Archiwum
07.02.2014

Sztuka przetrwania

Michał Piepiórka
Film

Steve McQueen, twórca „Głodu” i „Wstydu”, świetnie odnalazł się w świecie wielkiego ekranu – swoimi pierwszymi filmami przekonał krytyków i widzów o biegłości narracyjnej i umiejętnościach inscenizacyjnych, ale również peryferyjnej wobec mainstreamu wrażliwości. Trzymając się sedna rzeczy i unikając kiczu, reżyser znakomicie operował wizualnością, która nie została sprowadzona do efektownego ozdobnika. W swoim najnowszym filmie – „Zniewolony. 12 years a slave” – McQueen potwierdził klasę, choć momentami zbyt nachalnie afiszował efektem swojego flirtu z Hollywoodem, czego symbolem stała się muzyka czołowego wyrobnika amerykańskiego przemysłu filmowego, Hansa Zimmera.

Niemniej jednak reżysera „Zniewolonego”, nadal interesuje temat ciała jako narzędzia represji i wyzwolenia. W „Głodzie” niknące ciało strajkującego więźnia było symbolem walki o wolność, we „Wstydzie” natomiast seksualne żądze społecznie alienowały i nie pozwalały bohaterowi na emocjonalne zaangażowanie. W najnowszym filmie McQueena ciało ponownie zostało skorelowane ze zniewoleniem. Salomona Northupa, wolnego, czarnoskórego obywatela Stanów Zjednoczonych, poznajemy, gdy zostaje podstępnie porwany przez handlarzy niewolników i sprzedany do pracy na południu. Nie jest przyzwyczajony do fizycznego obciążenia – z wykształcenia jest skrzypkiem, utrzymującym graniem żonę i dwie córki. McQueena w tej autentycznej historii, spisanej przez jej bohatera w XIX wieku, najbardziej zainteresowała warstwa psychologiczna – emocjonalne reakcje na ból chłosty i fizyczne ubezwłasnowolnienie. Twórca filmu skupił się na wolnym człowieku, który w jedną chwilę utracił to, co uważał za normę. Dlatego plantacje otoczone maleńkimi domkami zamieszkiwanymi przez „własności” pana poniekąd przypominają obozy koncentracyjne. Niewolnictwo, podobnie jak Holokaust, sprowadzało człowieka do rangi przedmiotu, z którym można zrobić, co tylko się chce – użyć jako podpórki, wychłostać bądź wykorzystać do realizacji okrutnej choreografii. Plantacje i obozy były gwałtem na człowieczej normie, która nagle przestawała obowiązywać. McQueen konsekwentnie tropi ludzkie niegodziwości – stawia białego człowieka pod pręgierzem za urąganie godności, odmawianie człowieczeństwa i bestialstwo. Filmowa historia ze „Zniewolonego” szokuje tym bardziej, że jest przedstawiona z perspektywy człowieka, który wie, co utracił i z jak wielką niesprawiedliwością musi się zmierzyć.

Mimo wywołującej wiele emocji tematyki, reżyser nie terroryzuje niegodziwościami i niesprawiedliwością. McQueen dystansuje się wobec hollywoodzkiego szantażu emocjonalnego, nie wchodzi na wysokie tony, nie dramatyzuje bez przyczyny. Dlatego tym bardzie podczas seansu przeszkadza muzyka Zimmera, która niepotrzebnie podbija emocjonalnie to, co obraz przekazuje na zimno. Kilka banalnych i nieznośnie patetycznych nutek skomponowanych między utworami do „Samotnego jeźdźca” i kolejnej części „Spidermana” nijak się mają do estetyki wizualnej „Zniewolonego”. U McQueena wszystko, co najważniejsze, rozgrywa się w sferze obrazu – poza słowem i anegdotą – choć należy docenić również ważną rolę często stosowanych asynchronów. Pieczołowicie komponuje kadry – co jest oczywiście wielką zasługą stałego współpracownika brytyjskiego reżysera, operatora Seana Bobbitta – tak, by gradacje planów, ostrość i długość ujęć miały swoje znaczenia. Niczego nie pozostawia przypadkowi – każdy najmniejszy szczegół inscenizuje z wielką dbałością, by nie utracił własnego sensu, a dodatkowo wkomponowywał się w większą całość. Szczególnie istotne są przeciągnięte ujęcia o niebanalnej urodzie, często skupiające się na ludzkiej twarzy – głównym nośniku powściągniętych emocji.

Dlatego bardzo ważną rolę w dziele McQueena odegrali aktorzy. Trudne zadanie do wykonania miał odtwórca głównej postaci – Chiwetel Ejiofor, który nie mógł popaść w patos czy manierę skrzywdzonej ofiary. Odtwarzając postać Salomona, aktor musiał tłumić w sobie emocje, tylko czasem uwalniając je poprzez wyraz oczu czy grymas twarzy. Równie świetnie wypadł Michael Fassbender, który wcielił się w rolę wyjątkowo brutalnego właściciela plantacji, nazywanego„łamaczem czarnych”. Tu z kolei groźba czyhająca na aktora była innego rodzaju – gdyby odrobinę przeszarżował, stworzyłby postać przypominającą kampowych oprawców z „Django”, co niestety stało się z niektórymi bohaterami drugoplanowymi. Różnej maści strażnicy z zarośniętymi twarzami rednecków przypominali postacie wyciągnięte z kina exploitation.

Choć McQueen zbliżył się do mainstreamu, zgarniając wiele nominacji do najważniejszych amerykańskich nagród, nie obniżył artystycznego poziomu. Jestem mu nawet w stanie wybaczyć pewne estetyczne kompromisy – zgodę na użyciem muzyki Zimmera czy miejscami zbytnią narracyjną potoczystość, wyjaśniającą to, co we wcześniejszych filmach pozostawało celowo niedopowiedziane. Romans z Hollywoodem może spokojnie przejść w fazę stałego związku – dzięki niemu McQueen będzie mógł się ustatkować i przestać martwić o dopływ gotówki na następne produkcje, a amerykańska kinematografia zyska świetnego fachowca. Póki co, McQueen nie dał się zniewolić hollywoodzkim specom od robienia pieniędzy.

„Zniewolony. 12 Years a Slave”
reż. Steve McQueen
premiera 31.01.2014