Archiwum
26.03.2012

„Nigdzie lepiej nie widać, że jesteśmy krajem postkolonialnym…”

Wojciech J. Burszta Ewelina Kasperek Sandra Wojciechowska
Rozmowy

 

O polskich serialach z profesorem Wojciechem J. Bursztą rozmawiają Ewelina Kasperek i Sandra Wojciechowska

S.W.: Interesująca jest różnica między serialami polskimi a amerykańskimi. Zaskakuje, że zawsze, kiedy się wspomina wśród znajomych o serialach polskich, każdemu przychodzą na myśl telenowele, typu „Klan”, „M jak miłość”, a nie pamięta się o takich serialach, które mogłyby być uznane za wartościowe.
Polska telewizja, świadomość twórców i po części też odbiorców jeszcze jest na tym etapie, że nie rozdziela tej telewizji dystrybuowanej ogólnie od telewizji jakościowej, skierowanej do wybranych. Są czynione przecież próby w Polsce, puszczono jakiegoś pilota, ale powiedziano, że nie pójdzie, bo za odważny. Proszę zobaczyć, że jest opór i ze strony państwa i widzów, no i ustawy medialnej. Strasznie jest pod tym względem ciężko.

Ewelina Kasperek: Z polskich seriali najczęściej analizuje się najczęściej właśnie „Klan” i „Plebanię”.
Zgadza się, do znudzenia. I jeszcze „Świat według Kiepskich”…

S.W.: Kiedy mówi się o polskich serialach, wspomina się o telenowelach i sitcomach, które w Polsce pojawiły się w latach 90. Zapominamy o starych serialach…
Tak, to prawda.

S.W.: …które uważa się zresztą za kultowe, które puszcza się nadal w telewizji.
…i nie udało się czegoś podobnego zrobić, przecież była próba robienia nowych „Alternatyw 4”. Nie wiem, czy panie oglądały, bo to po prostu żałosne było. W tradycyjnym stylu więc też się nie udaje.

S.W.: Wydaje mi się jednak, że takie seriale, jak „Stawka większa niż życie”, „Lalka”, „Chłopi” i tak dalej, mają więcej wspólnego z metaserialami niż te, które robi się teraz.
Absolutnie tak. Pełna zgoda. I przede wszystkim one były robione bardzo dobrze. To było dobre rzemiosło. Poczynając od dobrego scenariusza, tekstu wyjściowego, reżyserii, aktorów, którzy grali wyłącznie tam. Ale swoją drogą, też zachęcam, bo w ramach nostalgicznych podróży oglądam sobie takie seriale jak „Przygody Marka Piegusa”. Polecam, to serial z lat 60. Kontekst kultury zmienia się i seriale amerykańskie świetnie na to reagują. Ta samoświadomość, dystans do własnego społeczeństwa, tego absolutnie nie ma u nas.

E.K.: Absolutnie nie ma tego u nas, dowodem są wszystkie stereotypowe role kobiety, mężczyzny czy obrazu rodziny…
Obrazu wsi, weźmy na przykład „Ranczo”.

E.K.: Jeśli jest jakakolwiek przemiana bohatera, to dzieje się z tych samych przyczyn: bohater zaczyna pić albo poznaje nową kobietę.
Tak, kwestia aborcji, przecież jak się spojrzy na polskie seriale, tam się temat pojawia, ale zawsze w złym kontekście, że to kończy się jakąś tragedią rodzinną i tak dalej. Tak samo in vitro przecież, w jednym serialu przypadkowo któraś z bohaterek zostaje zapłodniona, nigdy nie wybiera się tego wariantu świadomie. Polskie seriale mają być realistyczne, a stają się bajkami. Wszystkie przemiany bohaterów mają te same przyczyny.

S.W.: Może problem tkwi w mentalności Polaków: że nie potrafimy śmiać się z siebie, nie mamy dystansu do swojej historii.
I jeszcze to, że nie jesteśmy wyedukowanym medialnie społeczeństwem. Tego się nie da tak szybko nadrobić. Amerykanie, również Anglicy – bo nie mówimy tylko o amerykańskich serialach, brytyjskie są z kolei zupełnie inne: krótsze, oparte na innym pomyśle – to są społeczeństwa, dla których media to rzeczywistość od kilkudziesięciu lat. Oni nie dzielą tego, co jest w mediach, od tego, co jest rzeczywiste. To jest po prostu jeden świat. U nas telewizja i seriale są po to, żeby patrzeć przez szybę.

S.W.: Znalazłby Pan jakieś polskie seriale, które warto obejrzeć?
Ze współczesnych?

S.W.: Mogą być dawniejsze…
Ja myślę, że po latach wzbogaca się „Czterdziestolatek”, pierwsza seria. Ten film nabiera głębi, bo właśnie przez to, że tego świata już nie ma, możemy dokładnie się przyglądać i porównywać siebie, tak jak się przeglądaliśmy, oglądając serial wówczas. Wtedy śmialiśmy się z samych siebie, teraz możemy podejść do tego z refleksją. On się broni również realizacyjnie – to jeden z niewielu takich seriali, oprócz oczywiście nieśmiertelnych: „Stawki…”, „Czterech pancernych…”.

S.W.: Ja zawsze z sentymentem powracam do serialu „Dom”.
Proszę zobaczyć, że mówimy tylko o serialach sprzed 1989 roku… To jest coś niebywałego, że nie istnieje u nas zjawisko seriali nowych generacji. Ale jak podkreślam, to jest szersze uwarunkowanie. Społeczeństwo nie jest właśnie wyedukowane w tym kierunku, żeby po prostu czerpać przyjemność, ale jednocześnie…

E.K.: …ale jednocześnie traktować serial jako tekst kultury, a nie jak zwykłą rozrywkę.
I jeszcze jeden serial, który mi się przypomniał, a mianowicie „Kolumbowie”. Wybitny do dziś. On jest z kolei ze względów politycznych niepokazywany, bo obowiązuje inna opowieść o powstaniu warszawskim. I koniec.

S.W.: A seriale kryminalne, jak na przykład „Pitbull”, „Glina” czy„Ekstradycja” ze starszych?
W tych serialach pokładałbym największe nadzieje, co wiąże się w ogóle z renesansem kryminału w świecie i po części też w Polsce. I tu najwięcej bym sobie obiecywał – widzę, że ci młodzi twórcy to najbardziej czują: te realia i ten typ opowiadania. Ale i tak nie ma jeszcze odpowiedniego dystansu, jaki mają na przykład Szwedzi, którzy zrobili „Wallandera”. Do tego trzeba trochę innych realiów, innego społeczeństwa, podejścia do świata przedstawionego w serialach. Po prostu polskiego widza się nie kształci, tylko utrwala w pewnym tradycyjnym odbiorze. Dlatego młodzi ludzie ściągają z sieci zagraniczne seriale, a nie oglądają telewizji.

S.W.: Mówi się, że polskie seriale kryminalne korzystają z estetyki kina hollywoodzkiego, ale są tak mocno osadzone w polskiej rzeczywistości, że to przyciąga.
Tu też jest kwestia pieniędzy. Już dawno temu miał być serial według Krajewskiego, o Mocku, Gajos miał wcielić się w rolę głównego bohatera. I nic z tego nie będzie, bo nie znalazła się odpowiednia pula pieniędzy. To byłby świetny serial, europejski hit na 100 procent. Wszystko już było gotowe, scenariusz Krajewski napisał sam, potem fachowcy od filmu to jeszcze wzmocnili i myślę, że sporo straciliśmy.

S.W.: Czyli pomijając kwestie budżetu, to chodzi o nas samych, naszą mentalność?
W takim modnym języku powiedziałbym: nigdzie lepiej nie widać, że jesteśmy krajem postkolonialnym, w tym sensie, że teraz bierzemy i zakładamy, że my tylko kopiujemy pewne rzeczy z Zachodu, z którym mieliśmy utrudniony kontakt. I nic nie możemy od siebie dać, tylko zawsze z większym czy mniejszym opóźnieniem coś kopiujemy. A to zapóźnienie, z punktu widzenia wszystkich rewolucyjnych rzeczy, które się dzieją w telewizji światowej, ta różnica się powiększa, dystans. Być może to będzie nie do nadrobienia, tym bardziej, że prywatne polskie telewizje też wcale w tym kierunku nie idą, zrezygnowały z większości pomysłów.

Kolejna kwestia to kupowanie formatów, takich jak „Niania” – to jeszcze dało się oglądać, bo różnice jakoś mniej drażniły. Ale kolejny zakupiony format, w którego oryginale było widać różnicę wieku bohaterów, a w Polsce wszyscy chcą oglądać wypacykowanych, idealnych ludzi – widać, jak myślą sami twórcy, nie dowierzają, że można coś zmienić. To jest takie błędne koło. Nikt nie traktuje poważnie odbiorcy. W Stanach Zjednoczonych to jest coś oczywistego, że telewizja jest głównym czynnikiem zmiany społecznej. Ostatnią rzeczą, której służy jest polityka, a u nas jest odwrotnie.

E.K.: U nas najpierw jest polityka i poprawny światopogląd. Wszelkie problemy, które pojawiają się na ekranie pokazują, że za chwilę będzie dobrze i ten porządek trzeba utrzymać.
Dokładnie tak.

Zobacz pierwszą część rozmowy.
Zapraszamy na konferencję Drugi Czas Seriali

Rys. Ola Szmida

alt