Archiwum
06.02.2019

Odsłuchy stycznia

Mateusz Witkowski
Muzyka

Muzyczny styczeń był sponsorowany przez literkę „p” jak „przeciwieństwa”. Albo jak „powrót do normalności, jeśli chodzi o liczbę premier płytowych”. Albo „piosenki, które bardzo chcemy scoverować, ale nie mamy na to pomysłu”. Albo… Zaczynajmy!

Holak & Frosti Rege
Tego nie widać, to słychać
Universal Music Polska 

Trudno wyobrazić sobie bardziej nietypowy duet niż Frosti Rege i Holak. To, co mogłoby jednak stanowić największy atut „Tego nie widać, to słychać”, okazuje się z perspektywy słuchacza największą przeszkodą.

Już otwierające album „Na spokojnie” nie pozostawia nam żadnych złudzeń. Oto luzacki real talk Frostiego zderza się tu z wysilonym ekscentryzmem Holaka, a całość, zamiast cieszyć bogactwem odcieni, drażni swoją niezbornością. Panowie z mniejszą lub większą skutecznością ślizgają się po nieco Steezowatych bitach obficie nawiązujących do historii muzyki elektronicznej (np. do house’u lat 90.), a potem przychodzi Ten Typ Mes i zgarnia całą pulę. Jego gościnna zwrotka z „Wuderzeniu” stanowi bowiem przykład tego, jak łączyć melanżową narrację z choćby-i-tylko-zalążkiem głębszej myśli. Tymczasem „Tego nie widać, to słychać” to płyta niemal zupełnie wyzuta z treści i płaska niczym parkiet, na który zapraszają nas wielokrotnie Frosti z Holakiem. I nie jest tego w stanie zmienić „The End” (z udziałem Rogala DDL), który sprawia początkowo wrażenie niezamierzonej parodii „Fitter Happier” Radiohead lub „The Man Who Married a Robot / Love Theme” z ostatniego albumu The 1975.

Niestety kilka bardzo zręcznych refrenów („Aloes”, wspomniane „W uderzeniu”) i całkiem udane, niewysilone zwrotki Frostiego nie wystarczą, aby myśleć o „Tego nie widać, to słychać” ciepło. Tylko bitów, tylko bitów żal.

*

Doda
Dorota
Agora

Weezer
Weezer (Teal Album)
Atlantic

Co łączy powerpopowych klasyków z USA i poprockową diwę z Polski? Odpowiedź brzmi: nie do końca zrozumiałe zamiłowanie do coverów, które stanowią główną zawartość ich najnowszych płyt.

Zacznijmy od pozytywów. Po pierwsze, Doda pokazuje na „Dorocie”, że potrafi przynajmniej na moment zrezygnować ze swojej irytującej maniery wokalnej i dociśniętego vibratto, a efekt bywa wielokrotnie naprawdę satysfakcjonujący (patrz: „Niech żyje bal”). Po drugie, choć nie brakuje tu utworów dość zawiłych pod względem interpretacyjnym i kompozycyjnym, wokalistka dzielnie stawia im czoła (np. „Stan pogody” Anny Jurksztowicz). Dobre wrażenie psuje na ogół wymuskana, a przy tym dość tandetna produkcja i aranże przywodzące na myśl złote lata „Jaka to melodia?”. Zarówno zróżnicowane gatunkowo covery (od Ewy Bem, przez Avril Lavigne, do Harry’ego Stylesa), jak i piosenki premierowe („Nie wolno płakać”, „Nie mam dokąd wracać”) tworzą całość plasującą się estetycznie i emocjonalnie pomiędzy pełnometrażowymi animacjami Disneya a teatrem muzycznym Janusza Józefowicza.

Co do Weezer natomiast, panowie w dość dojrzałym wieku odkryli potęgę youtube’owych virali (mowa o coverze „Africa” Toto nagranym wraz z Weirdem Alem Yankoviciem) i postanowili najwyraźniej stać się memem o krótkim terminie przydatności do spożycia. Nie wiem, jak inaczej wytłumaczyć zawartość „Teal Album”, na którą składają się wyłącznie zachowawcze, pobożne covery takich wykonawców jak między innymi a-ha, Black Sabbath, Michael Jackson i tak dalej. W efekcie dostajemy całkiem rzetelne wykonawczo karaoke, które bawi co najwyżej raz. A i tego nie jestem pewien.

Na naprawdę dojrzały i interesujący artystycznie album Dody przyjdzie nam jeszcze trochę poczekać. A skoro „White Album” Weezer z 2016 roku nie jest taki zły, może warto napisać jeszcze jakiś numer?

*

Foals
Exits (singiel)
Warner Bros

Książę Kapota
Ave Kapota (singiel)
Sonic Records

Kontynuując temat kontrastów, postawiłem na twórców, którzy prawdopodobnie nie bawiliby się najlepiej, gdyby spotkali się na jednej imprezie. Co tam, panie, u Foals przerywających właśnie prawie czteroletnie milczenie? Przede wszystkim słychać, że Talking Heads trzymają się mocno (ten znakomity kanciasty groove!). Oksfordczycy jednak czerpią garściami z własnej dyskografii. Ich najnowszy singiel stanowi niejako echo mathrockowych eksperymentów z wczesnego okresu działalności grupy, opatrzonych nieco bardziej przyjaznym, produkcyjnym szlifem. Tak jak w momentach największej chwały zespołu nienachalna przebojowość miesza się tu z pozorną aranżacyjną ascezą, a powtarzalna struktura kompozycji nabiera z każdym kolejnych przesłuchaniem nowych kształtów. „Exits” może nie zapowiadają brzmieniowej rewolucji w obozie Foals, na pewno jednak budzą nadzieję na (przynajmniej) bardzo dobrą płytę.

Tego samego nie można niestety powiedzieć o „Ave Kapota”. Ostatnie dokonania rapera każą zresztą podejrzewać, że mamy do czynienia z eksperymentem, o który pokusili się twórcy serialu „Ślepnąc od świateł”, tworząc zmyślonego MC o ksywie Piorun. Styczniowy singiel Kapoty to, podobnie jak w tamtym przypadku, amalgamat tekstowo-muzycznych klisz związanych z ulicznym rapem („pozdrowienia” dla policji, niewprawna, kanciasta nawijka, nieco orientalizujący bit). W momencie, gdy piszę te słowa, na rynek trafił już debiutancki longplay rapera. Jeżeli prawdą są doniesienia o „performerskim” charakterze całego przedsięwzięcia (na co wskazywałby udział Tego Typa Mesa i Tedego w cypisoidalnym „Dzisiaj tak”), pozostaje wzruszyć ramionami. Jeżeli mamy do czynienia z „rzeczą serio”… cóż, jak wyżej.

*

Toro y Moi
Outer Peace
Carpark Records

Chaz Bear (znany wcześniej jako Chaz Bundick) zabiera nas na „Outer Peace” w podróż do roku 2008.

Ściślej, do epoki, w której obecność electro popu i vaporwave’u na iPodowej playliście z miejsca przyznawała nam status znawcy muzyki, a tatuaż z jeleniem był traktowany jako prawdziwy dowód hipsterskiego wtajemniczenia. Bez obaw jednak, to nie jest jedna z tych wycieczek, podczas których tylko szukamy okazji, aby odłączyć się od grupy i w spokoju zapalić papierosa. Raczej rozglądamy się oniemiali wokół, próbując ogarnąć, co się wokół nas dzieje. Otwierające „Fading” i „Ordinary Pleasure” mogłyby sugerować, że oto dostaliśmy od Toro y Moi solidny zestaw discohouse’owych bangerów. Triphopowe „Miss Me”, z gościnnym udziałem ABRY, szybko uświadamia nam, że „Outer Peace” to album różnorodny i oparty na skrajnościach. Tak jak w klubowym „Freelance” (tak, chodzi o zawodowe wolnostrzelectwo), w którym Bear wyrzuca z siebie słowo water, imitując krztuszenie. Albo w onirycznym „New House” ze słowami „I want a brand new house / Something I can not buy, something I can afford”. To zresztą nie przypadek, wszak kwestie społeczno-ekonomiczne gościły w jego twórczości już wcześniej. I nie ma co ukrywać – to tylko dodaje tym znakomitym utworom dodatkowej głębi i powabu.

Najlepsza płyta Toro y Moi od czasów „Underneath the Pine” z 2011 roku? Czemu nie.

Toro y moi, „Outer Peace”