W marcu jak wiadomo w czym. Genialne popowe debiuty sąsiadowały z nieco zbyt nadętymi summami pokolenia, a obiecujące, nowoczesne EP-ki mijały się z odgrzewanymi zabiegami marketingowymi. Nie szukajmy więc na siłę prawidłowości, przyjrzyjmy się lepiej, co było słychać w ubiegłym miesiącu.
Nilüfer Yanya
Miss Universe
ATO Records
Wydane przez Nilüfer Yanyę w ostatnich trzech latach single i EP-ki budziły apetyt. „Miss Universe” to już pełnoprawna uczta, która przekracza wszelkie oczekiwania.
Wymieńmy na jednym oddechu: sophisti-popowe patenty, jazzowe progresje akordów, trochę gitarowego indie z najntisów („In My Head”), rytm wyrwany z bossanovy („Melt”), mainstream z przełomu lat 80. i 90. („Tears”) i co sobie tylko możemy wymarzyć. To wszystko powinno budzić podejrzenia, że młoda artystka cierpi na twórcze ADHD lub najzwyczajniej w świecie ma problemy z samookreśleniem. Tego typu zarzut nie ma jednak racji bytu w obliczu wielkiej wrażliwości i kompozytorskiej precyzji, jaka cechuje Yanyę. W całym tym, niech będzie, postmodernistycznym, wielogatunkowym pastiszu na plan pierwszy co i rusz wysuwa się indywidualne piętno, jakie odciska na swoich utworach. Brytyjka potrafi mówić o problemach współczesności w nieszablonowy, daleki od pretensji, a przy tym pełen czułości sposób. Choć „Miss Universe” jest rozpisanym na kilkanaście utworów concept albumem – spoiwo stanowi tu fikcyjna organizacja WWAY HEALTH, która handluje lekami na… wszystko – ani przez moment nie czujemy się znużeni i nie tracimy czujności.
Aż kusi, by posłużyć się teraz liczmanem, w rodzaju „czekam na to, co wydarzy się z tą artystką w przyszłości”. Nie ma jednak takiej potrzeby. Jej debiutancki longplay okazał się naprawdę znakomitą i kompletną płytą.
*
Coals
Klan (EP)
CoalsCo
Gdy usłyszałem od znajomego, że Coals na najnowszej EP-ce przemawiają wreszcie swoim własnym, suwerennym głosem, byłem pełen nadziei. Entuzjazm nieco osłabł, kiedy okazało się, że zespół zatrzymał się na „Klanie” w pół drogi.
Katarzyna Kowalczyk i Łukasz Rozmysłowski okazali się podczas pracy nad czteroutworowym albumem nad wyraz gościnni. Ta piękna cecha to w tym wypadku zarówno klątwa, jak i błogosławieństwo. Maniera zaproszonego do „Entele Pentele” Piernikowskiego z SYNÓW podniesiona tu do potęgi n-tej, zamiast intrygować, nadaje całości nieznośnie groteskowego tonu. Zupełnie inaczej jest w przypadku zawodnika z młodszego pokolenia. Schafter, którego słyszymy w utworze „Blue”, doskonale wpasował się w trapowo-electropopowe tło zaproponowane przez duet, stanowiąc świetną przeciwwagę dla orientalizujących melizmatów Katarzyny Kowalczyk. Muzyka Coals stała się gęstsza, bardziej niebezpieczna – wędrówki po ciemnym przedmieściu graniczącym z lasem zastąpił przyprawiony kryształami spacer po parkiecie. Co jest w wypadku zespołu prawdziwym novum: każdej z czterech piosenek towarzyszy tekst w języku polskim. Wątki lokalne nie ograniczają się jednak tylko do kwestii lirycznych – „Satyna” brzmi jak spowolniony „Szał Niebieskich Ciał” Maanamu wrzucony do pojemnika z kwasem (sami sobie odpowiedzmy, jaki to kwas).
Słychać jednak, że Coals nie wyzwolili się jeszcze w pełni spod jarzma znanej u nas narracji: w pewnym sensie to wciąż „jeden z tych elektronicznych duetów, które słuchały kiedyś sporo Bat For Lashes”. Na płytę, na której przemawiają absolutnie własnym głosem, jeszcze poczekamy. „Klan” sprawia jednak, że możemy być dobrej myśli.
*
Foals
Everything Not Saved Will Be Lost Pt. 1
Sony Music
„Everything Not Saved Will Be Lost Pt. 1” (premiera drugiej części albumu jest planowana na wrzesień) to kolejna udana pozycja w dyskografii Foals. A zarazem kolejny dowód tożsamościowego kryzysu, z jakim mierzy się zespół niemalże od czasów debiutu.
Philippakis i koledzy dali się już poznać jako muzyczni innowatorzy o mathrockowych korzeniach, autorzy skocznych indie hitów i pełnokrwiści rockandrollowcy, którzy żadnego power chordu się nie boją. Tym razem przyszła pora na profetyzm i zaangażowanie społeczne. Z jednej strony „Everything Not Saved…” sprawia wrażenie idealnej syntezy wcześniejszych dokonań. Aranżacyjnej precyzji i zamiłowaniu do eksperymentów towarzyszy tu przystępna, „radiowa” produkcja, która sporo mówi o planach dalszej ekspansji. Poza singlowym „Exits”, o którym wspominaliśmy dwa miesiące temu, znajdziemy tu choćby przywodzące na myśl debiut zespołu „White Onions” czy „In Degrees” z plemienno-afrobeatowym rytmem, które śmiało mogłoby trafić na „Total Life Forever”. W takim razie w czym problem? Otóż: „Everything Not Saved…” to album koncepcyjny opowiadający o świecie, który stanął w obliczu ekologiczno-społecznej katastrofy. Temat to ważki, na dodatek zespół nie unika nawiązań do aktualnej sytuacji politycznej (w dancepunkowym „On The Luna” pojawiają się słowa: „Trump clogging up my computer”). Nie sposób jednak nie zauważyć, że Foals wkładają wiele wysiłku w to, aby stworzyć ważną i przełomową płytę. A to trąci pretensjonalnością.
Jedyne, co nam pozostaje, to przymknąć oko na wpisane w cały projekt zadęcie. Dostrzeżemy wówczas, że dostaliśmy od Foals zestaw kilkunastu gitarowo-syntezatorowych indie piosenek, które (słuchane poza konceptualnym kontekstem) zwyczajnie zdają egzamin.
*
Babu Król & Smutne Piosenki
A gdyby tak pójść w tango / Daj mi tę noc (single)
Mystic Production
Dawne szlagiery w nowych, często odległych od oryginału aranżacjach? Wow, tego jeszcze nie było! Prawda?! Prawda…?
Sama geneza nadchodzącej płyty Babu Króla (czyli duetu Jacka „Budynia” Szymczyka i Piotra „Bajzla” Piaseckiego) wydaje się więcej niż interesująca. Jak czytamy w materiałach prasowych, pomysł narodził się podczas warsztatów, w których uczestniczyły członkinie gnieźnieńskiego Klubu Seniora „Radość”. Panie zostały poproszone o to, aby podzieliły się romantycznymi historiami związanymi z uczestnictwem we wszelkiej maści dancingach. Wspomnienia te zostały następnie zamienione przez Budynia w piosenki. Trzeba przyznać: brzmi intrygująco. Tego samego nie można niestety powiedzieć o promującym album „A gdyby tak pójść w tango” – utworze przewidywalnym, generycznym (tak, jest to tango. tak, jest akordeon), choć okraszonym niezłym tekstem. Drugim z singli promujących to dwupłytowe wydawnictwo – pierwsza z płyt będzie zawierała utwory autorskie, druga: cudze – jest cover „Daj mi tę noc” zespołu Bolter. Jazzująco-bluesująca skradanka z manierycznym, niby to knajacko-pijackim zaśpiewem Budynia, miała zapewne zauroczyć nas tym, jak bardzo różni się od oryginału. W rzeczywistości jednak usypia i przypomina o stosach polskich albumów z, o zgrozo, nieszablonowymi przeróbkami klasycznych piosenek, które wydano w ostatnich kilkunastu latach.
Jeśli tak ma wyglądać „nowa fala polskiego dansingu”, to nie wieszczę rodzimym tancerzom świetlanej przyszłości.