Archiwum
26.09.2019

Przyjemność i niepokój

Maciej Duda
Literatura

„Kroniki oporu i miłości” Ingi Iwasiów interpretować można przy użyciu różnych kategorii i pól odniesień. Możemy je czytać w trybie literaturoznawczym, sprawdzając figury, metafory, frazę i język. Możemy również umiejscawiać bohaterkę i fabułę we współczesnych kontekstach społeczno-politycznych. Możemy też deszyfrować je przy użyciu psychologicznych kategorii analitycznych. Każdy ze wskazanych tropów przyniesie ambiwalentne poczucie przyjemności i niepokoju. Ale po kolei.

Postaram się przyjrzeć wszystkim z wymienionych pól. Od razu zaznaczam jednak, że nie potrafię z chirurgiczną precyzją oddzielić funkcji metafor od polityki, a języka literackiego od psychoanalizy (lub odwrotnie). Takie działanie względem książki Iwasiów jest po prostu niemożliwe.

Pisarstwo Iwasiów zawsze było wymagające. Autorka nie ma i nie miała tendencji do panoramicznych (na poziomie zarówno fabuły, jak i konstrukcji) ujęć przynoszących czytelnicze wytchnienie czy do prezentacji postaci lub zdarzeń, które ześlą ukojenie. Zamiast wizji wspólnoty – rozpad; zamiast progresu – regres (albo wręcz – zaryzykuję tę tezę – antyutopijność). Oko czytelniczek zazwyczaj skierowane zostaje na szczegół, fragment, który zakotwiczony jest w historycznej, najczęściej lokalnej rzeczywistości. Historie bohaterek to najczęściej migawki z codzienności. W ich tle, w emocjonalnej atmosferze kolejnych scen, umieszczony zostaje archiwistyczny szczegół, który umiejscawia narracje w konkretnym miejscu i czasie, w konkretnym roku, mieście, kamienicy. Zamiast opisu działań mamy obrazy, smaki, dotyk lub zapach. Struktura tekstów autorki „Bambino” wydaje się momentalna, chwilowa. Opublikowane powieści i opowiadania – wyłączając „Ku słońcu” – pisane są według polecenia z tytułu prozy wydanej w 2012 roku: „Na krótko”. Kilkustronnicowe fragmenty, które mogą zarówno istnieć samodzielnie, jak i funkcjonować w zbiorze, tworzą jednocześnie zamknięte epizody i zwartą całość. Tak wyglądają pisarskie ślady Iwasiów. W przypadku „Kronik oporu i miłości” ta struktura nabiera znaczenia dla interpretacji psychologicznej.

Sensy funkcjonują między kropkami kończącymi i wersalikami rozpoczynającymi następne zdania. Albo przykrywa je ironia. Tak jak w doświadczeniu reakcja zachodzi między składnikami, tak tutaj treści powstają w trakcie uważnej lektury. Być może dlatego nie jest to książka, którą można szybko przewertować w trakcie podróży lub wakacji. Wymaga wielokrotnej, fragmentarycznej lektury. Wyczerpuje; ale też nagradza. Lektura każdego fragmentu książki przypomina oglądanie przyszpilonego do tablicy owada. Jedno nakłucie, celnie, w sam środek. Jest w tej metodzie pewna laboratoryjna dokładność. Jeden ruch – i okaz możemy oglądać bez dotknięcia. Czy bez strachu lub bez obrzydzenia? – nie.

Laboratoryjnych metafor użyłem intuicyjnie. Przypomina to też trochę zegarmistrzowską sprawność z „Umarł mi”. Tymczasem w „Kronikach…” mamy do czynienia z inną metaforyką niż „laboratorium” czy „zegarmistrzostwo”. Ich narratorka pisze:

Przeróbki, szycie według wykrojów z Burdy, codzienne i odświętne. Najpierw wyciąganie fastryg, zmiatanie ścinków, z czasem przeszywanie guzików i obrębki. Żmudna dłubanina pomocnicy po zajęciach na uczelni. Przerabianie używanej odzieży pod względem nakładu pracy nie różniło się od szycie nowej. Przynoszone przez sąsiadki spódnice, bluzki, płaszcze śmierdziały marnymi proszkami (s. 120).

Te pięć zdań można by uznać za metaforę pisarskiego procesu lub pracy pamięci kronikarki Małgorzaty: zbieranie opowieści, przyglądanie się historiom, rozbieranie ich na czynniki pierwsze i zszywanie z nich nowej narracji na miarę kronik. Tyle że 150 stron dalej potkniemy się na innym passusie: „Krawiectwo, cóż, podejrzana branża i zużyta metafora, a w praktyce ciężki fach, tych skojarzeń raczej nie kupujemy” (s. 293). W tym miejscu zapytać należy, co w takim razie kupić ma czytelnik? Które skojarzenia? Jak rozszyfrować metafory? Jak przebić narracyjny opór Małgorzaty? Czy ma brać pod uwagę sens ostatniego zdania, czy też akcentować jego osłabienie zawarte w kwalifikacji „raczej” i traktować je jako formę ostatniej obrony, ostatniego oporu, za którym pojawi się to, na co czekają na przykład czytelnicy pisania ekspresywnego? Ale czy w ogóle jest sens, by fingowany, bo beletrystyczny kronikarski zapis traktować jako odruch autoterapeutyczny? Z tym pytaniem mierzy się nie czytelnik, lecz sama narratorka. Każdy z fragmentów tej powieści w warstwie formalnej i w warstwie fabularnej, traktować można jako ponawianą próbę balansowania między miłością – więc wyznaniem i bliskością – a oporem – więc odcięciem i zamknięciem. Wszystko tu jest podwójne i w ruchu. Nawet figury, które poruszają się tylko w trzecim planie:

Po godzinie dwudziestej telewizor należał wyłącznie do matki. Ojciec milczał. Nie zmieniał miejsca i nie zwracał jej uwagi. Czasem dziwiłam się, gdy w rozmowie ujawniał podążanie za akcją serialu: dawał więc radę jakoś zepchnąć na bok nicującą scenariusz kontrnarrację. Może robił tak ze wszystkim, z całym naszym domowym życiem (s. 99).

„Kroniki oporu i miłości” to powieść spajająca trzy płaszczyzny narracji. Pierwsza z nich obejmuje opis publicznego spotkania, które poprowadzi główna bohaterka, Małgorzata. Naprzeciw niej zasiada medialnie rozpoznawalny gość – autor, mówca, coach Afi Afirmator. Kolejne epizody ze spotkania przeplatają się z płaszczyznami narracji zawartymi w kronikarskim opisie. Odsłaniają one życie zawodowe i społeczne Małgorzaty (płaszczyzna druga) oraz historię jej rodziny (płaszczyzna trzecia, historycznie najgłębsza). W planie moderowanego spotkania umieszczone zostały krytyczne wątki polityczno-społeczne. Od początku wiemy, kto ma rację w sporze między ważnym gościem i lokalną moderatorką. Ostrze ironii struga słowa i ruchy Afirmatora już od pierwszych zdań: „Między nami a Berlinem wynudzony gość napisze rozdział poradnika oddychania” (s. 9). Ale sympatia uczestniczek i uczestników opisywanego spotkania – podobnie jak sympatia czytelniczek i czytelników powieści – nie obejmuje automatycznie również Małgorzaty. Nie mamy tu prostego przeciwieństwa bohaterów, raczej niepodważalne przeciwieństwo głoszonych przez nich racji i sądów. Ich osobowości na przemian nas zrażają i uwodzą. Falowanie opisywanej publiczności powieściowego spotkania zapowiada również napięcia i empatię czytelników książki Iwasiów.

W centralnej części powieści rozpadają się nawet epizody. W ich strukturze pojawiają się akapity z różnych płaszczyzn. Zapisy dotyczące związku Małgorzaty i jej partnerki Anny przeplatają się z akapitami ukazującymi salę w trakcie otwartego spotkania. W jednych Małgorzata ściera się z Anną, w drugich prowadzi publiczny sparing ze znużonym sukcesami coachem. Wciąż przeskakujemy między tym, co prywatne i publiczne. Nie jesteśmy w stanie oddzielić jednego od drugiego. W ten sposób dochodzi do formalnej ilustracji tez przyświecających obywatelskiemu ruchowi społecznemu, w którym uczestniczy Małgorzata: nie ma osobnych przestrzeni, nie ma osobnych dyskusji. Jesteśmy zależni, a płaszczyzny społecznych, politycznych porządków i kolejnych pokoleń się przenikają. Jak na rodzinnej fotografii, którą kronikarsko odnotowała narratorka:

Na zrobionej po wakacjach fotografii jesteśmy ładną rodziną, dopraną i doprasowaną. […]. Wyszliśmy niczego sobie. […] Ubrani, upozowani, umalowani, uretuszowani. Nie widać, że umoczeni i umordowani. Przede wszystkim zaś niemiłosiernie ujebani. Tak, właśnie tego słowa użyję (s. 71).

Zwrot „kronikarsko odnotowała” współgra z formą tego cytatu. Na końcu znajduje się intelektualne osłabienie tego, co mógłby wyrazić przemocowo brzmiący prefiks u-retuszowani i u-jebani. Emocjonalność czy brak kontroli zamaskują tu świadomy wybór Małgorzaty. Narratorka wciąż panuje nad językiem – i nieustannie nam o tym przypomina. W końcu pisze kronikę, nie dziennik.

Czy to oznacza, że pisze dla nas, nie dla siebie? W tym miejscu odsłania się kolejna podwójność: bohaterka przekonując nas o samokontroli, chce przekonać również siebie. Stąd kolejne epizody ujawniają chęć (u-)porządkowania: „Patrzę w lustro i czuję zadowolenie. Niczego tam nie widać, żadnych podwójnych odbić, zagadkowych nieporządków za plecami – tylko mnie” (s. 88); ale też zaczepne wątpliwości: „Wygadamy tę swoją krzywdę i co dalej?” (s. 300) oraz zakończone łagodną ironią hipotezy: „Załóżmy, że przepracuję swoje nieświadome czy podświadome, mylę te dwa źródła życiowej niezborności, psychoanaliza nie miała dobrej opinii u moich nauczycieli akademickich, powinnam doczytać. O sukcesie zdecyduje dopasowanie do średniej” (s. 301). Zestawienie tych kilku cytatów pokazuje, że kroniki Małgorzaty to próby rozpisywania ciągłego napięcia, w którym miłość nie różni się od oporu, bo to właśnie miłość Małgorzaty (do Adama [?], do Anny, wreszcie do syna Patryka) stała się oporem przed depresją, alkoholem, może histrionicznością [skłonność do teatralnego zachowania i przesadnej ekspresji emocjonalnej – przyp. red.], a z pewnością paranoją matki:

Myślę z nadzieją, że na mnie kończy się sukces genetycznej zdrady matek – nie przypomina kartoflanych krewnych, obgryzających między tłustymi posiłkami paznokcie. Jest wycięty ze mnie, doprawiony Adamem i tylko nim. Zatyka mnie na jego widok ze szczęścia. Tylko niech nie manipuluje moimi uczuciami (s. 331).

– mówi o synu, który staje się wolny. Małgorzatę zdradza jednak ostatnie, kontrapunktowe, paranoiczne zdanie. „Kroniki…” stają się więc zbiorem u-kruszonych oporów. Z biegiem epizodów czynniki hamujące paranoję bohaterki słabną, bariery nie wytrzymują. Małgorzatę dopada scheda po matce. Mimo czterech dekad starań ujawnia się międzypokoleniowa trauma przekazywana po kądzieli.

Aktualność tej książki jest bolesna. Nie tylko w wymiarze politycznym czy publicystycznym – to byłoby zbyt proste. Analogia czy głębokie współodczuwanie obejmują emocje (w tym wypadku) czytelnika i głównej bohaterki. Ich światy się zacieśniają. Ich rzeczywistość – bez podziału na realność i wirtualność – zalana zostaje językowymi śladami przemocy. Natężenie tych ostatnich sprawia, że otoczenie nie tyle przestaje być przyjazne, nie tyle przeistacza się w obojętne, ile staje się wprost wrogie. Czyha – nie ma przed nim ucieczki. Tak czuje się Małgorzata. Tak czują się mniejszości w Polsce 2019 roku. Ów kontekst sprawia, że użyta w tytule klasyfikacja gatunkowa – „kronika” – nabiera kolejnego, z pewnością zamierzonego znaczenia. To (o)powieść spisywana tu i teraz. Bez znieczulenia.

Małgorzatę zostawiamy w chwili, gdy spotyka się z własną złością: „Złość we mnie przestaje nabrzmiewać, jest w sam raz, podrośnięta i twarda, gotowa do użycia. Jeszcze nie wiem, czym, ale na pewno wystrzeli” (s. 378). A z czym zostaje czytelnik? Towarzyszą mu lęk, paranoja, złość – to uczucia odbiorcy „Kronik…”, który żyje w Polsce 2019 roku. Mógłbym więc napisać: „Małgorzata to ja” – ale lęk nie pozwala.

 

Inga Iwasiów, „Kroniki miłości i oporu”
Świat Książki
Warszawa 2019