne czy wybitne tylko wtedy, gdy zostaną opisane jako gra z tradycją czy formą, zabawa, udawanie, estetyczny wybryk, czy – szach-mat – eksperyment! Rozgadałam się trochę, ale oburzyły mnie najbardziej dwie uwagi. Jedna o tym, że obdarzanie przeciętnych normalsów ponadprzeciętnym dowcipem i inteligencją powoduje dysonans, a druga, że udajesz niewykształconego proletariusza i nabierasz czytelników, a tak naprawdę piszesz grecką tragedię. Serio, dlaczego nie napisałeś ładnej książki o ładnych ludziach w ładnym świecie?
Hmmm… Co do antycznych wzorców, to wiadomo, że bardzo zdziwiła mnie taka interpretacja i sam pewnie bym tego nie wymyślił, a tym bardziej nie nazwał się Sofoklesem z Huty [śmiech]. W ogóle porównanie czegokolwiek do antycznych tragedii jest dosyć ryzykowne, dlatego że prawie wszystko, co czytamy lub oglądamy, można by podpiąć pod którąś z zasad fundujących grecką tragedię; przecież Magda Gessler w swoich programach robi za chór, a walcząca o prawdę Mildred z „Trzech bilbordów za Ebbing…” to nikt inny jak Antygona.
Nie do końca też wiem, co miał na myśli ktoś, kto pisał, że obdarzanie normalsów ponadprzeciętnym poczuciem humoru powoduje dysonans. Może ja albo ty znamy jakichś innych normalsów niż tamten krytyk?
Raczej nie można mówić o udawaniu, gdy w rubryce wykształcenie wpisuję „podstawowe”. Nie jestem z tego dumny i uważam wręcz, że mój brak edukacji jest żałosny, ale taka jest prawda. W moim przypadku ludzie chyba mylą wykształcenie z oczytaniem, ponieważ tak się utarło, że tylko ludzie wykształceni „potrafią” czytać. To oczywiście zajebista bzdura!
Chyba nie mam tyle talentu, żeby pisać o ładnych ludziach w ładnym świecie. Zresztą tutaj mają swoją „niszę” reżyserzy polskich filmów, którzy dbają nawet o to, by powstańcy warszawscy mieli sześciopaki.
Myślę, że masz tyle talentu, żeby obdzielić całą dzielnię! „Halny” jest tak misternie skonstruowany, tak pięknie językowo zróżnicowany, tak dynamiczny, że wyobrażałam go sobie jako hit Netfliksa. Zaraz potem przypominało mi się, że któraś z rozgłośni przepraszała słuchaczy, że nie mogą przeczytać fragmentów na głos, bo są zbyt wulgarne. Ale chciałam Cię na marginesie tych kontrowersji książkowo-życiowych, które wykorzystuje cała maszyneria promocyjna, PR-owa i marketingowa, zapytać, jak udało Ci się uniknąć zawłaszczenia Twojej historii przez reklamowego potwora? Wykonałeś tak ważny gest również w imieniu innych rodziców dzieci z niepełnosprawnościami i jednocześnie uniknąłeś clickbaitowego bohaterstwa. Czytałam, że został złożony wstępny projekt ustawy, która ma umożliwić osobom pobierającym świadczenia pielęgnacyjne podjęcie dodatkowej pracy. Czy wiadomo, co dalej?
Dzięki. Nie do końca wiem, jak udało mi się tego uniknąć, ale wiem dokładnie, kiedy przestały mną interesować się media – było to wtedy, gdy dowiedziałem się, że będę jednak mógł odebrać nagrodę. Że nikt nie weźmie białemu facetowi po trzydziestce jego pieniędzy. Wszyscy odetchnęli z ulgą [śmiech]. Tymczasem generalnie leje się na fakt, że ofiarami tego systemu są najczęściej kobiety, które urodziły niepełnosprawne dzieci. Bo przecież co w tym interesującego, że kobieta musi poświęcić swoją ambicję, a nawet życie na ołtarzu jakiegoś systemu, który – co śmieszniejsze – istnieje w kraju, w którym broni się życia wszystkich i wszystkiego. No chyba, że jest się kobietą z niepełnosprawnym dzieckiem, albo lesbijką, gejem czy osobą transseksualną – wtedy już niekoniecznie.
Wiem, że taki projekt został złożony, ale nie mam pojęcia, co dalej.
A masz zamiar coś z tym problemem zrobić? Pamiętam, że wspominałeś w mediach społecznościowych o tym, że napisały do Ciebie dziesiątki matek niepełnosprawnych dzieci. Masz jakiś pomysł, żeby sprawić, aby te głosy stały się głośniejsze, słyszalne, a jednocześnie niewykorzystane bezczelnie w imię czyjegoś chwilowego interesu?
Mam pomysł, ale jak na razie to tylko pomysł i nawet nie ma sensu o tym mówić.
Rozumiem, mam nadzieję, że już niedługo będziemy mogli o tym porozmawiać. A tymczasem opowiesz więcej o tym, jak powstawał „Halny”? Pytam w zasadzie szeroko, o wszystko. Z jednej strony o organizację czasu i przestrzeni kogoś, kto pisze, a nie żyje z pisania, o godzenie obowiązków opiekuńczych z procesem twórczym, a z drugiej o cyzelowanie tych opowieści. Bo widać, że praca szlifowania języka nie była szybką korektą, tylko drobiazgową obróbką skrawaniem.
„Halnego” pisałem najczęściej w momentach, gdy Iga była czymś zajęta albo miała drzemkę. Później było prościej, bo poszła do przedszkola, a mój czas na pisanie stał się bardziej urzędowy.
Nie mam ani jakiegoś specjalnego miejsca na pisanie, ani nawet biurka. Pisząc, staram się nie unikać domowych obowiązków i tego, co aktualnie jest grane „na wokandzie”. Zresztą nie jest to jakoś bardzo skomplikowane, bo nasze mieszkanie ma 35 metrów, więc generalnie tylko Iga ma swój pokój.
Jestem z tych, co więcej wyrzucają niż piszą. Moja żona jest zawsze pierwszym czytelnikiem i ona też zawsze podpowiada mi co wyrzucić. Z tego powodu przy „Halnym” korekta dotyczyła raczej pewnych nieścisłości czy błędów związanych z fabułą, a nie była skrawaniem, bo tekst był już dosyć mocno wyczyszczony. Co, jak mam nadzieję, w żaden sposób nie odejmuje zasług pani Krystynie Bratkowskiej, która jest świetną redaktorką i korektorką, i w ogóle świetną osobą.
Właśnie tak mi się wydawało, bo akcja jest wartka, nie ma w ogóle niepotrzebnych dłużyzn, lecimy jak w dobrym serialu kryminalnym. Czemu umieściłeś swoich bohaterów w Nowej Hucie? Przecież słychać, że oni godajom [mówią w języku śląskim]!
Słychać było nawet bardziej. Zwłaszcza że jeden z moich bohaterów gadał do innych „ty deklu” albo „ciulu”. Oczywiście możemy te teksty usłyszeć gdzie indziej, ale na Śląsku dużo częściej, dlatego to wszystko czyściłem.
Są z Huty, bo potrzebowałem oddechu od Śląska. Huta mnie zachwyciła i dlatego moi bohaterzy tutaj mieszkają, ale prawda jest taka, że równie dobrze mogliby mieszkać na Nikiszu czy katowickiej Paderewie.
No właśnie, nawet na familokach w Czerwionce! Strasznie mnie korci, żeby zapytać, dlaczego potrzebowałeś oddechu od Śląska, więc pytam, a co tam!
Może właśnie dlatego, żeby napisać coś takiego jak „Halny”. Mieszkając jeszcze w Katowicach, miałem mniej czasu na pisanie, a przeprowadzka do Krakowa to z jednej strony wzięcie odpowiedzialności za Igę – bo to Judyta chodziła do pracy – z drugiej strony jednak właśnie czasu na pisanie miałem więcej, Iga okazała się świetnym kompanem, a opieka nad nią była dużo przyjemniejsza niż fedrowanie węgla.
Czy potrzebny był Ci też dystans do tego świata, z którego pochodzisz? Dużo ostatnio zastanawiam się nad tym, jak się pozbyć z własnej głowy kultu pracy fizycznej wyniesionego ze „starego” świata i poczucia wstydu za niewpasowanie do „nowego”, i ten wstyd na pewno ma charakter klasowy. Tu źle, tam niedobrze. Na nic mądrego wciąż nie wpadłam. Jak Ty to wszystko układasz? W końcu przeżyłeś prawdziwe tąpnięcie, prawda?
Ja chyba zawsze już będę gdzieś tam głęboko w sobie sądził, że jak się w robocie nie ujebiesz, to nie pracowałeś. Tym bardziej jest to głupie, bo znam sprawę z dwóch stron i doskonale zdaję sobie sprawę, że pisanie – chociaż w zupełnie inny sposób – jest ogromnym wysiłkiem już choćby dlatego, że jak zdawałem esera (czyli aparat ucieczkowy) i lampę na cechowni, to przestawałem myśleć o robocie, a z pisaniem tak fajnie nie jest. Pisze się cały czas, niezależnie od tego, czy przed komputerem, kartką, czy idąc z żoną i córką na spacer.
Nie powiedziałbym, że sobie cokolwiek poukładałem. Po prostu przyzwyczaiłem się, że musi być tak, a nie inaczej, w czym chyba trochę śląska mentalność pomaga.
Co to jest aparat ucieczkowy?
To taka czarna, plastikowa skrzyneczka, którą górnicy noszą na ramieniu. W tej skrzynce jest maska i zapas tlenu, wkładasz ją, kiedy zaczyna się palić albo istnieje jakiekolwiek inne zagrożenie związane z wentylacją, zadymieniem i tak dalej. Podczas wywiadów z górnikami robionymi zaraz przed zjazdem albo tuż po wyjeździe łatwo ją zauważyć.
Musiałeś kiedyś na dole [w kopalni pod ziemią] uciekać?
Na szczęście nigdy nie musiałem zakładać aparatu. Zresztą pracowaliśmy nieraz na tak długich chodnikach, że w razie któregoś ze wspomnianych przeze mnie niebezpieczeństw i tak nie zdążylibyśmy najpewniej dojść do głównego chodnika czy tam wentylacyjnych. Dlatego sporo kolegów zostawiało swoje aparaty przed wejściem do chodnika, bo one są dosyć ciężkie i nieporęczne. Ja taki odważny nie byłem.