Archiwum
14.07.2020

Co się zdarzyło w Ambinanitelo?

Waldemar Kuligowski
Literatura Felieton

W latach 80. jego książki przetłumaczono na dwadzieścia trzy języki. Na całym świecie wydano je w nakładach przekraczających łącznie dziesięć milionów egzemplarzy. Nie ma wątpliwości – w skali globalnej był wówczas najczęściej czytanym polskim pisarzem. Nie Miłosz, nie Lem, nie Potocki. Ani Schulz, ani Sienkiewicz, Mrożka i Kraszewskiego nie pomijając. Żaden z nich, ale urodzony w Poznaniu Arkady Fiedler. Syn poligrafa i wydawcy, od najmłodszych lat wąchający farbę drukarską.

Jego poematy w 1916 roku gorąco chwalił Stanisław Przybyszewski piszący do wydawcy: „są istotnie bardzo piękne. Drukuj pan bez namysłu”. Z Fiedlerem przyjaźnił się ekscentryczny Artur Maria Swinarski, zdeklarowany homoseksualista, sekretarz Witkiewicza, poeta i malarz. O pierwsze Fiedlerowskie felietony z podróży darły koty redakcje „Dziennika Poznańskiego” i „Dziennika Bydgoskiego”, a – niemal bez wiedzy autora – publikowała je także stołeczna „Gazeta Polska”. Zadecydował o tym Kazimierz Wierzyński. Debiutanckie teksty Fiedlera cieszyły się takim powodzeniem, że autor bez trudu dostał sześciokrotną podwyżkę, byle tylko drukował je nadal w „Gazecie Polskiej”. Prawo do pierwodruku późniejszej książki zdobyło Towarzystwo Wydawnicze „Rój” związane z Melchiorem Wańkowiczem.

„Ryby śpiewają w Ukajali” okazały się wydawniczym sztosem. W 1935 roku „Rój” wypuścił na rynek trzy nakłady, sprzedając je niemal natychmiast. W recenzjach Fiedler nazwany został „mistrzem literatury podróżniczej”, wirtuozem pięknej polszczyzny, autorem „czarującym” zarówno „naukowo, jak i literacko”. Fetowano go zresztą nie tylko w kraju. Przy okazji „Dywizjonu 303” w 1943 roku w „The New York Times Book Review” recenzent pisał o „poetyckiej werwie” autora, „The Times Literary Suplement” komplementował „zdolne pióro” i „nadzwyczaj sugestywne opisy”, a „Herald Tribune” określił książkę jako „wyjątkową”.

Już w 1935 rokku doceniła Fiedlera Polska Akademia Literatury, odznaczając srebrnym „Wawrzynem Akademickim”. W tym samym roku otrzymał również Nagrodę Literacką Miasta Poznania za „stworzenie nowego typu książki podróżniczej” (ponownie nagrodzono go w ten sposób w 1958 roku). Szybko doceniany przez krytykę, zarówno krajową, jak i międzynarodową, pisarz stał się także popularny i szeroko czytany poza kręgiem profesjonalistów. Sporządzony tuż po II wojnie światowej, w 1948 roku, raport dla Ministerstwa Spraw Zagranicznych stwierdzał, że Fiedler jest drugim – po Sienkiewiczu – najczęściej wypożyczanym autorem w wiejskich bibliotekach. Można dzisiaj prychać i pokpiwać, ale który z ludzi pióra nie chciałby być masowo wypożyczany w bibliotekach? I w rankingach nie deptać po piętach nobliście, co ponoć „krzepił serca” kolejnym pokoleniom współrodaków?

Amazonia, Kanada, Madagaskar – to superjackpot polskiej wyobraźni o egzotyce i odległych podróżach. Nie byłoby tej fantazmatycznej triady bez Fiedlera, nie byłoby Fiedlera jako autora bez tych krain. Amazonia, Kanada i Madagaskar dzięki „poetyckiej werwie” przeistoczyły się w ziemie przygody, w ostoje przyrodniczych zachwytów, w edeny owadów z rzędu Lepidoptera. Amazonia, Kanada i Madagaskar były krainami szczęśliwych krajowców, matecznikami etnograficznych dziwów, tytułami łotrzykowskich filmów. Dobrze wiem, co piszę, bo byłem zawołanym widzem tych filmów; bo wpatrując się w barwne okładki książek Fiedlera i porównując je z grafitową powłoką schyłkowego PRL-u, rozmyślałem o niesprawiedliwości oraz złym losie. Zamiast paszportu miałem wtedy tylko motyle.

Jak to się zatem stało, że nagradzany i doceniany literat stał się „ekspertem” od malgaskich biustów, od erotyki dzikich, od „tych spraw” w tropikach? Nawet gdy Ministerstwo Spraw Zagranicznych w 1936 roku angażowało go do zwiadowczej wyprawy na Madagaskar – postrzegany jako ewentualny cel polskiej akcji kolonizacyjnej – to określono go jako badacza przyrody, folkloru i „urody Malgaszek”. Satyrycy układali wierszyki o rzekomych podbojach Fiedlera, a towarzystwo pytało o intymne szczegóły.

Pierwsi czytelnicy Fiedlera zachłystywali się nie tylko jego sensualnymi opisami przyrody. Emocje budziły także akty miłosne owadów. Ale przede wszystkim – jego kontakty z kobietami, czasem bardzo młodymi. „Ryby śpiewają w Ukajali” przynoszą taki choćby passus: „Dolores miała jasnobrązową cerę, wilgotne usta i śmiałe oczy, a pod jej kaftanikiem prężyły się zuchwale dojrzewające kształty kobiece”. Mało? Niewinnie? Obserwacyjnie tylko, a nie z pozycji dewianta? Zapewne tak, Fiedler musiał się jednak często i gęsto tłumaczyć, otrząsać z aury „obleśnych domysłów”, a w końcu usunąć te rzekomo kontrowersyjne fragmenty z kolejnych wydań swojego amazońskiego hitu.

Wszystko ostatecznie na nic. Dolores o jasnobrązowej skórze została zapamiętana. Część czytelników węszyła w kolejnych książkach Fiedlera już tylko jedno. „Kanada pachnąca żywicą” musiał ich zatem srodze rozczarować – tylko bory, bobry i traperzy. „Swego” doczekali się na kartach opisującej pobyt pisarza na Madagaskarze książki „Radosny ptak drongo” (później, w ocenzurowanej wersji, znanej pod tytułem „Gorąca wieś Ambinanitelo”). Dlaczego wieś była „gorąca”, a ptak „radosny”? Z powodu dwóch nastoletnich sióstr.

Betsimisarakowie to druga pod względem liczebności grupa etniczna na Madagaskarze, zamieszkująca wschodnią część wyspy. Mężczyźni tego ludu odpowiadają za uprawę pól ryżowych, drewno na opał oraz budowę i wyposażenie domu. Kobiety natomiast zajmują się uprawą jadalnych roślin, zdobywaniem wody, przygotowywaniem posiłków oraz tkactwem. Do jednej z wsi Betsimisarków, tytułowej Ambinanitelo, w 1938 roku trafia Fielder. Tam właśnie, nad rzeką Antanambalana, podróżnik spodziewał się znaleźć rzadkie gatunki owadów, które gromadził dla polskich muzeów oraz ślady po legendarnym Maurycym Beniowskim, „polskim królu” wyspy. Notował: „za następnym skrętem otwierał się przed nami wspaniały widok na inną, urodzajną dolinę, otoczoną zewsząd górami, z ludną wsią pośrodku pól ryżowych […] wzbierało we mnie wzruszenie”.

Początkowo miejscowi przyjęli białych – czyli Fiedlera i botanika Bogdana Kreczmera – chłodno, a wręcz podejrzliwie. Po kilku miesiącach dwaj przybysze zostali jednak nie tylko zaakceptowani, ale wręcz zaanektowani. Wyrazem sympatii i zaufania stał się akt oddania Fiedlerowi jednej z młodych kobiet jako żony. Benaczehina, wnuczka szefa wioski, spędza z pisarzem noc. Jest namiętna, ale rano porzuca chatę białego męża. Fiedler jest skołowany, starszyzna zdumiona. By ratować dobre relacje i zadośćuczynić tradycji, podróżnikowi zostaje przydzielona druga żona: Velomody, młodsza siostra Benaczehiny – „piękny, polny kwiat, obok którego ludzie przechodzili obojętnie, nie domyślając się jego wartości”.

Wygląda to na rażący sztucznością zabieg rodem z telenoweli, ale kolejny poranek powtarza scenariusz z dnia poprzedniego. Dziewczyna mianowicie ucieka. Fiedler czuje się jak zadżumiony. Co więcej, rychło odwiedza go gniewna starszyzna z głośnymi oskarżeniami o „zniewagę dziewczyn, wstyd rodziny i hańbę sioła”. Poznaniak wije się, łamie głowę, nic jednak nie rozumiejąc.

„Takie niegodne machinacje, wiemy o tym, są w modzie u was, w Europie, jednak tutaj są ciężkim fadi i obrażają do głębi” – tłumaczą przybyli. Fiedler w końcu pojmuje, w czym rzecz. Nie okazał się złym kochankiem, bynajmniej. Reguł także dopełnił jak należy, podejmując rodzinę dziewczyn sutą wieczerzą i akceptując jej warunki, czyli dwieście franków miesięcznie plus materiał na suknie. Poszło o prezerwatywy. Użył ich, nie planując potomstwa z malgaskimi żonami. Uznano ten fakt za niedopuszczalny. Posiadanie dzieci jest wszak celem i sensem małżeństwa.

– Więc czy chcesz mieć dziecko z Velomody?

– Chcę chociażby bliźniaki!

– Bliźniaki nie! Ani się waż. To fadi i nieszczęście! Jedno dziecko starczy…

Fiedler zamieszkuje więc w chacie z młodą malgaską kobietą jako swoją żoną. A następnie relacjonuje te wypadki w książce. Drukowana w 1946 roku w odcinkach na łamach „Przekroju”, wywołują burzę obyczajową. Zgodnie gromią Fiedlera redakcje „Szpilek” i „Tygodnika Powszechnego”, łając autora za „niewątpliwy ekshibicjonizm”. Marksistowski tygodnik „Kuźnica” wytykał za to „ciemnym, niekulturalnym dzikuskom”, że „jak głupie” „chciały mieć dzieci”.

Rzeczowo i zajmująco opowiada o tym wszystkim Piotr Bojarski w biografii „Fiedler. Głód świata”. Praca jest dobrze udokumentowana, poza kwerendą źródeł autor przeprowadził wiele rozmów, naczytał się swojego bohatera, naspacerował jego śladem. Cenię to, że Bojarski nie dokonał pospiesznych ocen twórcy, który przez władzę ludową był zarówno fetowany, jak i cenzurowany. Przekrojowa opowieść, zaczynająca się jeszcze w XIX wieku, a potem ciekawie mówiąca o dwudziestoleciu, latach II wojny światowej, nowym porządku, a wreszcie PRL-u aż do 1985 roku, ustrzegła się błędów. Owszem, dokonał Bojarski cudownego rozmnożenia Wyspy Wielkonocnej, ale nie on pierwszy przecież! Prawdziwie zdumiewający w tej opowieści jest fakt – i Bojarski celnie to podkreśla – że Fiedler odbył większość swoich podróży, do Indochin, zachodniej Afryki, Kanady, Brazylii, ZSRR, Peru, Kolumbii, Wenezueli, Ekwadoru, już po ukończeniu sześćdziesiątego roku życia. Że właściwie do końca nie opuszczała go namiętność przemieszczania się i ciekawość tego, co nowe. „Indiański Totemie – pisał do niego z okazji osiemdziesiątych urodzin Wojciech Żukrowski – na fotce wyglądasz jak własny syn! Aż zazdrość bierze!”. To był jakiś nadzwyczajny, poznańsko-puszczykowski élan vital. Dobrze się stało, że Bojarski pisarza i podróżnika przypomniał.

Wypada jednak sporządzić antropologiczną codę, dodatkowy komentarz do „obleśnych domysłów”. W opisie podwójnego małżeństwa Fiedler posługuje się malgaskim słowem volambite, tłumacząc, że to „czasowy związek małżeński”, „starodawne tutejsze obyczaje”. Miał rację. Z jego relacji wynika, że volambite była spontaniczną inicjatywą lokalnej społeczności, zaaprobowaną przez obie młode kobiety. Które, co znaczące, już wcześniej okazywały mu zainteresowanie, wypytując (po francusku!) o jego plany. Poślubianie sióstr to zresztą praktyka znana w wielu miejscach globu i traktowana jako zachowanie bezpieczne dla rodzeństwa, dzięki któremu zostawało ono razem, mogąc się chronić i wspierać. Podobnie rozpowszechnione i praktykowane były rozmaite formy gościnności seksualnej, małżeństw na próbę czy posiadania oficjalnych kochanków.

Przypominam, był rok 1938. Tymczasem przewalił się XX wiek, a nawet arogancko rozpoczął kolejny. W przygotowanym kilka lat temu, a poświęconym Madagaskarowi, dokumencie ONZ-owskiego Komitetu do Spraw Eliminacji Dyskryminacji wobec Kobiet wspomina się „volambita” jako „pierwszy rok małżeństwa”, po którym posag, a zwłaszcza bydło, staje się własnością rodziny panny młodej pod warunkiem, że ta zachowywała się przez ten czas poprawnie. Volambita jest w dokumencie przedstawiana jako element praktyki moletry, czyli przedmałżeńskiej umowy bazującej na „opłacie” za pannę młodą. Wspomniany raport stwierdza, że gdy praktyka taka dotyczy dziewcząt poniżej osiemnastego roku życia, jest wówczas zbliżona do „poślubiania dzieci”.

Benaczehina była w 1938 roku niespełna osiemnastolatką, Velomody miała lat szesnaście. A Fiedler, dorzućmy do rachunku, był po czterdziestce. Do ważnych informacji należy i to, że był rozwiedziony, po głębokim wstrząsie spowodowanym nagłą śmiercią córki Basi. Na mocy reguły kulturowej, młodsza z sióstr zyskała akceptowany przez społeczność status jego żony. On, analogicznie, zyskał status jej męża. Mieszkali, jedli i spali razem. A potem Fiedler to opisał. Na Madagaskarze zbierał nie tylko materiały do swojej kolejnej książki, ale pisał też raport dla MSZ na temat możliwości skolonizowania wyspy przez emigrantów z Polski, zwłaszcza pochodzenia żydowskiego. Przedstawiony w Warszawie raport jest krytyczny, podważa sens masowej migracji i jakąkolwiek przychylność Francji w tej kwestii. Kilka tygodni później ten sam MSZ, powodowany wciąż imperatywem pozyskania dla Polski kolonii, pyta w tajnych depeszach dyplomatycznych o dostępność Antarktydy…

Przestrzegam przed pośpiesznym kamienowaniem podróżnika, który zrealizował lokalny skrypt kulturowy, a potem ujawnił rzecz swoim czytelnikom, czyniąc to w sposób stonowany, pełny delikatności, jak najdalszy od tonu sensacji. Oczywiście, nie znamy wersji drugiej strony, mieszkańców malgaskiej „gorącej wsi”. Potomkowie Fiedlera ustalili jednak po latach, że w malgaskiej wsi nie ma potomków ich słynnego antenata. Niech będzie to zakończenie tego, co zdarzyło się w Ambinanitelo.

ze zbiorów Narodowego Archiwum Cyfrowego | kadrowanie CzK