Archiwum
03.03.2020

Symfonia dzikości

Waldemar Kuligowski
Felieton

Mały dom zbudowano z żółtego piaskowca w dzielnicy Klettenberg, będącej cichym przedmieściem Kolonii, przy ulicy Siedmiu Wzgórz, nazwanej tak od siedmiu wzniesień nad Renem. W balsamicznie pachnące poranki budził nas śpiew ptaków, zimą z kolei energiczne pukanie w szyby przez domagające się okruchów rudziki. Dom nie był pretensjonalny, a jego urok wyrażał się w prostych rzeczach: w akacjowej alei, w dzikiej winorośli okalającej drzwi i dobrym nastroju w sercach tych, którzy w nim mieszkali.

Te sielankowe wspomnienia zapisała Ewa Lips (z domu Wiegandt). Ale tylko ich początek jest bukoliczny. Zacytowane zdania pochodzą bowiem z książki pod tytułem „Savage Symphony”. I jest to, uprzedzam, tytuł jak najbardziej celny. Gdyż będzie o dzikości.

Ewa, córka prowadzącego otwarty dom, liberalnego wydawcy książek z Lipska, od najmłodszych lat zajmowała się redagowaniem różnych tekstów. W 1925 roku jako dziewiętnastolatka poślubiła Juliusza Lipsa. Jej wybranek był osobą ambitną: najpierw uzyskał doktorat z psychologii, a w rok po ślubie habilitację z etnologii. Z tą drugą dyscypliną postanowił związać swoje życie. Po kilku wspólnych podróżach po Europie i Ameryce, Lipsowie osiedli na dłużej w Kolonii, przy opisywanej przez Ewę cichej ulicy Siedmiu Wzgórz. Los się do nich uśmiechał. Profesura uniwersytecka i posada dyrektora tamtejszego Muzeum Etnologii były kolejnymi szczeblami w błyskotliwej karierze Lipsa.

Lips zasłynął z nowatorskich pomysłów. Wymyślił i prowadził cykl „niedziele w muzeum”, prezentując tłumnie zbierającej się publiczności a to kulturę Indian prerii, a to cywilizacje dawnych Chin. Prasa branżowa w Paryżu i Londynie opisywała przedsięwzięcie jako „modelowe”, a władze Kolonii nie szczędziły wsparcia. Nowy dyrektor miał też nowe spojrzenie ma muzealne wystawy. Nadreński budynek muzealny zaaranżował w taki sposób, że goście wkraczali nie na klasyczną ekspozycję etnograficzną, a raczej do tajemniczego świata baśni. Ogromna hala muzealna stała się dżunglą; wysuszone czaszki rozłożono ma matach w „domach duchów”; dzikie afrykańskie zwierzęta, odwzorowane z zaskakującym realizmem, czaiły się wśród drzew zwrotnikowego lasu.

Najwięcej rozgłosu zyskała wystawa Lipsa „Maski człowieka” przygotowana z okazji 25-lecia działalności muzeum. Tytuł potraktował jak metaforę, prezentując obok siebie indiańskie totemy, mumie z peruwiańskich grobowców, malowane czaszki z Australii, pośmiertną maskę Beethovena. Program wystawy wydrukowano w numerowanych kopiach w formie chińskiego kalendarza z wyobrażeniem Fukurokuju, japońskiego boga długiego życia i pomyślności.

Kolonia to jednak nie tylko muzeum, to także miasto karnawału. W 1933 roku Lips przebrał się – co miały ułatwiać jego „profil i oczy” – za Siuksa; jego żona z kolei wybrała postać tubylki z Amazonii z bransoletkami na nadgarstkach i kolorowymi piórkami we włosach. Mimo karnawałowego nastroju zawierającego w sobie wiarę, że miastem niepodzielnie rządzi król karnawału, w istocie władze sprawował już zupełnie ktoś inny.

Pewnego dnia zaproponowano Juliuszowi napisanie kilku artykułów zatytułowanych na przykład „Adolf Hitler i etnologia” albo „Jak odkryłem Führera”. Teksty miały być od razu drukowane we wszystkich dziennikach. Odmówił. Jako wróg nowej władzy szybko zaczął tracić wszystkie stanowiska i zaszczyty. Po zwolnieniu z szefowania muzeum cofnięto mu także licencję wykładowcy. „Nie było już muzeum, nie było uniwersytetu. Zostały instytucje propagandowe, duchowe lupanary. Nie było już dłużej niezależnych badaczy – tylko narzędzia nowego systemu”, notowała przejęta tymi wydarzeniami Ewa. Bez znaczenia okazał się fakt, że Juliusz był weteranem wojennym, kawalerem Żelaznego Krzyża – w 1914 roku, kilka miesięcy po rozpoczęciu studiów, został powołany do czynnej służby, która skończyła się dlań szokiem pourazowym. Dla nowego porządku to poświęcenie było już jednak bez wartości. Podobnie jak aryjskie pochodzenie. Wszystko przekreśliła niechęć wobec przywódcy i jego partii.

Utraciwszy za jednym zamachem pracę w muzeum i na uniwersytecie, Lips chwycił się publicystyki. Bazując na przygotowanych wcześniej materiałach, napisał artykuł „Jak czarny człowiek widzi człowieka białego”. Tekst zajął trzy strony w kolońskim „Illustrierte Zeitung”, opublikowano go 11 maja 1933 roku. Zaznaczam dokładną datę, bo jest ona znamienna – zaledwie dzień wcześniej w całych Niemczech palono książki na stosach. Literatura żydowska i „zdeprawowana”, prace „zdrajców” atakujących „Nowe Niemcy”, książki „oczerniające” dzieje, kulturę i naród niemiecki, literatura marksistowska, pacyfistyczna, poświęcona edukacji seksualnej, autorów homoseksualnych, a także tych, którzy chwalili stary porządek Republiki Weimarskiej, trafiła na indeks, a potem wprost w płomienie. Za szkodliwych uznano nie tylko Marksa i Engelsa, ale też Hegla, Einsteina, Lasalle’a, Freuda, Hofmannsthala, Mannów, a nawet muzykę Mendelssohna.

Nie skończyło się zresztą na stosach. Wierni ojczyźnie studenci mieli na swoich uczelniach stawiać „słupy hańby”, by następnie przybijać do nich nazwiska tych nie-niemieckich i nie-naukowych autorów, którzy „nie zasługiwali na przynależność do narodu niemieckiego”. Kosmopolityczną „literaturę asfaltową”, jak ujmowano to w nazistowskiej nowomowie, podzielono na trzy kategorie: do natychmiastowego zniszczenia, do zamknięcia w skrzyniach z trucizną, do późniejszej oceny. Nie miano wątpliwości względem Remarque’a, Kischa, Zweiga czy Tucholskiego, do skrzyń z trucizną trafili Bonsels (tak, ten od Pszczółki Mai), Gorki czy Boas, ojciec amerykańskiej antropologii kulturowej.

Przypomnę, że Adolf Hitler miłością pierwszą, miłością wierną i oddaną kochał Karola Maya. Tego grafomańskiego fantastę, u którego herosami – bez względu na dekoracje – byli nordyccy ludzie czynu. Jeden z prezentów na kolejne urodziny Führera pochodził od miasta Radebeul pod Dreznem, gdzie umiłowany autor zmarł. Lokalne władze posadziły tam dąb, mający po wsze czasy upamiętniać imię ulubionego pisarza Hitlera.

Ekstrawaganckie wystawy i karnawałowe szaleństwa były więc wspomnieniem. Dom Lipsów coraz częściej nachodzono. Przez pół dnia przeszukiwano go w poszukiwaniu książek marksistowskich i „asfaltowej literatury”, rekwirując ostatecznie ponad 700 tytułów. Innym razem w drzwiach pojawił się były student Juliusza ze swastyką na ramieniu, żądając zwrotu mienia rzekomo należącego do muzeum. Chodziło zwłaszcza o fotografie do projektowanej przez Lipsa książki „How the Black Man Looks at the White Man”. Naprędce powołana Honorowa Rada Federacji Niemieckich Muzeów oskarżyła go o plagiat obecny rzekomo w akademickim podręczniku do etnologii. Inny sąd wymierzył grzywnę w wysokości tysiąca marek…

Lips nie czekał na rozwój wypadków. Korzystając z naukowych kontaktów, przeniósł się pośpiesznie do Paryża, gdzie pracował jako profesor wizytujący na Sorbonie i w Musée de l’Homme. W 1934 roku wyemigrował do Stanów Zjednoczonych, zasilając najpierw kadrę Uniwersytetu Columbia, a potem zakładając Katedrę Etnologii na Howard University w Waszyngtonie.

W 1937 roku, już jako wygnaniec pozbawiony praw obywatelskich i ukarany konfiskatą majątku (choć oczyszczony z zarzutów o plagiat), Lips wydał książkę „The Savage Hits Back. The White Man Through Native Eye” [Dziki oddaje cios. Biały człowiek w oczach tubylców]. Na okładce biały mężczyzna w kolonialnym kasku wznosi okrzyk, odsłaniając ogromne zęby. Unosi też lewą rękę w pozdrowieniu, które każe myśleć zarówno o reżimie kolonialnym, jak i nazistowskim. Sugestywna rzeźba z archipelagu Nikobarów ukazuje „białego człowieka” w oczach „kolorowego człowieka”. O tym traktował artykuł Lipsa wydrukowany jeszcze w Kolonii; to materiałów do tej pracy tak usilnie poszukiwała hitlerowska policja; to jej przesłania się obawiano, dostrzegając w nim zagrożenia dla oficjalnej polityki rasowej III Rzeszy.

W przedmowie Lips pisał, że prezentuje „kolekcję prac artystycznych kolorowych ludzi, którzy zetknęli się z białym człowiekiem – prac, w których zapisano ich doświadczenia z odrzuceniem, bufonadą, zdziwieniem, brakiem zrozumienia. Bez względu na rezultat głupi i dzicy powinni mieć swój głos. Dziki oddaje cios”. Książka Lipsa została świetnie przyjęta w liberalnych środowiskach naukowych. W kolejnych latach ją wznawiano, a ostatnio przypomniano w formie podróżującej po Niemczech wystawy muzealnej.

Co z Ewą z domu przy ulicy Siedmiu Wzgórz? Gdy wizyty tajniaków i telefony dzwoniące o każdej porze dnia i nocy stały się już nie do zniesienia, ona również uciekła z Niemiec. Z mężem spotkała się w Paryżu, potem oboje wyemigrowali do USA. Rok po książce Juliusza, w 1938 roku Ewa wydała „Savage Symphony. A Personal Record of the Third Reich” [Symfonia dzikości. Osobiste notatki o III Rzeszy] – niezwykły, bardzo szczegółowy i pełen pasji zapis zmagań obywateli z machiną totalitarnego państwa. Pięknie oddaje to w przedmowie wybitna dziennikarka Dorothy Thompson:

Oni nie byli w żadnym razie zaangażowani politycznie. Ich postawa była liberalna, ale nie agresywna. Jak przystało naukowcom, poświęcali się odkrywaniu faktów, by dotrzeć do prawdy. A jednak hitlerowska rewolucja sprawiła, że profesor Lips utracił pracę, zarobki, przyjaciół, studentów, dom i kraj. Utracił to wszystko jedynie dlatego, że pozostał lojalny ideałowi, któremu podporządkował swoje życie: ideałowi prawdy opartej na faktach. Utracił to wszystko, gdyż oparł się przekształceniu naukowej instytucji w instytucję propagandy; ponieważ nie pozwolił na zamianę swojej wiedzy antropologicznej w antropologiczny nonsens. Najbardziej tragicznymi postaciami tej historii nie są jednak Lipsowie, ale tchórze wśród ich przyjaciół i znajomych.

Dalej już krótko. Lipsowie wrócili do Niemiec w 1948 roku. Zrazu wybrali Kolonię. Nie przyjęli jednak oferty zatrudnienia na miejscowym uniwersytecie, nie chcąc współpracować z przygarniętymi przez uczelnię nazistami. Potem był Lipsk znajdujący się w radzieckiej strefie okupacyjnej. Juliusz został tam profesorem etnologii, a wkrótce potem rektorem. W 1950 roku niespodziewanie zmarł. Przeżył zatem ledwie kilka miesięcy w nowoutworzonej Niemieckiej Republice Demokratycznej, która nie wiadomo jak zareagowałaby na jego liberalne poglądy, międzynarodowe kontakty i pobyt w Stanach Zjednoczonych. Schedę po nim przejęła Ewa, stając się dyrektorem lipskiego Instytutu Etnologii. Dzięki jej staraniom instytut nazwano imieniem Juliusza Lipsa.

Może jest to naukowy happy end. W głowie mam jednak stale słowa Thompson z przedmowy do „Symfonii dzikości”: „Utracił wszystko, gdyż oparł się przekształceniu naukowej instytucji w instytucję propagandy; ponieważ nie pozwolił na zamianę swojej wiedzy antropologicznej w antropologiczny nonsens. Najbardziej tragicznymi postaciami tej historii nie są jednak Lipsowie, ale tchórze wśród ich przyjaciół i znajomych”. Czytam to dzisiaj jak memento.