„Boże Ciało” Jana Komasy wydaje się filmem z innego miejsca i czasu. Z epoki, w której o wierze i Kościele nie mówi się jako instytucjonalnej opresji, zniewalającej słabo wykształconą polską prowincję. Z epoki, w której „kino chrześcijańskie” nie kojarzy się z kiczem patosu oraz bogoojczyźnianej przesady i banału. A jednak twórca „Miasta 44” nakręcił „Boże Ciało” tu i teraz, jakby wbrew przywołanym tendencjom, przekonując, że religijność ma w sobie głębię, a chrześcijaństwo wartość. By to jednak dostrzec, trzeba przeprowadzić reformę – zarówno Kościoła, jak i ludzi. „Boże Ciało” jest filmem, który ma siłę nawracania.
Historia jest tak niewiarygodna, że musiała wydarzyć się naprawdę. A przynajmniej być inspirowana autentycznymi wydarzeniami. Daniel to młody chłopak osadzony w zakładzie poprawczym. W ramach resocjalizacji ma wyjechać na podkarpacką wieś, by pracować w tamtejszym tartaku. Ale bohatera bardziej niż do piły ciągnie do różańca. Służy do mszy, jest blisko księdza i marzy o seminarium. Pragnienie nie ma szansy się spełnić – z wyrokiem nie przyjmują. Jednak determinacja Daniela jest tak wielka, że znajdzie on inną drogę, by podążyć za powołaniem. Zamiast do tartaku udaje się do kościoła i podaje za pielgrzymującego księdza, zostaje przyjęty z otwartymi rękami. Sutanna, która z początku stanowi sposób na ucieczkę od problemów poprawczaka i warkotu piły, za moment nieoczekiwanie stanie się orężem w walce o przebaczenie, miłosierdzie i miłość prawdziwie chrześcijańskie cnoty. Daniel wkracza bowiem w społeczność straumatyzowaną i skonfliktowaną wypadkiem, w którym zginęło kilku mieszkańców wioski. Jako przybysz z zewnątrz może spojrzeć na wszystko świeżym okiem. Nie potrafi prawić kwiecistych kazań rodem z zakurzonego katechizmu, nie wykazuje się łagodnością w stosunku do parafian. Ma za to do zaoferowania proste, pochodzące z samego źródła chrześcijańskiej myśli prawdy. O tych zapomniał stary proboszcz, a wraz z nim cała wspólnota. Odrzucając ortodoksję, kościelne zasady i sztywne reguły, Daniel przeprowadza we wsi „rekolekcje”, które na powrót mają przywrócić wiarę opartą na miłości bliźniego, biorącej się z przebaczenia. To właśnie to ostatnie staje się wartością, w której Komasa dostrzegł nie tylko cnotę religijną, ale również społeczną. „Boże Ciało” nie ma ambicji politycznych, ale w wątku godzenia rozbitej wspólnoty można dostrzec apel o zgodę na niwie społecznej, może nawet narodowej. Przebaczenie przyjmuje tu prostą formę otwarcia na drugiego człowieka – bez stawiania warunków. Może się brać z chrześcijańskiego miłosierdzia, ale także ze zwykłej ludzkiej ciekawości. Przebaczenie nie jest tu pustą frazą, powtarzaną niczym słowo-wytrych podczas niedzielnych kazań – to również żądanie sprawiedliwości pozbawione pragnienia zemsty; trudne do wykonania zadanie; wymagające przykazanie, bez którego nie jesteśmy w stanie stworzyć trwałych więzi indywidualnych i wspólnotowych.
Siłą filmu jest nie tylko refleksja nad życiem społecznym i duchowym, dla których fundamentem może być myśl prawdziwie chrześcijańska, choć niekoniecznie oparta na instytucjonalnych fundamentach. O wartości „Bożego Ciała” nie stanowi jedynie bardzo precyzyjny i zaskakujący scenariusz. Doniosłość dziełu Komasy zapewniają przede wszystkim znakomici odtwórcy głównych ról, tworzący bardzo złożone i przekonujące sylwetki bohaterów. Obok doskonałej jak zawsze Aleksandry Koniecznej i świetnej jak jeszcze nigdy dotąd Elizy Rycembel jaśnieje gwiazda odtwórcy roli pierwszoplanowej – Bartosza Bieleni. Cała trójka gra w sposób niezwykle wywarzony. W tej opowieści nie ma miejsca na szloch, chichot ani wrzask. Wszystkie skrajne emocje są starannie skrywane pod maskami przyzwoitości, żałoby i strachu. Uczucia stają się tak samo fasadowe jak religijność mieszkańców miasteczka, którzy chętnie chadzają do kościoła, ale nie potrafią zdobyć się na realizację chrześcijańskich przykazań. Główne zadanie aktorskie stanowiło balansowanie między ukazywaniem i tuszowaniem kłębiących się w postaciach głębokich emocji.
Dualność określa również głównego bohatera. Paradoksalnie sutanna jest maską, która zdradza prawdę o wnętrzu Daniela: w kontrze do znanej z poprawczaka twarzy człowieka brutalnego, niestroniącego od imprez, alkoholu i narkotyków, mówi o nieoczekiwanej łagodności, mądrości i powołaniu. W tej tożsamości nie ma jednak pęknięcia, a jej paradoksalność jest pozorna – Daniel to człowiek holistyczny, jest w nim miejsce na to, co boże i cielesne. Z perspektywy takiej konstrukcji bohatera znamienny staje się tytuł filmu wskazujący na jedną z największych tajemnic chrześcijaństwa – cielesny charakter Boga. Daniel okazuje się więc podobny do Jezusa, jest człowiekiem stworzonym na boskie podobieństwo, a przy tym głęboko ludzkim, upadającym i wciąż podnoszącym się. Na jego duszy widnieje skaza, która uniemożliwia mu doświadczenie kapłaństwa. Musi więc odnaleźć własną drogę do świętości, wikłając się w paradoksy tajemnic wiary, zarówno doświadczając tego, co cielesne, i tego, co duchowe.
W „Bożym Ciele” można dostrzec krytykę Kościoła, ale tylko w wymiarze jego przywiązania do tego, co doczesne: ludzkiej słabości, hipokryzji, etycznej wygody. Nie wychodzi ona jednak na pierwszy plan. Komasa nie wpada w pułapkę antyklerykalizmu, który spłaszczyłby podjęty problem. Zamiast tego tworzy wizję Kościoła duchowego, prawdziwej wspólnoty opartej na prawdach chrześcijaństwa. Nie traci energii na dyskusję, tylko inwestuje siły w kreowanie propozycji pozytywnej, w której nie ma miejsca na instytucjonalne bariery, hierarchię czy uwikłanie w doczesność. Twórca proponuje przeprowadzenie duchowej reformacji, która tym razem nie powoła nowych kościelnych struktur, lecz przemieni to, co najważniejsze – ludzkiego ducha.
„Boże Ciało”
reż. Jan Komasa
premiera: 11.10.2019