Gainsbourg: francuski kameleon
Prawie 40 lat kariery, 62 lata i 11 miesięcy życia. Zaczynał od cool jazzu, skończył na synth rocku przełamanym funkiem. Największy sukces przyniosły mu piosenki pisane dla innych oraz album reggae...
Przed dziewięcioma laty, po ukończeniu studiów artystycznych w Polsce, które wyposażyły mnie w zasoby symboliczne, nieprzekładalne na te ekonomiczne, postanowiłam wyjechać do Berlina, aby w mieście, które kojarzyłam z rozwibrowaną sceną klubową, poszanowaniem praw mniejszości i najlepszą uliczną kuchnią, rozpocząć swoje dorosłe życie. Byłam przekonana, że Unia Europejska i otwarte granice to najlepsze, co udało się osiągnąć pokoleniu moich rodziców zaangażowanemu w ruch „Solidarności” lat 80. Wolność oznaczała dla mnie możliwość wyjazdu z wolnej Polski, o którą walczyli, a której zaściankowa, katolicko-patriarchalna mentalność, jak wtedy mi się wydawało, była nie do pogodzenia z moimi życiowymi planami.
Po dwóch latach intensywnego kursu językowego i kilku dorywczych pracach, które pozwalały mi na przeżycie, dostałam się na studia podyplomowe na UdK, berlińskim Uniwersytecie Sztuk Pięknych. Dorabiałam, pracując jako kelnerka w jednej z niemieckich firm cateringowych za najniższą krajową, która wtedy wynosiła 8,50 euro. Z kolei od końca marca do czerwca pracowałam razem z innymi studentami i studentkami z całego świata w Spargelhof, plantacji szparagów w Beelitz pod Berlinem. Tam poznałam Wandę, Renatę i Ewę, które od lat przyjeżdżały do podberlińskiego miasteczka jako pracownice sezonowe. Zarabiały 3,50 euro na godzinę po odliczeniu kosztów zamieszkania (w wieloosobowych kontenerach) i wyżywienia. Kilogram szparagów kosztował wtedy około 9 euro. Wanda, Renata i Ewa przyjeżdżały do Beelitz od lat, z tej samej miejscowości położonej w górach na południu Polski, często również z najstarszymi dziećmi. Mówiły, że w sezonie są w stanie zarobić tyle, że starcza im to na prawie pół roku życia w Polsce. Mówiły, że praca jest ciężka, ale również cenią sobie ten czas z dala od rodziny i mężów. Kobiety pracowały w halach produkcyjnych i w kuchni. Nazywano je „Tanten”, „ciotkami”, ze względu na ich wiek, a może również zażyłość, trudno powiedzieć. Podczas pracy w Spargelhof zaskoczył mnie sztywny i jakby oczywisty podział pracy na polsko-rumuńską produkcję (wykopywanie, sortowanie, mycie i obieranie szparagów) i niemiecki zarząd. To, czego doświadczałam na co dzień na uczelni, było spełnieniem polityki multikulti, tutaj czułam się tak, jakbym cofnęła się w czasie do realiów z początku XX wieku, gdzie przynależność narodowa determinowała pozycję społeczną. Niewidzialna praca w halach produkcyjnych i na polach wykonywana była przez Polaków i Rumunów, serwis przez studentów z firmy cateringowej, widzialna konsumpcja w restauracji przypadała Niemcom. Wejście Polski do UE oznaczało dla mnie możliwość studiowania za granicą, dla Wandy, Ewy i Renaty możliwość zarobkowania, dla właścicieli Spargelhof czerpanie profitów z naszej niskopłatnej pracy. Zrozumiałam, że to, czym Berlin jest dla mnie w sferze symbolicznej, nie pokrywa się z rzeczywistością materialną moją oraz kilku tysięcy niskopłatnych pracowników sezonowych przyjeżdżających do Niemiec każdego roku.
W czasie kryzysu zdrowotnego prace według logiki kapitalistycznej określane jako „reprodukcyjne” oraz te najemne stały się ważne i widoczne. Media, a za ich sprawą większość społeczeństwa zaczęły dostrzegać istotność zawodów związanych ze zdrowiem i opieką, w tym tą nad osobami starszymi i niesamodzielnymi, osób pracujących w supermarketach, kierowców ciężarówek, osób sprzątających oraz pracowników sezonowych. Można to zaobserwować na całym kapitalistycznym świecie, również w Berlinie, gdzie zastał mnie lockdown i skąd aktualnie pracuję zdalnie, korzystając z uprzejmości znajomej. Mam zatem okazję przyglądać się „od środka” niemieckiej debacie dotyczącej tak zwnej systemrelevante Arbeit, czyli prac istotnych systemowo. W czasach kryzysu okazuje się, że zajęcia i zawody związane z opieką, transportem i zapewnieniem „bezpieczeństwa żywieniowego” są również jedynymi, które nie mogą zostać zawieszone, gdyż bez nich społeczeństwa nie byłyby w stanie funkcjonować.
W głównym, wieczornym serwisie informacyjnym „Tageschau” zaczęły pojawiać się sylwetki „bohaterów codzienności”. Opowiadają oni o swoim zaangażowaniu na rzecz społeczeństwa w czasie kryzysu. Niemieckie media symbolicznie starają się nadrobić lata zaniedbań neoliberalnej polityki degradującej wartość niewidzialnej pracy, która wykonywana jest najczęściej bezpłatnie lub za najniższą krajową przez kobiety i migrantów. Z tym nagłym symbolicznym docenieniem niewidzialnej pracy wiązałam nadzieje: że doprowadzi ona również do społecznej i materialnej zmiany w sytuacji pracowników usług i opiekunek, że zostaną postawione pytania o to, co oznaczają nierówności pomiędzy pracą uznawaną za kreatywną (najczęściej lepiej płatną i symbolicznie docenianą) a fizyczną (tańszą, symbolicznie degradowaną), pomiędzy zmienną wartością siły roboczej ze względu na płeć, kolor skóry, narodowość i status, do jakich nadużyć prowadzą te różnice i co właściwie oznacza europejska solidarność, gdy praca polskiego lub rumuńskiego pracownika jest cztery razy tańsza niż niemieckiego?
Szansą wydawała mi się także wymuszona pandemią decyzja niemieckiego rządu o rezygnacji z przyjazdu pracowników sezonowych i opiekunek osób starszych z krajów Wschodniej Europy. Miałam nadzieję, że pokaże ona Arbeitskraft („siłę roboczą”) w nowym świetle: jako ludzi mających rodziny, o które się troszczą; że będzie dowodem, iż ich zdrowie liczy się tak samo jak innych obywateli Europy. Wizja pozostania niemieckich szparagów w ziemi przeważyła jednak względy humanitarne. Po krótkim zamknięciu granic niemiecki rząd ogłosił, że zmienia swoje rozporządzenie. Pracownicy sezonowi mogą wjechać na terytorium Niemiec, a najlepiej – przylecieć. Podczas pracy mają zachować półtorametrowe odstępy i otrzymać oddzielne zakwaterowanie w maksymalnie dwuosobowych pokojach, z wyłączeniem osób spokrewnionych. Muszą mieć dostęp do środków dezynfekcji oraz ochrony osobistej, takich jak maseczki i rękawiczki. Co więcej: przez pierwsze dwa tygodnie od przyjazdu pracownicy mają przebywać na tak zwanej pracującej kwarantannie. Oznacza to, że nie mogą opuszczać terenu należącego do właściciela, a wszelkie niezbędne do przeżycia produkty mają być im dostarczane przez pracodawców. Pracownicy sezonowi do tej pory pokrywali koszty związane z ich pracą i pobytem w Niemczech z własnej kieszeni, to znaczy odliczane one były z ich minimalnej stawki godzinowej. Czy teraz również sami zapłacą za swoje bezpieczeństwo? Zapewne nie będzie trudno ich do tego skłonić, gdyż bezrobocie w Polsce rośnie z dnia na dzień i według umiarkowanych prognoz polityków do końca roku ma sięgnąć 10%.
Biorąc pod uwagę warunki lokalowe w Spargelhof, gdzie niegdyś pracowałam, nie wydaje mi się, aby standardy social distancing były możliwe do zachowania. Powstają również nowe pytania i problemy związane bezpośrednio z pandemią, na przykład możliwość wzięcia płatnego zwolnienia w przypadku, gdy u pracownika występuje podejrzenia zakażenia koronawirusem. Do tej pory pracownicy sezonowi podlegali ubezpieczeniu zdrowotnemu płaconemu w kraju, z którego pochodzą. Czy narodowe instytucje będą ze sobą w tej kwestii współpracować? Czy pracodawca wypłaci pracownikowi wypracowaną kwotę, mimo iż nie będzie on w stanie pozostać do końca sezonu? Co w wypadku kwarantanny? Czy pracownik będzie musiał dopłacić za miejsce odosobnienia? Co w sytuacji, kiedy pracownik ze względu na stan zdrowia zechce wrócić do swojej rodziny, czy pracodawca zorganizuje i pokryje koszty jego transportu? Kto ponosi odpowiedzialność w wypadku śmierci pracownika?
Na te pytania nie odpowiada dokument regulujący pracę sezonową w czasie kryzysu zdrowotnego, opublikowany przez ministrę rolnictwa Julię Klöckner i ministra spraw wewnętrznych Horsta Seehofera. Powstał on w odpowiedzi na protesty rolników, którzy negatywnie odnieśli się do rządowego projektu werbowania do pracy na polach wolontariuszy, bezrobotnych, studentów oraz osób starających się o azyl w Niemczech bez gwarancji, że praca przy zbiorach go im zapewni. Przez rządowy portal internetowy zgłosiło się około 40 tysięcy osób chętnych do pomocy, jednak właściciele ziemscy nie byli w stanie sobie wyobrazić współpracy z rodakami, którzy pewnie nie zgodziliby się tak łatwo na wykańczającą pracę po dziesięć–dwanaście godzin dziennie łącznie z weekendami i świętami, bez względu na warunki pogodowe oraz na odciąganie kosztów transportu, wyżywienia i zakwaterowanie (o ile byłoby konieczne) od minimalnej pensji, którą otrzymują.
Właściciel ziemski uprawiający szparagi, Thomas Syring, w wywiadzie dla agencji informacyjnej AFP (Agence France-Presse) powiedział: „To ciężka praca, jest zimno, ciągle na zewnątrz. Na miejsce jednego Polaka czy Rumuna potrzebowałbym pięciu Niemców”.
To pozornie oczywiste i powszechnie akceptowane stwierdzenie, że Polacy i Rumuni mogą pracować więcej za mniej, może skłaniać do jeszcze niebezpieczniejszej konstatacji, że jako siła robocza ze Wschodu są bardziej odporni na pandemię. Wystawianie na niebezpieczeństwo życia i zdrowia pracowników sezonowych kosztem zachowania niskich cen szparagów może jednak prowadzić do późniejszych problemów z trawieniem. Ludzkie życie jest cenniejsze niż szparagi, dlatego zachowanie taniego „bezpieczeństwa żywieniowego” w Niemczech kosztem wyzysku pracowników z biedniejszych krajów trudno pogodzić z poczuciem sprawiedliwości.
Doświadczenie studiów oraz późniejsze realia rynku pracy w spowodowały, że zaczęłam postrzegać Niemcy i UE w bardziej krytyczny sposób. Z kraju wolności, sztuki, równych szans dla wszystkich, czyli tego, co było dla mnie widoczne jako studentki mieszkającej w Polsce, musiałam dodać również wzrost gospodarczy oparty na niskopłatnej pracy tych, którzy ze względu na słabszą znajomość języka i uwarunkowania społeczno-ekonomiczne byli wykorzystywani zgodnie z logiką akumulacji kapitału. Jako Polka na rynku pracy czułam się automatycznie przypisywana do wykonywania najprostszych prac, tak jakbym była do tego urodzona. W Polsce podobnie muszą się czuć migranci z Ukrainy czy Białorusi. Jest to zatem problem systemowy, który w każdym kraju ma swój lokalny koloryt.
Oczywiście odpowiedzią na to rozczarowanie Europą nie jest zamknięcie się w granicach państw narodowych – wręcz przeciwnie, zniesienie kapitalistyczno-patriarchalnej przemocy i niesprawiedliwości możliwe jest tylko dzięki solidarności ze wszystkimi strukturalnie wykluczanymi. Dlatego tak ważne jest, aby osoby o lewicowej wrażliwości dostrzegły istotność działań na rzecz pracowników sezonowych, a dopominanie się o poszanowanie ich godności i praw w czasie kryzysu stało się częścią wspólnej walki. Odpuszczenie jej w tym wypadku niesie przedsmak wyzysku, który nastąpi po ustaniu restrykcji (lockdownu), które już teraz najboleśniej uderzają w najsłabszych.
Specjalne podziękowania dla Maximiliana Czarneckiego, Judith Geffert i Jacka Zwierzyńskiego za konsultacje merytoryczne.
Niemiecka wersja tekstu – „Spargelstechen in der Pandemie” – ukazała się dziś w na stronie magazynu „Analyse&Kritik”.
Prawie 40 lat kariery, 62 lata i 11 miesięcy życia. Zaczynał od cool jazzu, skończył na synth rocku przełamanym funkiem. Największy sukces przyniosły mu piosenki pisane dla innych oraz album reggae...
To książka dla wszystkich „osób, które chcą być kochane”. Kochanie jest powszechne i demokratyczne – ale właśnie może zbyt powszechne, a zarazem zbyt indywidualne, by uważać, że można nadać ten sam komunikat do wszystkich, nikogo przy tym nie krzywdząc...