Archiwum
01.09.2020

Wszystkie mnie z przeszłości

Emilia Stachowska Klaudia Miłoszewska
Muzyka Rozmowy

Z Klaudią Miłoszewską o instagramowym projekcie selfie_sadness, polskiej muzyce niezależnej i współpracy z Opus Elefantum Collective rozmawia Emilia Stachowska

Emilia Stachowska: Na fanpejdżu Opus Elefantum Collective można o Tobie przeczytać, że „Klaudia Miłoszewska to piosenkarka, performerka, znana z duetu cozy moss oraz działalności na pograniczu digitalowego performance’u selfie sadness, oprócz tego kulturoznawczyni i amatorska znawczyni (własnych) emocji”. Rozplątujmy to od początku: czym jest „digitalowy performance selfie sadness”?

Klaudia Miłoszewska: „Digitalowy performance” to, najprościej mówiąc, performans w internecie. Podejmując próbę takiej działalności, musiałam doskonale zrozumieć medium, którym chcę się posłużyć. W 2018 roku niewiele znałam kont w polskiej sieci, które opisywały stany chorobowe i obżarstwo czy też niemożność jedzenia z powodu rozpadu emocjonalnego. Chciałam wypełnić ten brak na swoich zasadach.

Żeby „być na Instagramie” i docierać do kilkuset osób, trzeba znać metody, które będą skuteczne i długofalowe. Pracując z tematem selfie feminizmu, doszłam do wniosku, że formuła selfie będzie dla mnie najlepszym rozwiązaniem. Rozdrapując jednak selfiefeministyczny świat, postawiłam na opowiadanie o depresji, z którą zmagam się od wielu lat. Nie wykorzystałam swojej seksualności, tylko kruchość psychiczną, jednocześnie pozwalając na uwikłanie mnie w dyskusje na temat antyfeministycznej reprezentacji kobiety jako słabej psychicznie. Jednocześnie stałam się samozwańczą specjalistką od smutku. Od początku istnienia konta udało mi się porozmawiać z dziesiątkami, jeśli nie setkami osób, które borykają się z chorobą, z rodzicami chorych dzieci, z terapeutami, którzy pracują z osobami w kryzysie psychicznym. Aby znieść te rozmowy, nie mogłam wychodzić z roli specjalistki. Każdy krok poza sferę performansu kończył się koszmarnym samopoczuciem.

Uznałam też, że skoro staję się kimś, kim jestem, ale jednocześnie potrafię tym kimś nie być, warto wykorzystać tę umiejętność na prawdziwej scenie. Katarzyna Minkowska, wspaniała reżyserka, zaprosiła mnie do projektów, w których miałam szansę po prostu być i iść za swoją emocjonalnością. Za pierwszym razem stałam się syreną na wystawie w galerii sztuki, za drugim Jagną z „Chłopów” opłakującą swoją tragedię, za trzecim – w spektaklu w Teatrze Powszechnym – Judytą, która rozgrywa szalenie feminizujący wątek w swoim wnętrzu.

Od jakiegoś czasu rzadziej widać mnie na koncie selfie_sadness, ponieważ przeniosłam swoje realizacje do świata muzyki. Jestem z tych, którzy robią wiele rzeczy naraz, ale nie we wszystkie potrafią się tak samo silnie emocjonalnie zaangażować.

Muzyka jest dla Ciebie bardziej naturalnym medium?

Przez wiele lat była, później na jakiś czas przestała, ale (chyba na szczęście) wróciłam do niej. Mój nauczyciel śpiewu wiele lat temu powiedział mi, że nie jestem „zwyczajną dziewczyną” – ludzie będą mnie albo kochać, albo nienawidzić. Nie wiem, czy to prawda, ale w pewnym momencie nienawidziła mnie najważniejsza osoba w moim życiu – ja sama. Nie robiłam wtedy praktycznie nic, co wiązało się z muzyką. Właściwie nie pamiętam, co mogłam wtedy robić, czym zajmowałam swoje myśli.

Scena to jedyne miejsce, gdzie czuję się pełna. Wyczuwam silną różnicę pomiędzy doświadczeniem realnym a internetowym światem. Jestem z przełomu świata: pamiętam świat bez internetu, ale doskonale umiałam odnaleźć się w świecie cyfryzacji i dopasować się do standardów, dzięki czemu potrafię istnieć w obu tych przestrzeniach. Zdecydowanie jednak ten prawdziwy, w którym mogę powodować ciarki na skórze, jest bardziej istotny.

Zaznaczyłaś przed chwilą, że aby znieść te rozmowy, nie mogłaś wychodzić z roli specjalistki – jak się z tym czułaś?

Staram się dbać o innych, ale czasami przeradza się to w ogromną złość. Z drugiej strony jestem koszmarnie przemądrzała i mam tendencję do narzucania swoich racji, dlatego bycie specjalistką od czegokolwiek to nobilitacja i cierpienie jednocześnie. Do tej pory są dni, kiedy nie odpowiadam na stosy wiadomości. Właściwie zdarzają się coraz częściej, bo chyba pora stać się specjalistką od swojego życia, a nie mądrzyć się w internecie.

Jak oceniasz polskie środowisko feministyczne, które działa na Instagramie? Można w ogóle mówić o czymś takim?

Oczywiście, że można! Aktywizm w sieci urodził się wiele lat temu i radzi sobie bardzo dobrze. Mam poczucie, że dzięki Instagramowi jesteśmy w stanie jeszcze bardziej się łączyć wokół idei, ponieważ nie mamy żadnych granic (oprócz cenzurowania damskich sutków). Nie uważam, że mam kompetencje do tego, aby „oceniać” ten świat. Wiem na pewno, że dużo rzeczy mnie w tej przestrzeni szalenie denerwuje i nie pogodzę się z walkami na przykład przeciwniczek sexworkingu z pracowniczkami seksualnymi.

Nie tylko w sieci i nie tylko feministki, w ogóle jako ludzie mamy tendencję do wypowiadania się w czyimś imieniu: na przykład panowie mówiący o prawach pań albo księża decydujący za świeckich. Z jednej strony dziewczyny często wpadają w tę pułapkę i zamiast sojuszu z osobami marginalizowanymi czy prześladowanymi żyją w swojej bańce i wypowiadają się w imieniu tych osób. To rodzi wiele dyskusji wokół insta-aktywistek. Z drugiej strony współczuję dziewczynom, które mają kilka tysięcy obserwatorek_ów, bo często wymaga się od nich niestworzonych rzeczy. Muszą być na każde zawołanie, wypowiadać się na każdy temat, a czasem odpisywać na groźby śmierci albo blokować zboczeńców – sama zresztą doświadczyłam, co to znaczy zalana groźbami skrzynka wiadomości, gdy podjęłam ekologiczny wątek na selfie_sadness. Na pewno też szanuję dziewczyny za siłę i pracę, którą wkładają we wszystkie swoje działania. Czy nie każdy aktywizm jest z idei dobry?

W przywołanym biogramie wspomniane zostało Twoje wykształcenie. Czy (i ewentualnie jak) bycie kulturoznawczynią przekłada się na Twoją działalność artystyczną?

Bycie na studiach kulturoznawczych to nauka szerszego horyzontu i empatii. Oczywiście uczyłam się pisać, mówić, rozumieć, co czytam; ale nadrzędną wartością wydaje mi się postrzeganie świata w jakimś sensie w całości, zwracając uwagę na jednostki i wszystkie ich społeczne uwikłania.

Nie myślałam o tym, w jaki sposób to oddziałuje na mnie jako artystkę. Na pewno w jakiś sposób tak, ponieważ ja na scenie to cały zbiór wszystkich mnie z przeszłości.

Co to znaczy?

Na scenie jestem wszystkim, czym jestem. Jestem w pełni sobą, czyli osobą, którą staję się codziennie od prawie 27 lat. Moje historie stworzyły moje utwory, stworzyły mój słuch, tworzą moje kompozycje i to, jak wyglądam, jakie wykonuję ruchy podczas koncertów. Swoimi piosenkami opowiadam o bardzo różnych momentach mojego życia, a jednocześnie za każdym razem wykonuję je jako osoba-teraz, czyli przez jakiś filtr, którego nawet nie da się dostrzec. Dlatego wszystko, czym jestem, to każdy dzień bycia mną, bo to te wszystkie dni tworzą mnie teraz.

Działasz w duecie cozy moss, ale w tym roku zdecydowałaś się na wydanie solowego singla. Dlaczego?

Podczas pandemii zostaliśmy z Czarkiem [spopielony – przyp. E.S.] zamknięci w dwóch pokojach (na szczęście dwóch!). Straciłam pracę, w którą wkładałam całą życiową energię, mój stan zdrowia natychmiast osiągnął niziny, powróciły najczarniejsze myśli i stałam się własnym cieniem. Obecność Czarka w moim życiu owocuje od samego początku przede wszystkim tym, że czuję bezinteresowność i bezwarunkowość miłości. Prawdopodobnie to właśnie dzięki temu pozwalałam sobie na cierpienie, na własne zasady przechodzenia przez kryzys i na szukanie pomocy w samej sobie. Któregoś dnia usiedliśmy wspólnie w pracowni, aby przesłuchać nową kompozycję Czarka i tak się zaczęło. Stworzył coś dla mnie z miłości i z potrzeby szukania ze mną rozwiązania w mojej beznadziei. Ja bez wahania podjęłam rękawicę (długopis) i napisałam o swojej niemocy. „Co widać”, czyli najbardziej COVID-owy utwór, jaki znam, to historia o chorobie, pomocy i miłości. Właściwie już od dawna myślałam o nagrywaniu wspólnie z Czarkiem, ponieważ uzupełniamy się na wielu muzycznych płaszczyznach, ale zawsze brakowało „czegoś”. Pandemia pokazała mi też, że muszę wyjąć z życia tyle, ile tylko mogę. Pomiędzy osiąganiem dna i przesypianiem dnia, znajdowałam energię do robienia rzeczy, bo nic więcej mi już wtedy nie pozostawało.

Z Maćkiem z cozy moss cały czas byliśmy w kontakcie. Oboje bardzo przeżyliśmy miesiące zamknięcia, przewartościowaliśmy wiele spraw i z wielką radością przyjęliśmy to, że oboje chcemy działać także solowo.

Dlaczego zdecydowałaś się dołączyć ze swoją muzyką akurat do Opus Elefantum?

Opus Elefantum i Macieja Jurgę poznałam dzięki Czarkowi, który pokazał mi ten skomplikowany niezalowy świat. Z muzykami Opusa dzieliłam te same sceny, choćby przy Chłodnej i właściwie wszystkie projekty powodowały poruszenie duszy. Rozmawiając z Maćkiem, doszliśmy do wniosku, że w Opusie jest miejsce na coś bardziej popowego, coś, co ma śpiewny refren, ale jednocześnie wyrasta z tych samych korzeni, co muzyka wielu artystów Opusa. Mój głos to mieszanka lat nauki emisji głosu z szaloną miłością do muzyki ludowej i kurpiowskich pieśni. To właśnie ta część mojej natury z określenia działań OEC idealnie wpasowuje się w listę twórców, z którymi jesteśmy pod tym szyldem. Poza bliskością folk-świata po prostu wspaniale jest pracować z bliskimi, którzy doceniają i rozumieją moją perspektywę.

„Skomplikowany niezalowy świat”?

Po prostu tego świata nie rozumiem – jeśli on w ogóle istnieje. „Twoja muzyka wybije się poza niezal”, „życzę ci wyjścia z niezalu” – kiedy słyszałam takie słowa, zrozumiałam, że jest już jakaś łatka na tym, co robię. Ktoś coś o mnie napisał, sprawdzałam to, komentowałam, ktoś inny też skomentował, dotarłam dalej do ludzi, którzy byli wokół, a tam już można było mówić na siebie brzydkie rzeczy i obgadywać kolegów, którzy teraz są offline. Nie umiem chyba tego wyrazić, ale nie czułam podobnej zajawki jak osoby, które spotykałam często na koncertach. Albo dostawałam 50 złotych za granie – a ja siebie traktuję jak Whitney Houston: muszę mieć idealną temperaturę wody przed koncertem, bo inaczej jestem wściekła [śmiech]. I wyobraźmy to sobie: przychodzi diwa do piwnicy i dają jej open bar za granie. Zdecydowanie ten świat jest bardzo skomplikowany. Jasne, może mam zbyt wysokie oczekiwania, na pewno jestem uprzywilejowanym bachorem lat 90., ale to historia raczej od zera do bohaterki. Od biedy w małym mieście, wyzwisk i bitek, do pokochania siebie. Kilka miesięcy temu rozmawialiśmy z Czarkiem o pieniądzach wypłacanych nam za koncerty. Może przez to, że zgadzamy się na takie stawki, nikt nie traktuje nas poważnie? Może lepiej być diwą, niż pozwalać sobie czytać w wiadomościach, że na taksówkę nam starczy? Nie wiem.

Ale ten polski niezal to nie tylko muzycy, artyści – to również ludzie zajmujący się prowadzeniem stron na Facebooku, blogów i tak dalej. Nie wiem jak Ty, ale ja mam wrażenie, że tu też jest ciasno.

No właśnie! Możesz usłyszeć, że twoja muzyka się nie nadaje, bo to jakaś komercja. Albo że nie wpisujesz się w standardy, bo… coś. Myślę też o bookerach et cetera, bo to oni w moim doświadczeniu działają na niekorzyść muzyków. A dziennikarze i zajawkowicze piszący o muzyce? Sama nie wiem. Znam tylko jednego, który cokolwiek o mnie kiedykolwiek napisał [śmiech].

Nie rozumiem przede wszystkim łatkowania. Co jest, a co nie jest niezalem? Wszyscy myśleli, że na przykład Koza jest ziomkiem z podwórka, później się okazało, że jest przemocowcem, a jeszcze później wyszło, że wrócił do gry. Facetom się wszystko wybacza, a kobiet prawie nie widać. Ja jestem drugą kobietą w Opusie, co też było dla mnie znaczące. Czy mnie będzie się cokolwiek wybaczało? Czy ja mogę tyle samo, co panowie z tego świata? Nie wiem, nie mam pojęcia, ale trochę się martwię, że to też jakiś konserwatywny świat, gdzie nie ma dla mnie miejsca przez muzykę, jaką tworzę i przez bycie kobietą. A do tego kobietą spoza kanonu. Może przesadzam, a może nie?

Jestem dla odbiorców wokalistką i to wszystko. Nie usłyszałam i nie przeczytałam o sobie jako o kompozytorce, autorce tekstów, czasami nawet jako o producentce. Dlaczego? Ciężko odczarować jakiś obraz w warszawskim światku. Kiedy ludzie o mnie gdzieś wspomną, nie mówią o całej mnie, tylko nazywają mnie wokalistką, co jest w ogóle drobnym wycinkiem rzeczywistości. Na scenie nie jestem wokalistką, sorry not sorry. Ale kogo to właściwie interesuje?

Jaki jest ten warszawski świat? Czujesz się jego częścią?

Mieszkam w Warszawie około siedmiu–osmiu lat, ale nie czuję się częścią tego miasta. Dlatego też chyba nie mogę poczuć się częścią warszawskiego środowiska. To wspaniałe, że mam kilkoro znajomych ze świata muzyki w tym mieście, ale nie znam ludzi, o których ktoś mówi, że „o, to on!”. Przed graniem zdarza mi się pierwszy raz słyszeć zespół, z którym gramy, mimo że też są z Warszawy i chyba powinnam ich znać. Ale ja w ogóle nie czuję się częścią żadnego świata. U siebie = w łóżku. I tylko tu. Dwie dziewczyny z tego świata przyjęły mnie bardzo ciepło i dziękuję im za to, ale chyba też wiedzą, że jestem trochę na uboczu, mimo że zazwyczaj słychać mnie najgłośniej.

Wracając do niezalu – gdzie się on zaczyna, a gdzie kończy?

Jest dziwnym zjawiskiem, które kojarzy mi się z Rate Your Music i tą samą publicznością na wszystkich koncertach. Nie wiedziałam o istnieniu RYM, dopóki nie poznałam Czarka… Jestem jak taka babunia w sieci, która patrzy, że ktoś ją tam ocenił. Kiedy byłam małolatą, zapętlaliśmy muzykę, żeby scrobblowała się na Last.fm – wtedy było mi chyba najbliżej do rozumienia niezalu: słuchania szalonych ilości muzyki, dyskutowania o niej i byciu na małych koncertach. Szczerze mówiąc, naprawdę brakuje mi czasu na to, żeby znać wszystkie płyty świata, przez co czasami mam poczucie wykluczenia. Chłopcy w przerwach koncertów mówią o nowej płycie X, o nowym singlu Y, a ja myślę, że jutro idę do pracy. Zupełnie się gubię w tym wszystkim. Niepicie alkoholu nie pomaga, bo koncert oznacza piwko, a po piwku łatwiej się rozmawia. Ja nie umiem rozmawiać. Może przez to nie umiem zrozumieć, skąd się wzięłam i dokąd idę.

Konto na Last.fm usunęłam dopiero w tym roku, a korzystałam z serwisu… piętnaście lat! I też kiedyś zdarzało mi się oszukiwać. Może to jakaś cecha naszego pokolenia? Strach przed przegapieniem czegoś, a w rezultacie strach przed wykluczeniem?

Totalnie tak. Strach przed wykluczeniem, przed oceną. Mój pierwszy chłopak był muzycznym wyjadaczem. Słuchał Trójki, znał wszystkie daty wydania płyt ulubionych artystów, wiedział, co kiedy wychodzi. Było mi przy nim strasznie głupio i próbowałam nadgonić. Nie lubiłam słuchać muzyki przez dwanaście godzin dziennie, ale scrobblowałam, bo przecież nie może się wydać! Teraz się z tego śmieję, bo wydawało mi się, że robię zupełnie inaczej niż inni, że tak bardzo się wyróżniam, a na siłę chciałam się tak naprawdę dopasować. Życzę wszystkim, żebyśmy nie musieli nikomu nic udowadniać!

A jakiej muzyki szukasz teraz?

Przeszywającej. Takiej, która coś we mnie zostawia. Albo zapętla się w głowie przez piękno melodii, albo powoduje ciarki, które dzieją się za każdym razem podczas pierwszych dźwięków. Czasami szukam energii w muzyce po to, aby bardziej produktywnie pracować, czasami też szukam w muzyce spokoju. Muzyka musi mnie dokądś prowadzić, dlatego zazwyczaj szukam w niej drogi.

Pamiętam to uczucie – muzyka, która powoduje ciarki. Jednak im bardziej dostępna stała się dla mnie muzyka, tym rzadziej to odczuwałam. Doszłam nawet do momentu, kiedy towarzyszyła mi przede wszystkim niechęć, która wynikała z niemocy, bo nie potrafiłam zaangażować się tak jak kiedyś.

Rozumiem cię i częściowo podzielam to uczucie, dlatego dobrze, że nadal istnieją koncerty. Bez tego nie czułabym takiej siły muzyki. Bo przecież powstało już wszystko. Znam też uczucie niechęci: ja mam tak, kiedy świat oczekuje ode mnie, żebym coś wiedziała. Wtedy bardzo się zamykam i nie potrafię. I może o to chodzi z tym niezalem? Może przez jakieś nieznośne dla mnie oczekiwania, które sama stworzyłam w swojej głowie, nie umiem się w tym świecie odnaleźć?

Co sprawia, że koncerty są dla Ciebie receptą na wybrnięcie z tego impasu?

Poziom głośności dźwięków, prawdziwi ludzie na scenie i możliwość oglądania ich ekspresji. Oczywiście czasami koncerty nie zostawiają we mnie wiele, ale są takie, które przypominają mi, po co wychodzę na scenę.

Ostatni wpis na Facebooku Julka Płoskiego pokazuje, że jednak w niezalu z tymi koncertami też może być różnie. A może nie tylko w niezalu? Jak sądzisz, skąd się biorą takie sytuacje?

Chyba z tego, że w tym śmiesznym świecie wydaje nam się, że jesteśmy wyjątkowi, a tak naprawdę nie jesteśmy. Wydaje nam się, że pracujemy z ludźmi, którzy rozumieją, czym jest komfort pracy, że praca artysty to prawdziwa praca, a nie klikanie w komputer i tak dalej. Niczym nie różnimy się od milionów rodaków, którzy swoje przywary wykorzystują w najgorszy sposób. To, że Koza wrócił na scenę, jest dla mnie porażające, okropne, a jednocześnie pokazuje, jak bardzo nie na miejscu jest przyklejanie do tego świata naklejek o treściach lewicowych i feministycznych. To, że Julek został potraktowany w taki sposób, wskazuje też na to, jak nie dbamy o siebie wzajemnie jako ludzie. Mamy gdzieś potrzeby innych i obchodzi nas tylko własne podwórko. Bardzo przeżywam takie sytuacje jak ta opisana przez Julka, mimo że nie znamy się prywatnie. Opowieści Nadii na temat Kozy też mnie przeszyły. Każda taka sprawa pokazuje mi, że tam, gdzie najgłośniej krzyczymy o sprawiedliwości, syf zamiata się pod dywan. Tylko że mój głos i tak nie ma znaczenia. Oczywiście nie znaczy to, że przestanę się drzeć, ale zdaję sobie sprawę z tego, że ten model jest nie do zmiany. Na pewno nie zmieni się teraz. Najważniejsze jest jednak według mnie mówienie o tym głośno i wskazywanie winnych. A winnymi często są ludzie, których prywatnie możemy sobie lubić, ale okazują się pionkami żyjącymi na usługach patriarchatu.

W Berlinie nigdy nie doświadczyłam takiej chamówy. Artyści to artyści, nikt z tym nie dyskutuje. Zresztą nawet w moim mieście, Ostrołęce, kiedy miałam koncert, każdy się mną realnie opiekował. Albo zaczniemy o siebie nawzajem dbać i respektować granice innych, albo musimy naprawdę przestać stawiać się na piedestale świata muzyki jako wielcy i wielmożni. Jesteśmy zwykłymi ludźmi. Skoro w swojej sztuce chcę mówić o tym, że świat jest niesprawiedliwy, to może poza sceną też pokażę, że coś z tym robię? Dlaczego kolesie, którzy skrzywdzili kobiety, mogą chodzić po tych samych chodnikach, po których chodzą ich ofiary? Obrzydliwe.

Strasznie bym chciała, żeby agresor nie mógł wmawiać ofierze, że ta niszczy jego życie. Strasznie bym chciała, żeby ostracyzm w niezalowym światku realnie istniał. Może to podłe i nieempatyczne, ale wierzę w sprawiedliwość i w słuszność ponoszenia konsekwencji swoich czynów.

Wkurwiłam się teraz. Łatwo mi się mądrzyć, ale trudno się to znosi, szczególnie będąc kobietą. Szczególnie będąc osobą, która też miewa ataki paniki przed koncertami, w trakcie albo po nich. Szczególnie że molestujący typ ma czelność wrócić jak gdyby nigdy nic.

Powiedziałaś: „Artyści to artyści, nikt z tym nie dyskutuje”. Jak sądzisz, dlaczego w Polsce kwestia ta jednak nie jest aż tak oczywista? Może to dlatego, że w przypadku muzyki niezależnej twórczość traktowana jest wyłącznie jako pasja, a nie sposób na życie i w związku z tym, co jest ogromnie przykre, mniej poważnie?

Dla świata spoza naszej bańki muzyka to albo wielkie hity, albo operowe wariacje absolwentów wielkich akademii muzycznych. Świat sztuki to też walka klas. Są uprzywilejowani i ci, którzy wchodzą do tego świata z niczym. I w sumie nikogo nie obchodzi twój talent, dopóki nie da się go realnie zmonetyzować… Tak, chyba jest tak, że muzyka, która nie leci w radiu, to tylko pasja i opcja zagrania kilku koncertów w roku. Ale sami sobie to robimy. Nie wspieramy naszych twórców, nie dzielimy się kontaktami do ludzi, którzy mogą pomóc nam się wybić. Nie chwalimy się nawzajem, traktujemy się tak jak w sytuacji opisanej wyżej.

Pisanie piosenek to zresztą żadna robota. To takie łatwe, przyjemne, przecież to nie może być praca. Biuro to praca, budowa to praca, knajpa to praca. W ogóle jako Polacy mamy skomplikowane relacje z pracą niefizyczną. Co ciekawe, nawet jeśli wyceniamy godzinowo swoje działania, to wiele osób nie chce wierzyć, że to jest tyle warte. Warte jest to, co się sprzedaje. Marketing miażdży muzyków, którzy nie są na starcie uprzywilejowani.

Gdybyś miała więc zaapelować do twórców, organizatorów, słuchaczy – co byś powiedziała?

Bądźmy dla siebie ludźmi. A jeśli zakładamy, że ludzie są niefajni, to bądźmy dla siebie po prostu dobrzy. Szanujmy się wzajemnie, razem obalmy ten żenujący system. Wierzę w to, że potrafimy być w porządku.

Organizatorzy – szanujcie naszą pracę. Być może nie wiecie, ale to naprawdę nas dużo kosztuje. I psychicznie, i fizycznie i w portfelu. Twórcy – bądźmy dla siebie dobrzy z założenia. Wtedy wszystko jest milsze! Słuchacze – wspierajcie swoich ulubionych artystów. Gadajcie z nimi, doceniajcie ich pracę. Słuchajcie ich płyt, singli, kaset. Jeśli możecie, to wrzucajcie im do skarbonki na bandcampie, kupujcie merche. I traktujcie nas jak artystów, a nie maszynki do robienia wam dobrze.

I na koniec: czego mogę Ci życzyć?

Możesz mi zdecydowanie życzyć szczęścia! Przyda mi się bardzo, bo moje plany są dość duże i trochę magii nigdy nie zaszkodzi! Poza tym chętnie przyjmę życzenia doświadczania sprawiedliwości i dobroci. Tobie też tego życzę. Spełniajmy się i obalajmy patriarchat!

 

fot. Helena Majewska