Archiwum
08.11.2019

Komornicka nigdy nie została właściwie pochowana
w obszarze kultury, a to znaczy, że nie została zintegrowana
w taki sposób, który pozwoliłby jej spocząć w spokoju – 
dlatego wraca, żeby nas nawiedzać
(I. Filipiak, „Obszary odmienności”, s. 218)

 

Grafika umieszczona na okładce książki Izabeli Morskiej nasuwa wyraźne tropy interpretacyjne. Tytułowe „Znikanie” zostało zaprzeczone przez rozłączny zapis: „znika nie”, czyli nie znika, lecz się pojawia, a może nawet się objawia oraz jawi nam (lub również objawia) historię stworzenia. Ten sam ciąg synonimów zahacza jednocześnie o zjawę, byt niepewny, widziany przez wybranych. Ta ontologiczna ambiwalencja towarzyszyć będzie lekturze całego tekstu Morskiej. Zarówno jego tematyce jak i formie.

Czym jest „Znikanie” Morskiej? Prozą – pisze wydawca na tej samej okładce, jakby się musiał upewnić w tej kwalifikacji. Jednocześnie to rozpoznanie nie wnosi nic istotnego. Co tak naprawdę oznacza? Nadal nie wiemy, czy mamy do czynienia z pierwszoosobową beletrystyką, komediowo-bohaterską narracją z fragmentami pamiętnika, dziennikiem choroby, czy na przykład z esejem, który pomieszcza fragmenty fabularne, opisowe, wyznania, autorefleksje, ślady lektur, fragmenty epikryz i kontrastowane z nimi autodiagnozy. Czy jednak w tym wypadku rozpoznanie formy jest istotne? Wydaje się, że nie, ponieważ zasadniczo nie zmienia ono stylu lektury. „Znikanie” czytamy jak akta dochodzenia/śledztwa lub (o)powieść o drodze do prawdy. Wspólnie z narratorką próbujemy rozwikłać tajemnicę jej stanu zdrowia. Już na starcie trafiamy więc na aporię. Grunt, o który pytamy, jest grząski i niezdefiniowany, ponieważ jeśli zaczniemy szukać wykładni zdrowia, znajdziemy definicję zbudowaną na zaprzeczeniu: zdrowie to brak choroby. Zasadniczo choroba jest brakiem zdrowia, a z takiego tłumaczenia niewiele wynika (czym jest stan choroby?). Ta konstatacja towarzyszyć będzie nam do ostatnich stron „Znikania”.

Kilkuletnia droga narratorki rozpoczyna się w momencie, gdy ciało odmawia jej posłuszeństwa, przestaje być niezawodną maszyną czy mechanizmem, z którego właściwości można korzystać bez bólu i ograniczeń oraz bez uświadamiania sobie jego działania. Pierwsze zdanie prologu – „Przypomina to klątwę” (s. 7) – zawiesza racjonalność percepcji stanu narratorki oraz jej narracji. Wskazuje też na fakt, że już do ostatnich słów tej (o)powieści narratorka nie znajdzie właściwego języka, który pozwoli jej zrozumieć i odczuć (więc utożsamić się) procesy i stany, w jakich się znalazła. Ani ścieżka bezprzymiotnikowej medycyny, ani drogi medycyny naturalnej, alternatywnej, ani też szlaki terapii i psychoterapii nie doprowadzą jej do jednoznacznego rozpoznania i odpowiedzi na pytanie, jak doznać ulgi/jak wrócić do zdrowia. Kolejne lekarskie diagnozy podtrzymują moratorium rozsądku. Języki, którymi przemawiają do pacjentki kolejni specjaliści, nie dotykają istoty problemu. Nie niwelują jej bólu, tylko przesuwają jego przyczynę, jednocześnie nie umiejąc jej zaradzić. Tym samym wizyta u lekarza staje się wizytą u kogoś, kto czyta z kart, z poprzednich wypisów, epikryz, zdjęć RTG. Sama pacjentka staje się tylko siedliskiem objawów, nie podmiotem, który wymaga pomocy. To jedno zdanie opisuje kondycję polskiej służby zdrowia, którą Morska zestawia ze zbrodniczymi, terrorystycznymi działaniami polskich służb bezpieczeństwa (tajny ośrodek CIA w Polsce, czyli polskie Guantanamo) lub z literackimi obrazami zaczerpniętymi z twórczości Gabrieli Zapolskiej (konkretnie z „Przedpiekla”). Wyraźnym aspektem charakterystyki systemu, w którym poruszać musi się narratorka, staje się wątek ekonomiczny. Jako pracownica państwowej instytucji przypisana jest do zrejonizowanej struktury ośrodków zdrowia oraz pozbawiona środków, które umożliwią jej ucieczkę z kolejki i wybór specjalisty. Przywiązana do ziemi niczym XIX-wieczna wyrobnica, musi odrobić pańszczyznę dobrej pacjentki. Dług wobec państwa odrabiają również rezydenci i lekarze, do których trafia. Wszyscy uwięzieni są w tej samej pułapce, wzajemnie się obserwują lub ignorują. Grają wobec siebie role dobrych pacjentów oraz lekarzy, którzy mają reglamentowany dostęp do wiedzy i sprzętu. Wskazany kontekst wyraźnie przebija się przez większość dotychczasowych omówień „Znikania”. Dla mnie jednak to nie ten wątek zasługuje na czytelniczą ekspozycję.

Tytułowe znika-nie jest drogowskazem do różnych lekturowych szlaków. Pierwszy to wskazany obszar fabularny, w którym zanika aktywność, zanikają moc i sprawność ciała narratorki, jej możliwości mobilności. W ich miejscu pojawia się ból. Paradoksalnie, im wyraźniej uwidacznia się cielesne, somatyczne, tym bardziej przezroczysta staje się bohaterka. Ten stan prowadzi do społecznej dyskwalifikacji, do nieobecności. Proces znikania jest opisem doświadczania niepełnosprawności. Jako taki da się deszyfrować przy pomocy języka architektonicznych barier i społecznych wykluczeń, którymi posługują się badacze i autoetnografki prowadzący obserwacje w ramach disability studies. Tymi samymi operuje również narratorka. W ten sposób nie zgadza się na rolę, którą oferują jej społeczeństwo i system zdrowia (rozdzielam je wyłącznie w celach retorycznych, nie semantycznych). Formalnym znakiem niezgody staje się tu ironia. Fabularnym – niesubordynacja wobec diagnoz i lekarskich zaleceń. Jedne zostają podważone, drugie odrzucone lub uzupełnione wskazaniami innych chorujących.

Druga szlak biegnie tropami znika-nia z literatury. To ścieżka wyjazdów na artystyczne stypendia i niewydanych powieści. To pole, w którym dochodzi do zakażenia narratorki. Początkowo utajona, przewlekła choroba, która z czasem trawi ciało bohaterki, łączy się z epizodem „prestiżu”. Otóż pisarka dostaje międzynarodowe wyróżnienie i zaproszenie do raju, w którym będzie mogła dokończyć pisaną powieść. Częścią każdej arkadii jest zło, które czai się na nieświadomych jego mocy rezydentów. Robak, który drąży najsmaczniej wyglądający owoc. W tym wypadku tę symboliczną funkcję spełni kleszcz kryjący się w parkowych zaroślach. Jego ugryzienie jest konsekwencją zejścia z wytyczonej dla pensjonariuszy ścieżki. Obowiązuje ich nakaz, by chodzić wyznaczonymi alejami, nie skrótami, po trawnikach czy między krzakami. Narratorka ów zakaz łamie – dla przyjemności chodzi niewłaściwymi drogami. To musiało skończyć się karą. Tak działają toposy. Tak też działa historia literatury. Doskonale zdawała sobie z tego sprawę Virginia Woolf, chodząca po kampusie Oxbridge. Podobną świadomość miała rewindykująca kanon polskiej literatury Izabela Filipiak. Zarówno w kontekście artystycznym („Absolutna amnezja”, „Księga Em”), jak i badawczym („Obszary odmienności”).

Nie bez przyczyny niniejsze omówienie rozpocząłem cytatem z książki zamykającej aktywność Izabeli Filipiak. Jej nazwisko znikło. W autobiograficznym fragmencie „Znikania” pisze:

Żyć pod nielubianym nazwiskiem to jedno, ale umrzeć pod nielubianym nazwiskiem – to zupełnie co innego. Uświadamiam to sobie, chorując. […] Zanim nastąpi fala zimna, zanim chwyci mnie wirus, natychmiast po powrocie z Andaluzji wybieram się do USC w Gdyni.

W wyjaśnieniu piszę, że jestem autorką i czuję się związana z morzem. […] Proste i wiarygodne.

Dopiero później przeczytam, że nazwisko Morska znane było na przełomie dziewiętnastego i dwudziestego wieku jako artystyczny pseudonim. Przybierały go aktorki, które nie chciały na scenę ciągnąć za sobą rodzinnych koligacji (s. 462).

Filipiak znikła dokładnie w rocznicę urodzin swojej matki. Ten autobiograficzny wątek nie znajduje miejsca w dotychczasowych (znanych mi) omówieniach książki. Jego przemilczenie wydaje się symptomatyczne. Szczególnie w kontekście obecności pisarki na literackiej scenie. W innym akapicie czytamy:

Bo też ta wyjątkowa bakteria potrafi zmienić kształt, skład swojej błony komórkowej, a nawet przeistaczać się (z formy krętka na formę obłą, pozbawionej ściany komórkowej), aby zapewnić sobie przetrwanie. Docenić w niej należy nadzwyczajną umiejętność metamorfozy, talent do ograniczania aktywności, obudowania się, żeby przeczekać. W ten sposób odkrywam, że choć bakteria jest moim wrogiem, to mamy podobne strategie. Potrafimy znikać na życzenie. Jesteśmy niejako siostrzanymi bytami (s. 307).

Czy Filipiak znika podobnie jak Komornicka? Jedna i druga odrzuciła nazwisko; obie przeszły swoistą transgresję. Obie przebyły również medyczne szlaki zwieńczone brakiem pomocnej im diagnozy. Co to oznacza w ujęciu autobiograficznym? – nie wiem. Z pewnością nie ma tu autouwznioślenia. Bezpieczniejszy (od biografizowania) wydaje się jednak schron literackiego toposu, legendy.

Morska używa wielu znaków odsyłających czytelniczki i czytelników do historii literatury przełomu XIX i XX wieku. Autotematycznie stwierdza, że naczytała się prozy z XIX wieku. Pisząc „Znikanie”, spłaca ów literacki dług. Narracja o zamykaniu pacjentki w histrioni lub paranoi jest bliźniacza wobec doświadczeń pacjentek, którym sto lat wcześniej stawiano diagnozę histerii. Ostatnia część „Znikania” jest wyraźnym sprzeciwem wobec praktyk medykalizujących ciało i osobowość narratorki. Podważanych diagnoz nie zastępują jednak kolejne. Rozwiązaniem jest budowanie prywatnych sieci wsparcia oraz socjologizujący język, który uwypukla społeczne i polityczne podstawy krzywdzącej i wymazującej nieheteroseksualność bohaterki kultury. Mam tu na myśli na przykład używanie terminu gaslighting jako określenia emocjonalnej przemocy wobec kobiet. Morska wykorzystuje go w kontekście psychologicznej diagnozy, którą otrzymała narratorka. Proces i wynik diagnozowania opisane zostały jako czynności przemocowe wobec pacjentki.

„Znikanie” chcę czytać jako narrację o ciągłości, o zjawianiu się właśnie. O zajmowaniu miejsca nie tylko w kolejce do lekarza, ale też w historii. To jakby wychodzić z niebytu lub odradzać się cieleśnie, wyłaniając się z morskiej piany. Samodzielnie się formować. Przekształcać, przeistaczać i blokować lub zmieniać system, w którym żyjemy.

Skoro zdecydowałem się na ekspozycję historycznoliterackich wątków, odnotować należy jeszcze jeden istotny fakt towarzyszący powtórnemu debiutowi (Filipiak) Morskiej. „Znikanie” ukazało się w roku, w którym literacki Nobel powędrował do Olgi Tokarczuk. Czy to istotne? Z punktu widzenia krytyka i historyka literatury – bardzo. W połowie lat 90. XX wieku krytyka literacka nieustannie ustawiała obie autorki na jednym ringu. Z pobudek ideologicznych, formalnych i rynkowych. Miejsca starczyć miało dla jednej. Dlaczego teraz przywołuję ów niechlubny gest zawodowych czytelników? Tylko po to, by go zdekonstruować. Być może coś zmieniło się przez ostatnie dwadzieścia lat i w historii literatury za 2019 rok znajdzie się miejsce dla obu pisarek. Oby – tego uczy nas „Znikanie”.

Książka Morskiej zamyka (dla mnie) tegoroczny ciąg lektur prozy tworzonej przez kobiety piszące o lękach, traumach i rozpadzie. Otworzyła go Aleksandra Zielińska ze studium traumy i wycofania się z życia („Sorge”), kontynuowała Inga Iwasiów z kronikami rozpadu i zapowiedzią gniewu („Kroniki miłości i oporu”), a domyka (o)powieść o odrodzeniu. Tyle że ta ostatnia opiera się na figurze ukrycia lęków bohaterki, nie na ich ekspozycji. To, co otwierało narracje Zielińskiej i Iwasiów, zamyka (o)powieść Morskiej. W tym kontekście autopatografii Morskiej bliżej do pisarstwa Susan Sontag niż do w pełni fikcyjnych narracji koleżanek po piórze. Sontag postulowała odejście ode metaforyzowania choroby i jednocześnie uprawomocniła ją literackimi nawiązaniami – na tym polega paradoks słynnego eseju „Choroba jako metafora”. Jeśli nie przegapiam ironii, Morska powtarza ten gest. Jeśli jednak Sontag odrzuciła metaforę, by odsłonić zwykły medyczny wymiar choroby, to pisząca w innej rzeczywistości medycznej Morska odrzucić musi również ów wymiar medykalizujący pacjentkę – bowiem ten także odbiera jej indywidualny głos. Okazuje się, że nie ma języka, którym można opisać tajemniczą, nieuleczalną boreliozę. Trzeba przepłynąć między Scyllą romantyzmu a Charybdą medykalizacji. Itaką okaże się indywidualny, squeerowany (?) kod splątujący języki czy dyskursy socjologiczny, historycznoliteracki i medyczny. To kod hybrydyczny, niespójny, samopodważający się. Dla narratorki ocalający, dla mnie (lub dla czytelników) nieprecyzyjny, migotliwy, niejednoznaczny, wymykający się wszelkim diagnozom. I pewnie taki jest właśnie cel tej autopatografii.

 

Izabela Morska, „Znikanie”
Znak
Kraków 2019