Drugi film w karierze jest ponoć zawsze najtrudniejszy. Szczególnie dla tego, którego debiut został doceniony. Zazwyczaj producenci chcą jak najszybciej skapitalizować sukces i namawiają twórcę do ekspresowego przystąpienia do prac nad kolejną fabułą. Scenariusze powstają wtedy w pośpiechu albo pochodzą z czasów sprzed debiutu. Nie wiem, która wersja dotyczy „Jak najdalej stąd” Piotra Domalewskiego – ale na pewno jest to jeden z tych przypadków. Autor znakomitej „Cichej nocy” podjął ten sam temat, co w swoim pierwszym filmie, ale tym razem nie popisał się scenopisarską precyzją, która charakteryzowała debiut.
„Jak najdalej stąd” wieńczy emigracyjną trylogię Domalewskiego, na którą złożyły się „Cicha noc” i krótkometrażowe „60 kilo niczego”. Najnowszy film stanowi połączenie wątków z poprzednich dwóch filmów. Z jednej strony mamy (nieco inaczej rozpisaną) historię z „Cichej nocy”, w której emigracja stanowi przyczynę rozluźnienia rodzinnych więzi i emocjonalnego kryzysu. A z drugiej – opowieść zawiązuje się w momencie tragicznego wypadku imigranta – tak jak w etiudzie.
Tym razem rodzinne pretensje i emocjonalne zaniedbania nie wybuchają w przytulnym domostwie, gdzieś na prowincji, lecz na obczyźnie. To główna zmiana względem wcześniejszego filmu. Siedemnastoletnia Ola wybiera się w podróż do Irlandii, by sprowadzić do kraju ciało tragicznie zmarłego na budowie ojca. Pierwsze „odwiedziny” taty pomogą odkryć dziewczynie kilka jego sekretów i lepiej go poznać. Być może będzie to najbliższe spotkanie tych dwojga od długiego czasu, wszak mężczyzna za granicą przebywał przez pół życia córki.
Domalewski ponownie przyjmuje perspektywę dziecka – tym razem wchodzącego w dorosłość – pełnego żalu i pretensji do nieobecnego rodzica. Choć uparcie twierdzi, że nie interesuje się losem i codziennością ojca, a zależy jej tylko na obiecanym samochodzie, to gdy ma możliwość, usilnie stara się dowiedzieć, jaki tata był. Autor „Cichej nocy” ponownie rozpracowuje problem rozbicia rodzin żyjących na odległość – czyli w emocjonalnej fikcji. U niego pracujący za granicą mężowie i ojcowie (kontekst genderowy jest tu istotny) z czasem stają się pojawiającymi się na koncie cyferkami. Natomiast pozostawione w kraju rodziny dla pracujących mężczyzn niejednokrotnie stają się coraz bardziej ciążącym życiowym balastem. Choć Domalewski w pierwszej kolejności skupia się na delikatnych relacjach międzyludzkich, to w obu filmach można dostrzec jednoznaczne oskarżenie neoliberalnych realiów.
W obu pełnometrażowych fabułach Domalewskiego bohaterowie pochodzą z tak zwanej Polski powiatowej, dalekiej od biznesowego centrum – skazani są na migrację: albo wewnątrz kraju, do większego ośrodka miejskiego, albo za granicę. Reżyser dostrzega w tej sytuacji przymus, na dodatek przymus podszyty ekonomiczną przemocą, której ofiarami stają się rodziny. W przeciwieństwie do poprzedniego filmu w „Jak najdalej stąd” gniew nie zostaje wyładowany na innych bohaterach – przedstawicielach starszego pokolenia, co w tym wypadku mogłoby być fabularnie spodziewane. W miejsce frustracji pojawia się rozumienie. Przez to film jednocześnie sympatyzuje z dziewczyną, która nigdy nie interesowała się nieobecnym ojcem, i jest wyrozumiały dla tych, którzy wyjeżdżają. Tu nikt nie jest wygrany, ale także nikt nie jest bez winy. Najtragiczniejsze jest jednak to, że równocześnie nikt na tej sytuacji nie zyskuje, co w symboliczny sposób Domalewski pokazał poprzez puste konto bankowe ojca dziewczyny. Wiele lat dorabiania okazało się prowadzić donikąd.
Choć emigrację oglądamy z dystansu, jakby przez szybkę, bo z punktu widzenia dziecka najemnego robotnika, to i tak Domalewskiemu udało się przekazać wiele na temat realiów pracy za granicą. Aby zbliżyć się do emigranckiej codzienności, podążył ścieżką wydeptaną w „60 kilo niczego”. W krótkim filmie przyglądał się kierownikowi budowy w Polsce, który musi rozwiązać problem zmarłego podczas robót Ukraińca. W „Jak najdalej stąd” sytuacja się odwraca. Domalewski nie wchodzi tak głęboko jak poprzednio w procedury i etyczne rozterki, ale ponownie pokazuje, jak niewiele jest warte ludzkie życie dla tych, którzy widzą w drugim człowieku jedynie tanią siłę roboczą.
Bliscy zmarłego nie mogą liczyć na odszkodowanie z ubezpieczenia, bo mężczyzna, jak się okazuje, choć był zatrudniony legalnie, w chwili wypadku pracował na drugą zmianę, zastępując kolegę. A w takiej sytuacji – formalnie – nie miał prawa przebywać na terenie zakładu. I co z tego, że wina jest po stronie pracodawcy, że przez jego zaniedbania rodzina straciła jedynego żywiciela i nie ma nawet za co sprowadzić ciała do kraju – w papierkach wszystko się zgadza, żadne pieniądze się nie należą. I tylko można się domyślać, na ile rzetelnie ubezpieczyciel podszedł do sprawy. W tym wątku chyba najmocniej wybrzmiewa tragizm emigranckiego losu pracowników fizycznych. Nawet zatrudnieni legalnie robią wszystko, by pracować więcej – bez względu na koszty, zagrożenia i niekoniecznie licząc się z procedurami. W domu bliscy czekają przecież na przelew, z którego utrzymać muszą się – w przypadku filmowej rodziny – bezrobotna matka opiekująca się niepełnosprawnym synem i nastoletnia córka, której życie organizują materialne marzenia.
Bardzo trafna diagnoza współczesnego życia rodzinnego, skażonego ekonomicznym przymusem emigracji, uwypuklana jest – podobnie zresztą jak w poprzednich filmach Domalewskiego – przez realizm. Jest on najmocniejszą stroną „Jak najdalej stąd”: bardzo niepozorny, całkowicie pozbawiony efektowności. Ma barwę szarości – jesiennego błota i ulicznego brudu. Młody reżyser i współpracujący z nim twórczynie i twórcy potrafią przedstawić wnętrza współczesnych domów, zmiętych pościeli, wysypujących się śmieci, starych kafelków i dawno niewymienianych mebli. Miejskie ulice są umazane błotem, a chłopcy szarmancko otwierają dziewczynom co najwyżej klapy od koszy na śmieci. Nietrudno uwierzyć w tak zbudowany świat – jest bliźniaczy do tego, który widzimy za oknem, jeśli tylko nie mieszkamy na grodzonym, nowobogackim osiedlu. Ta wizualna wiarygodność podbija społeczno-ekonomiczną diagnozę Domalewskiego.
Szkoda więc, że w tak przekonującym świecie mają miejsce wydarzenia, które podważają naszą wiarę w to, co oglądamy. Mniej więcej w połowie filmu perypetie Oli zaczynają szeleścić papierem. Dzieją się bowiem rzeczy sztampowe – zbyt dobrze znane z podobnych filmów. Aż za bardzo wikłają one sprawy i nazbyt łatwo popychają akcję do przodu, przez co stają się kompletnie niewiarygodne. Historia niestety nie jest tak kunsztownie domknięta jak w „Cichej nocy”, gdzie poczynania bohaterów zostały zsynchronizowane w pijackim tańcu, zmierzając ku tragicznemu przeznaczeniu. Niektóre wątki zostały rozwiązane w sposób nieprzekonujący, emocjonalna struktura ostatecznie się rozpada. Wydaje się, że to wina scenariopisarskiego pośpiechu – bo im dalej w akcję, tym więcej problemów.
Ostatecznie powstała więc niekoniecznie przekonująca opowieść, w której jednak zawarto pogłębioną i wiarygodną diagnozę społeczną, sprawiedliwie szukającą ofiar i winnych wypunktowanych zjawisk. Nie ma w tym ani grama jednostronności, ani zacietrzewienia. Domalewski działa niczym dokumentalista, któremu zależy na uchwyceniu ducha portretowanych zjawisk i wytworzeniu poczucia prawdopodobieństwa.
„Jak najdalej stąd”
reż. Piotr Domalewski
premiera: 25.09.2020