Archiwum
03.08.2016

Długa lekcja orientalnych fantazmatów

Katarzyna Trzeciak
Literatura

Być może wszyscy znamy taką historię: wracamy z podróży – byliśmy w innym kraju, najlepiej odległym. Wracamy i opowiadamy wciąż jeszcze żywe doświadczenia i wrażenia. Nasi słuchacze i słuchaczki mogą z fascynacją przytakiwać, mogą też dopytywać o szczegóły. Czujemy się uprawnieni do odpowiedzi, bo przecież byliśmy, widzieliśmy, doświadczyliśmy. Zdobyliśmy jakąś wiedzę o miejscu dzięki bezpośredniej w nim obecności. Ale może znamy też pewną reakcję słuchających, która skutecznie kwestionuje naszą pewność. „Jak to? To nie dojechałaś do …? Nie spotkałaś …? Przecież prawdziwy(-a/-e) … jest/są właśnie tam! Reszta jest dla turystów, prawdziwe miejsca są gdzie indziej!”. Jeśli przypadkiem byliśmy na zorganizowanej wycieczce, to koniec. Nasze opowieści nie będą traktowane poważnie, bo przecież nie widzieliśmy nic poza turystycznymi „pseudowydarzeniami”, zamknięci w swojej bezpiecznej kapsule środka transportu. A przecież prawdziwego życia miejsca nie da się dostrzec przez szybę klimatyzowanego autokaru. Do prawdziwego, autentycznego życia trzeba docierać z wysiłkiem, podejmując ryzyko, inaczej nie doświadczy się niczego poza powierzchowną przyjemnością. Kończymy opowieść, zawstydzeni, zdemaskowani. Okazaliśmy się wyłącznie turystami, upragniony status podróżnika rozpływa się i kolejny raz nie daje się osiągnąć.

O sile tak spolaryzowanego myślenia nie trzeba chyba przekonywać. „Zobacz Londyn w dwa dni!” – to i podobne hasła z ofert wycieczkowych traktowane są przez wielu podróżujących z pogardą. To marketing dla turystów, którzy – idąc za Davidem Boorstinem, amerykańskim historykiem kultury – doświadczają rzeczywistości wyłącznie sztucznej, wykreowanej przez media w postaci „pseudowydarzeń”. „Londyn w dwa dni” to sztuczny świat głównych zabytków i znanych miejsc, stworzonych specjalnie dla turystów, jak choćby muzea figur woskowych. Dlatego takimi atrakcjami pogardza podróżnik, według Boorstina ten, który chce poznać, nie tylko doświadczyć przyjemności. Podróżnik jest aktywny, wyrusza, by poszukiwać ludzi i przygód, z dala od wymyślonych atrakcji, a w samym sercu realnego świata. Podróżnik szuka prawdy i autentyczności doświadczenia, mozolnie przedzierając się przez turystyczne fasady, by wreszcie trafić do esencji miejsca i żyjących w nim ludzi. Z lekkim zawstydzeniem więc mówimy często o naszej sympatii do miejsc turystycznych, raczej ją ukrywamy i wybieramy podróżnicze fantazje o prawdzie, autentyczności i doświadczeniu realnego świata.

Ta binarna logika działa szczególnie w przypadku krajów odległych, egzotycznych, które obciążone są fantazmatycznymi właściwościami, rzekomo możliwymi do doświadczenia wyłącznie w trybie podróży, nie turystyki. Takim residuum podróżniczych fantazmatów są dla zachodniego świata na przykład Indie, które, jak głosi obiegowa opinia, „można albo kochać, albo nienawidzić”. Na prawach tej logiki kochają zwykle ci, którzy poznali więcej, głębiej, dłużej. Kochają ci, którzy poza zatłoczoną, przemienioną w turystyczny lunapark Agrą z jej Taj Mahalem, pojechali także na indyjską prowincję, poznali „prawdziwych” tubylców, nie tylko naganiaczy turystów. Kochają ci, którzy dostrzegają w Indiach mistykę, religijność, duchowość, których tak brakuje Zachodowi. I z tej miłości rodzi się „afirmatywny orientalizm” (mówiąc za Richardem Kingiem) – romantyczne przekonanie o wyższości Indii nad Zachodem, a raczej – zachodniego mitu Indii nad zachodnim mitem Zachodu. Mit, autentyczność, prawda, fantazmat nakładają się w tej miłości tak ściśle, że spolaryzowana logika przestaje być wydolna.

Taką miłością darzy Indie bohater książki „Shantaram” Gregory’ego Davida Robertsa. Człowiek, który przeżył wszystko, posiadł całą dostępną wiedzę, doznał każdej możliwej epifanii, a przy okazji stał się bohaterem bombajskiego slumsu. „Moja historia jest długa i pełna różnych zwrotów. Byłem rewolucjonistą, który zgubił ideały w heroinie, filozofem, który utracił moralność w zbrodni i poetą, którego dusza przepadła w więzieniu o zaostrzonym rygorze” – czytamy na początku tej niespełna osiemsetstronicowej historii, której znaczącą siłą ma być poręczona biografią autora gwarancja prawdziwości. Zbiegły z więzienia były heroinista, Lindsay Ford, trafia do Bombaju, gdzie dzięki przyjaźni z (deklaratywnie) wybitnie autentycznymi tubylcami, poznaje mroczną, lecz fascynującą podszewkę indyjskiej metropolii. I zakochuje się w niej od pierwszego kontaktu, od pierwszego dnia, kiedy zwraca uwagę na inny zapach powietrza:

„Teraz wiem, że to słodka, gorąca woń nadziei, która jest przeciwieństwem nienawiści; i kwaśny, przytłumiony zapach chciwości, która jest przeciwieństwem miłości. To zapach bogów, demonów, cywilizacji zmartwychwstających i upadających. To namacalny zapach błękitnego morza, bez względu na to, w którym miejscu miasta się znajdujesz i metaliczny jak krew zapach maszyn. Zapach ruchu, snu i odchodów sześćdziesięciu milionów zwierząt, z których ponad połowę zajmują ludzie i szczury. Zapach dziesięciu tysięcy restauracji, pięciu tysięcy świątyń, kościołów i meczetów, i setek bazarów, na których sprzedaje się wyłącznie perfumy, przyprawy, kadzidła oraz świeże kwiaty”.

Ten zapach miesza się z poczuciem wolności bohatera, który w Bombaju dostrzega ratunek: „Nikt nie przepędzał żebraków z ulicy. Nikt nie wyganiał mieszkańców slumsów. Ich życie było bolesne, ale mogło się toczyć na tych samych ulicach i w tych samych ogrodach co życie bogatych i ważnych. Byli wolni. To miasto było wolne. Pokochałem je”.

Jest w tych początkowych fragmentach wszystko, co stopniowo zagęści się na kolejnych stronach historii. Jest kondycja poety i filozofa, ujawniająca się w morderczym wręcz stężeniu metafor i strategii romantyzowania Bombaju i jego mieszkańców. Ale jest też kondycja nieznośnego egocentryka, który zafiksowany na swoich obserwacjach i doświadczeniach, rzekomo przybliżających do prawdy i autentyczności miejsca, w istocie systematycznie rozbudowuje siatkę fantazmatów zachodniego zbiega, który dopiero w nieracjonalnych, za nic mających prawa rozumu i nauki Indiach, odnajduje duchowość, miłość (choćby chwilową) i własną tożsamość.

„Prosta i zdumiewająca prawda o Indiach i ich mieszkańcach brzmi tak, że kiedy tam jedziesz i przestajesz z nimi, serce zawsze podpowiada ci mądrzejsze rozwiązania niż głowa. Nigdzie indziej na świecie ta zasada nie sprawdza się tak dobrze” – to jedna z tych epifanii sensu, których bohater doznaje na końcu niemal każdego rozdziału. To też ten rodzaj epifanii, które unaoczniają dobitnie „afirmatywny orientalizm” Robertsa i jego pseudofilozoficzne aspiracje: „Głód, śmierć, niewolnictwo. […] Istnieje prawda sięgająca głębiej niż doświadczenie. Jest poza tym, co widzimy albo nawet czujemy. To porządek prawdy, oddzielający doniosłe od zaledwie zmyślnego, a rzeczywistość od ułudy. […] A jednym sposobem poznania tej prawdy jest przekazanie jej z serca do serca, tak jak Prabaker przekazał ją mnie, a teraz ja przekazuję wam”.

Ten dydaktyzm uprawomocniony jest autentycznym poznaniem, prawdziwą egzystencją, którą w Bombaju wiedzie bohater „Shantaram”. Jest w końcu białym mężczyzną, który zamieszkał w slumsie, nauczył się języka marathi i tak przygotowany oczekuje, by na jego drodze pojawili się kolejni biedni, których może wybawić. Jednak największe prawo do moralizowania daje mu zapewne fakt, że z racji swojego statusu uciekiniera utracił wszystkie przywileje, dzięki którym jego status mógł być wyższy niż ludzi, z którymi mieszka. Utracił fizycznie, ale symbolicznie tylko do pewnego stopnia, bo im bardziej pragnie uciec przed logiką zachodniego rozumu, tym mocniej się w nią wikła, zdając sprawę ze swojej orientalistycznej żądzy poznania i przekazywania wiedzy. Lindsay, niczym kartezjański podmiot, nieustannie wyraża epistemologiczną pewność i totalność wobec przedmiotu swojej obserwacji, dzięki czemu może wygłaszać prawdy o Indiach. Może, bo przecież żyje w nich „autentycznie”, z dala od obiegu turystycznego, w który angażuje się tylko po to, by sprzedawać turystom inne, „turystyczne” fantazmaty Indii (jak choćby haszysz).

Indyjska cywilizacja jest dla Lindsaya doskonałym produktem własnego środowiska, w przeciwieństwie do Zachodu, prowadzonego przez zracjonalizowane działania, ufundowane na nauce. Mieszkańcy Bombaju, których spotyka, są biedni, ale wolni; bywają prostoduszni, głupi, naiwni, ale nieskończenie uczynni dla drugiego człowieka, bo kierują się sercem i duchowością, nie alienującym rozumem. A to przecież nic innego, jak kolejne wcielenie romantycznego mitu dobrego dzikusa, którego najpełniej ucieleśnia Prabaker Kharre, naganiacz hotelowy i pierwszy przyjaciel Lindsaya, nieco barbarzyński, ale zawsze serdecznie uśmiechnięty (jak zresztą większość mieszkańców slumsów, których Lindsay postrzega jako biednych, ale uśmiechniętych i przyjaznych). Przyjaźń z Prabakerem jest zwornikiem transformacji Lindsaya, który staje się Linem, a później Shantaramem i wykorzystuje szansę, „ponownego stworzenia siebie”, stania się człowiekiem, którym zawsze chciał być.

Na stronach powieści Lindsay (Lin, Shantaram) pokazuje bycie w Indiach jako moment liminalny – to wyjście poza struktury, w które dotychczas był uwikłany, droga do wolności i dojrzałości, modelowy dla podróży rites de passage, jak pisał antropolog Victor Turner. Ten niezwykle silny i wpływowy fantazmat Indii jako kraju duchowej przemiany zostaje tu wpisany w fabułę przygodową, wypełnioną gangsterskimi doświadczeniami, łamaniem prawa, miłością do tajemniczych, demonicznych kobiet, furią, krwią, zwłokami i niebezpieczeństwem. W tym wszystkim Roberts daleko wykracza poza turystyczne spojrzenie na Orient, pozostaje jednak silnie uzależniony od orientalizujących fantazmatów zachodniego dyskursu o mistycznym, prawdziwym Wschodzie. To też pewnie jedna z istotnych przyczyn sukcesu czytelniczego tej książki. Od pierwszego momentu bowiem język Robertsa z jego metaforyzowaniem i orientalizującą pseudofilozofią sprawia, że czytelnik czuje się w tej fantazji bezpiecznie. Czyta znane już frazesy o biedzie, głodzie, serdeczności, bezpośredniości i wie, że to są właśnie te Indie, do których chciałby dotrzeć. Trochę egzotyczne, trochę niebezpieczne, ale ostatecznie przyjazne zachodniemu człowiekowi i oferujące mu to wszystko, co w zracjonalizowanym świecie nieosiągalne. I naprawdę ciężko jest mi obronić wartość „Shantaram” jej sensacyjnością i przygodowością, która rzekomo tak łatwo i trwale przywiązuje do siebie czytelnika. Z Krzysztofem Umińskim, autorem recenzji pod bardzo bliskim mi tytułem „Frazesy w plecaku”, dzielę bowiem wątpliwość, że „Shantaram” być może przywiązuje do siebie czytelnika (i to o bardzo szczególnym profilu), ale raczej nie czytelniczkę. To konwencja wybitnie chłopięcej powieści, w której kobiety są tajemniczymi, uwodzącymi, ale nieuchwytnymi obiektami, prowokującymi bolesne doświadczenia i niepostrzeżenie znikającymi tuż po namiętnym zbliżeniu erotycznym. „Moje ciało było jej rydwanem, którym jechała w słońce. Jej ciało było moją rzeką, a ja stałem się morzem. A jęk, który w końcu wyrwał się nam jednocześnie, był światem nadziei i smutku, który ekstaza wydziera kochankom, gdy ich dusze wypełnia szczęście”. Nie chcę tu dokonywać genderowych klasyfikacji, warunkowanych takim choćby opisem, bo najistotniejsze w nim jest to, że jest po prostu zły, pretensjonalny i niestety doskonale pasujący do reszty „Shantaram”.

„«Shantaram» to czytelniczy święty Graal” – zapewnia na okładce polskiego wydania Marcin Meller. Jeśli wierzyć tej opinii, to znaczyłoby, że po lekturze powinniśmy doznać takiej epifanii, że już żadna inna lektura nie byłaby potrzebna. Na szczęście świętego Graala jeszcze nikt nie znalazł i nie znajdzie w książce Robertsa. Pozostaje więc tylko powrócić do początkowych rozważań o turystyce i podróży, bo w końcu mamy środek lata. Sezon bliskich i dalekich podróży, licytacji w prawdziwych doświadczeniach egzotyki, wyśmiewania wycieczek objazdowych i turystycznych enklaw, a to doskonały moment na letni kurs podróżniczych fantazmatów.

Korzystałam z:

Ronald Inden, „Orientalist Constructions of India”, „Modern Asian Studies” 3/1986, s. 401–446, http://www.jstor.org/stable/312531.

Richard King, „Orientalism and the Modern Myth of «Hinduism»”, „Numen” 2/1999, s. 146–185, dostęp na: http://www.jstor.org/stable/3270313.

Krzysztof Podemski, „Socjologia podróży”, Poznań 2005.