Archiwum
22.09.2014

Strasznie dziwne powstanie

Kornelia Sobczak
Film

Twórcom, a może przede wszystkim strategii promocyjnej „Miasta 44” udało się skutecznie przekonać nas, że robią TEN film o powstaniu warszawskim. TEN właśnie. Ten, który będzie opowiadał o powstaniu tak, jak Sienkiewicz opowiadał o potopie szwedzkim. Ten jeden, po tylu latach, w rocznicę; ten, który obejmie całość warszawskiego – Miasto –  doświadczenia z lata – czterdzieści cztery. Że do tego doświadczenia przylgnie i pokryje je w całości (zdjęcia do filmu trwały 63 dni). I opowie o nim, w końcu – to bardzo ważne – przy pomocy wysokiego budżetu. Z epickim rozmachem. Z użyciem nowoczesnych (czytaj: modnych w Hollywood 10 lat temu) rozwiązań formalnych, a także w sposób wolny od uwikłań ideologicznych. Bo przecież wszystko, co o powstaniu opowiedziano przed 1989 rokiem, było ideologicznie uwikłane, a wszystko, co się o nim po 1989 opowie, będzie od takowych uwikłań wolne. Oczekiwania podsycały: osiem lat przygotowań i zbierania funduszy (co skwapliwie się nam przed seansem przypomina), ogromna kampania promocyjna w mediach społecznościowych, umiejętne oswajanie z obrazami z filmu w czasie postprodukcji, wsparcie Muzeum Powstania Warszawskiego, a przede wszystkim trwający już przeszło dekadę, ale wciąż przybierający na sile „renesans pamięci” o powstaniu i upowszechniana przez wspomniane muzeum narracja o zrywie. W telegraficznym, ale niewiele upraszczającym skrócie: powstanie to Wielka (i fajna!) Przygoda, Wielkie – wcale nie tylko moralne, ale po prostu – Zwycięstwo oraz niewysychające źródło naszej, polskiej, współczesnej tożsamości. Mamy już muzeum, a w nim Same Atrakcje, mamy kubki, koszulki, gry miejskie i planszowe, potrzeba nam jeszcze Filmu. I będziemy mieli film z ogromnym budżetem, premierą na Stadionie Narodowym, z przemowami, kombatantami, biało-czerwonymi opaskami. A krytycy „mody na powstanie” już zacierają ręce na gorzkie seanse nienawiści do kolejnej reaktualizacji polskiego Oberammergau, tym razem w wersji „(bieda)Matrix” plus (bieda)Tarantino (ewentualnie bieda-Spielberg).

Tymczasem Jan Komasa wymyka się jednym i drugim. Jest zarazem beneficjentem wielkiego renesansu pamięci czy nawet, nie bójmy się tego sformułowania, „mody na” powstanie warszawskie, a jednocześnie zasłania się sprytnym: „To tylko film. Nie o polityce, ale o miłości”. O zwykłych młodych ludziach, którzy „byli tacy jak my” i chcieli kochać, a nie strzelać. I Komasa też chyba wolałby robić film o młodych ludziach i miłości (co całkiem nieźle wyszło mu w dużo odważniejszej formalnie „Sali samobójców”), ale musi do tego jeszcze, trochę jakby wbrew sobie, dorzucić jakieś strzelaniny, krew, gruzy i śmierć. Narracja „oni byli tacy jak my” jest fałszywa niebezpieczna – nie byli. Nachalne próby utożsamiania „ich” z „nami” i „nas” z „nimi” są etycznie naganne. I kiedy bohaterowie Komasy mówią na wskroś, ostentacyjnie wręcz, współczesnym językiem – to razi, irytuje i żenuje. Ale mimo wszystko wydaje mi się, że Komasa narracji „ oni byli tacy jak my” nie powiela, on jej używa. Oni są tacy jak my po to, żebyśmy my mogli patrzeć ich oczami.

Bohaterowie filmu, zwłaszcza pierwszoplanowi Stefan i Biedronka, mało mówią i dużo patrzą. Zachowują się tak, jakby wojna zaczęła się 1 sierpnia 1944 roku, jakby nie było pięciu lat terroru okupacyjnego, a jeśli były, to naprawdę tylko „najfajniejsze dziewczyny i tak wesoło w konspiracji”. W tym sensie postacie te są psychologicznie kompletnie niewiarygodne, ale to nieistotne. Bo oni właściwie nie biorą w powstaniu udziału – powstanie im się p r e z e n t u j e. W coraz potworniejszych, coraz bardziej krwawych i absurdalnych odsłonach. Odsłony te czerpie Komasa z dobrze znanego już katalogu sierpniowych figur i epizodów – widać, że przeczytał klasykę i lepi z niej (w tym sensie, jeśli w ogóle, jest właśnie „polskim Tarantino”) sekwencję dusznych, fantasmagorycznych, groteskowych, porażających (a przynajmniej mających porażać) obrazów. Ta fabularna, narracyjna nieoryginalność utrwala też pewne niebezpieczne stereotypy opowiadania o sierpniu ’44: że najpierw był entuzjazm, wolność i tańce na ulicach, a potem już tylko dalej w krew, szlam, błoto, gruzy i wybuchy (podczas gdy rzeź Woli to pierwsze dni powstania); że pomagający powstańcom berlingowcy byli wprawdzie chętni, ale nieudolni i z obowiązkowym zabużańskim zaśpiewem:„ja to w ogóle pierwszy raz w mjestje” – stereotyp, którego protekcjonalność jakoś szczególnie dotkliwie mnie razi; że dziewczęta były dzielne, ale raczej z miłości do chłopców. Od siebie dorzuca Komasa tokenowego Żyda, który (spoiler!) ginie prawie na końcu (poza tym jednak niczego o żydowskiej nie-obecności w Warszawie ’44 roku się nie dowiemy), odważnie zahacza o temat powstańczej biurokracji i bardzo niekryształową postawę żandarmerii.

To wszystko nie układa się jednak w hagiografię i bezkrytyczną pochwałę sierpniowego zrywu. Stefan przez pół filmu jest półżywym, bardzo biernym i małomównym trupem, Biedronka to raczej (też w wersji małomównej) Scarlett O’Hara niż morowa panna, najwięcej charakteru i patriotyzmu ma w sobie Kama, ale ona nie jest naszym spojrzeniem (szkoda, Kama jako jedyna przebąkuje coś, że nie wszyscy jesteśmy z dworku i może właśnie dlatego jest tylko do oglądania, nie do patrzenia). A „nasze oczy”, to znaczy oczy Stefana i Biedronki są nieustannie zadziwione, że wokół nich może się wydarzyć – jakkolwiek banalnie to brzmi – „tyle zła”. I jeszcze więcej umierania, jeszcze więcej krwi, jeszcze więcej paniki, histerii, kurzu i gruzów. I szlamu i błota. „Dziwny jest ten świat”, śpiewa Czesław Niemen, gdy Stefan biegnie, w zwolnionym tempie, przez wybuchy na wolskim cmentarzu. I choć ten podkład muzyczny może się wydawać i tandetny, i łatwy, tudzież niestosowny i kuriozalny, to chyba najlepiej oddaje postawę naszych protagonistów: dla nich to wszystko, co się dookoła dzieje, jest po prostu strasznie dziwne. Straszliwie dziwne. Być może to, że „Miasto 44” przywraca zadziwienie tak bardzo zbanalizowanym, zupełnie „niestrasznym” (tylko „fajnym”) powstaniem, jest największą zaletą tego filmu.

Dlatego żałuję, że Komasa nie poszedł w stronę formalnej ekwilibrystyki. Trailer obiecywał groteskowe spiętrzenie wizualnych fajerwerków, kampu albo i kiczu, ale kamp i kicz są wciąż nie dość wyemancypowanymi sposobami wyrażania wojennego absurdu, Komasa swoją zachowawczością marnuje więc pewien bardzo interesujący potencjał. Bo w gruncie rzeczy tych „matrkisów”, efektów „slow-mo” i „anachronicznych piosenek w dziwnych miejscach” jest w filmie niewiele. Rozbudzają apetyt, ale ich skąpa ilość wywołuje wrażenie kwiatków u kożucha. Komasa chciałby pograć konwencją, ale chyba się boi, zostają mu więc albo przebłyski geniuszu, albo kurioza – trochę w zależności od interpretacyjnej, dobrej woli widza.

„Miasto 44”
reż. Jan Komasa
prem. 19.09.2014

alt