Jeśli powiem, że ten film jest jak wyszywanka, będzie to truizm. A jeśli truizm, to uznacie mnie za nudziarza, może nawet grafomana. Zmartwię się, zacznę rozpamiętywać własne porażki (było ich więcej niż sukcesów), zerwane więzi (tylko takie znam), nieudane dzieciństwo (istnieje jakieś inne?!), szarugę za oknem (lato, wróć!). Wyliczankom nie będzie końca, a ja i tak niewiele na to poradzę – „Może pora z tym skończyć” Charliego Kaufmana jest makatką z pokoju dziadka. Budzącym dziecięcą ciekawość artefaktem z innej epoki. Autotematyczną tablicą śledczą, na której znajdziemy karteczki do przypominania zapomnianych rzeczy, pożółkłe widokówki, odznaczenia „zasłużonym ojczyźnie”, stare listy zakupów, pudełeczka po zapałkach „z gołą babą”. Stary woźny sprząta korytarze jaźni, wygląda przez okienko „do wewnątrz” – niczym jakiś sąsiad-creep zza firanki w wesołe motyle – i przewija kasetę. Magnetowid trybi i chrzęści, chociaż dawno przyprószył go kurz
I wcale nie mówię, że to źle – ktoś napisał gdzieś na pejach, że Kaufman wymyślił kino na nowo. Sam, w pojedynkę, zaczynając od debiutanckiego „Być jak John Malkovich” (reżyserował Spike Jonze), wykopał się z ciemnej piwnicy amerykańskiego sitcomu prosto na powierzchnię awangardy. Osobność jego pomysłów przytłacza, ale daje też satysfakcję. I nie bierze się ona z jakiejś szczególnej oryginalności. To znaczy bierze, tyle że jest to oryginalność możliwa wyłącznie w branży filmowej. Metoda Kaufmana przypomina typową literacką introspekcję – malowanie wewnętrznego pejzażu autobiograficznego, splatanie nie faktów, lecz stanów psychicznych, wyobrażeń, fantazji, skojarzeń, emocji w luźne, choć zarazem precyzyjnie pomyślane ciągi. Sklecanie, zszywanie siebie mniej za pomocą słowa, a bardziej – dziwnych, niepokojących obrazów, które w założeniu mają oddawać proces myślenia. Hollywood tego nie lubi, telewizja – lubi trochę bardziej, ale dopiero od niedawna. Nic więc dziwnego, że „Może pora z tym skończyć” otwierają ujęcia staroświeckich tapet i zasłon – ściennego horror vacui, nie do udźwignięcia dla młodocianego poczucia smaku – przebite fotografią oldschoolowej maszyny Singera. Kaufman szyje sobie derkę, lecz nie po to, żeby pod nią zalec i odpocząć. Mozaikową materią wyścieła wnętrze swojego pokoiku, a następnie wpuszcza doń Kobietę.
Po co to robi – tutaj zdania są już podzielone. Klara Cykorz, krytyczka, z którą bardzo często się zgadzam, uważa, że rozwiązanie filmu jest „niespodziewanie przewidywalne”, a reżyser „ostatecznie schronił się w ciepełku seksistowskiej kliszy”. Z kolei Mary Beth McAndrews, autorka bardzo osobistego tekstu z serwisu Rogerebert.com, kładzie nacisk na „nabywanie kobiecej samoświadomości”, „uświadomienie sobie własnej (podrzędnej) roli w męskiej fantazji” i (udaną) próbę wyemancypowania się z niej. Ta rozbieżność to dobry znak, bo prowadzi nas do kolejnego z Kaufmanowskich pryncypiów – większość piszących o filmie podkreśla, że czytelniczki-widzki nie wolno pozbawiać indywidualnej pracy interpretacyjnej, przyjemności czerpanej z samodzielnego rozsupływania węzełków tej skomplikowanej, skupionej na sobie i najeżonej cytatami łamigłówki. W świecie fandomów powiedzielibyśmy – zakaz spojlerowania, spoiler alert!, chociaż byłoby to cokolwiek mylące nadużycie. Narracja, fabuła, intryga, miejsce akcji, rzeczywistość, bohaterowie – wszystko to w „Może pora z tym skończyć” istnieje, ale na bardzo umownych zasadach, poddawane nieustannej destrukcji, stawiane na nowo, w innych formach, innym czasie, innej przestrzeni. Świat przedstawiony nie ma spójności, a postaci – ugruntowanych tożsamości. To w końcu środek cudzego łba, wnętrze wnętrza, myśli rozpływające się w kolejne myśli, wspomnienia przepoczwarzone upływem lat, fantazje zabarwione lękiem, sny nakręcone pragnieniem. Surrealizm, groteska, paranoja.
I ja także nie zamierzam bruździć. Zdecydujcie sami, czy reżyserskie rozmycia i klamry są wyrazem autentycznej troski o widza, czy tylko pretensjonalną demonstracją wszechmocy autora. Oraz czego tu więcej: gęstej czarnej żółci, delikatnej melancholii, krytyki toksycznej męskości, staroświeckiego protekcjonalizmu? Sam poprzestanę na szkielecie: nowy Kaufman to rzecz o wycieczce. „Lubię wycieczki. Dobrze jest przypomnieć sobie, że świat jest większy niż wnętrze twojej głowy” – ta kwestia pada na początku filmu, ale przecina całość jak głęboka bruzda. Młoda kobieta (Jessie Buckley) wyrusza poznać rodziców chłopaka (Jesse Plemons), z którym planuje zerwać. Słuchamy jej monologu wewnętrznego, słuchamy dialogu pary, który jest przecież niczym innym jak syntetyczną tkaniną z kryptocytatów literackich, filmowych, publicystycznych. Obserwujemy rozmywające się tożsamości, starzejące się i młodniejące ciała, amalgamaty ról społecznych, zainteresowań, cudzych i własnych spojrzeń. Pada śnieg, zalega ciemność, na piersi siedzi diabeł i nie dopuszcza jawy. W końcu, raz czy dwa, słowa układają się w sensowne zdania. „Jake chce mnie widzieć jako kogoś, kto widzi jego. Chce być widziany, i to widziany z aprobatą. Taki jest mój cel w tym wszystkim, w życiu” – mówi Kobieta w skórze Jessie Buckley. Tylko czy to na pewno klucz do sedna, czy raczej kolejna maska? Chodzi o wyjście z siebie, czy jeszcze głębsze wejrzenie w narcystyczne mroki? Nie ma się za bardzo czego chwycić, a lepiej już tonąć dalej, niż wziąć za dobrą monetę zaproponowane przez Kaufmana „rozwiązanie”. Zbyt zwyczajne, żeby dało się nim kogokolwiek usatysfakcjonować.
Jedno wiem na pewno: jako osoba z diagnozą klinicznej depresji (może to autozłośliwość, ale czy jest jeszcze ktoś, kto nie posiada takiego rozpoznania?) dostrzegam w „Może pora z tym skończyć” znajome cykle samoumartwiania. Nieustającego rozpamiętywania straconych szans, nieprzeżytych żyć, nieukojonych emocji, niewypowiedzianych słów, niepodjętych decyzji. Cierpliwe, metodyczne rozkładanie na czynniki pierwsze własnej niepełności. Braku, który próbuje się wypełnić fantazją i tylko w fantazji odnajduje spokój. Teraz już wiem, dlaczego Netflix sprzedaje Kaufmana pod etykietką horroru. Tak, jest tu groza, jest tu strach przed masochizmem, przed samym sobą jako wampirem wbijającym kły we własne przeguby, przed pętlą jako metaforą człowieczego życia. Jak w tej filmowej przypowieści o świniach pożeranych żywcem przez robaki. Nie mogę się tylko zdecydować: reżyser chce nas – jak te świnie – dobić czy może raczej podźwignąć? I znowu, jak to u Kaufmana – w pytaniu pogrzebano odpowiedź.
„Może pora z tym skończyć”
reż. Charlie Kaufman
premiera: 4.09.2020
Netflix