Tytuł nowego albumu Columbus Duo może służyć za pretekst do skomplementowania precyzji, z jaką Irek i Tomek Swoboda grają swoją muzykę. Jeszcze nie dość mocno podkreśla się w recenzjach to, jak świetnie płyty duetu są reżyserowane. Na „À temps” zdarzają się chwile, gdy perkusja wynika z dronu generowanego przez oscylator tak czysto i logicznie – chciałoby się rzec: punktualnie – że przez krótką chwilę te dwa diametralnie różne instrumenty wydają się jednym, dotąd nieznaną hybrydą. W takim kontekście wystarczyłoby dosłowne tłumaczenie tytułu. „À temps”, czyli „w punkt”, „w porę”, „na czas”. W tekście towarzyszącym wydawnictwu bracia podsuwają jednak inne tropy, a kolejnych dostarcza poczucie, że nad przypadkami chwilowej symbiozy górują emocje przynależne raczej porządkowi rozpadu niż współbycia.
Nie będziesz miał recek innych przed moją
Po pierwsze Columbus Duo tarasują recenzentom drogę do etykietowania. To stała strategia duetu, który świetnie zdaje sobie sprawę, w jakim polu odniesień funkcjonuje. Nie pierwszy raz bracia dają do zrozumienia, że nie interesuje ich czytanie na swój temat komentarzy opartych na odgadywaniu inspiracji. Zadbali więc, by żaden z dziennikarzy muzycznych nie przebił autorecenzji zamieszczonej na Bandcampie:
O ile zmierzanie kompozycji w stronę kontrolowanego hałasu przywodzi na myśl dokonania muzyków z lat dziewięćdziesiątych, o tyle operowanie brzmieniem tworzy klamrę spinającą współczesną elektronikę z krautrockiem.
Mniejsza o trafność tego fragmentu – brzmi znakomicie.
Po drugie – bracia wspominają o „grze z czasem”. Rzekomo chodzi im o muzyczność jako „wypadkową filtrowanych częstotliwości, rytmu oraz ciszy”. Jednak pod koniec tekstu nazywają swoją najnowszą twórczość „działaniem niewczesnym”. To formuła, którą znajdziemy u Nietzschego. „Działać niewcześnie – pisał w «Niewczesnych rozważaniach» – to znaczy wbrew czasowi i przez to na czas i, mam nadzieję, na korzyść czasu, który przyjdzie”. W ten sposób autor „Tako rzecze Zaratustra” przedstawiał wykształcenie historyczne „jako szkodę, ułomność i brak”, namawiając do częstszego ulegania zapomnieniu oraz do gry na czas właśnie – czyli oczekiwania na przyszłość bez specjalnego przejmowania się tym, co tu i teraz.
Lektura tekstu dołączonego do płyty tylko pozornie oddala nas od muzyki, która się na niej znajduje. Dopiero przywoławszy dwa powyższe konteksty, możemy spekulować na temat jej afektywnego podłoża. Na poziomie materiałów promocyjnych „À temps” to list do recenzentów, zawczasu wytrącający im z rąk wytrych namecheckingu, ale też niepokojące pytanie o przyszłość duetu, zagadane wysunięciem na pierwszy plan nowej zabawki w postaci oscylatora. Postulowaną przez Nietzschego grę na czas, à temps, można rozumieć jako podręcznikowe wyparcie, objawiające się ślepym podążaniem na przód bez zwracania uwagi na domagające się jej emocje.
Farewell, Columbus, farewell
Jeśli decyduję się rozumieć à temps à la Nietzsche – jako rozmyślne przedłużanie, „grę na czas”, „zyskiwanie na czasie” – to nie dlatego, że Columbus Duo leją wodę, zapełniając płytę wymuszonymi utworami. Przeciwnie: przypuszczam, że album jest rezultatem selekcji dokonanej na parogodzinnym materiale. Do tego nie ma mowy o minimalizmie. „À temps” to w porównaniu z „Expositions” płyta prawie że barokowa. Po przygodzie z efektownymi wycieczkami oscylatora trudno spojrzeć na poprzednią płytę duetu inaczej niż na dronowe trzęsawisko, gdzie gubią się zarówno słuchacz, jak i muzycy naginający utarty podział ról na gitarę i perkusję do kresu wytrzymałości.
Oscylator nie tyle zastąpił gitarę, ile raczej rzucił cień na wszystkie poprzednie jej zastosowania w karierze duetu. Nowy – zadziwiająco skuteczny, niemalże wszechstronny – instrument szarogęsi się i prowokuje pytanie, które sygnalizowałem, dając luźne tłumaczenie tytułu. Ile jeszcze czasu uda się Swobodom grać wspólnie, skoro perkusja służy niemal wyłącznie budowaniu kontrastu dla oscylatora? Zastanawiam się nawet, do jakiego stopnia dobrowolna była decyzja o powrocie do akustycznej perkusji. Na „À temps” brat Irek gra w sposób demonstracyjnie prymitywny, co dotychczasowe recenzje odnotowują, owszem, ale uchylając się od interpretacji. A przecież rzadko kiedy słyszy się perkę, którą można w skrócie określić jako dźwiękowe uosobienie biernej agresji – gry na czas, gdy człowiek już tylko udaje, że słucha i czeka, by dojść do głosu.
Zaskakujący efekt daje eksperyment polegający na słuchaniu „À temps” jako ostatniej płyty Columbus Duo – nie w znaczeniu wydanej niedawno, lecz kończącej działalność duetu. Z takiej perspektywy jasne staje się powinowactwo ze „Skalarami, mieczykami, neonkami” Myslovitz. Nie tyle – rzecz jasna – jeśli chodzi o wrażliwość bądź inspiracje (te są skrajnie odmienne), ile o przeczucie bezradności wobec zmierzchu pewnego etapu. Recenzje pożegnalnego albumu Myslovitz pasują jak ulał do „À temps”. Nieprzypadkowo.
W zamierzchłym roku 2005 Tomasz Łuczak pisał na Screenagers o „Skalarach…”:
Najważniejszy mankament stanowią rzadkie momenty, w których grupa próbuje osiągnąć pełnię brzmienia, sugerując finał w postaci wyzwolenia wulkanicznej wprost energii, w efekcie jednak tylko delikatnie ją muskając. Brakuje tu swoistego rodzaju stanu nasycenia, przejścia na drugą stronę, domknięcia czegoś już rozpoczętego, w zamian wprowadzany jest element podświadomego niedopowiedzenia.
No właśnie.
Niedoszła Era Wodnika
Podobnie jak na niedawnych koncertach duetu, tak też i na albumie brakuje momentu szczytowego. Z perfekcyjnej reżyserii poszczególnych utworów nie wynika równie skuteczne kierowanie odczuciami słuchacza. Trudno się dziwić. Aby doszło do eksplozji, by doprowadzić sprawy do końca, potrzebne jest albo porzucenie wszelkiej nadziei, albo przeciwnie: głęboka wiara w to, że po finale istnieje dalsze życie. Idąc moim tokiem odczuwania, przypuszczam, że bracia obawiają się obu tych skrajności i wolą nagrywać muzykę niewykończoną, w przeciwnym razie ich wspólny projekt mógłby się rozpaść. Nie wiem, czy nie jest za późno. Rozwiązanie narzuca się samo, ale zostało poniechane.
„À temps”, kolejne potwierdzenie profesjonalizmu braci, jest do pewnego stopnia ćwiczeniem z wykluczenia wokalu. Melodyjny – śpiewny – oscylator tym bardziej podkreśla nieobecność głosu, i to nie rapowania, melodeklamacji czy nucenia, z którymi bracia eksperymentowali na wcześniejszych płytach, lecz najzwyczajniejszego pod słońcem śpiewu. Jakiś czas temu w wywiadzie dla Nowe Idzie od Morza brat Tomek mówił – na modłę CKOD: „etap niszczenia piosenek mamy już za sobą. Wybiliśmy je co do jednej”. Z perspektywy czasu wygląda na to, że ten komentarz był mniej żartobliwy, niż skłonny był sądzić sam Swoboda. Szkoda, bo dopuszczenie do głosu „niedobitków piosenek” wspomnianych w dalszej części rozmowy mogłoby zagwarantować, że „À temps” nie podzieli losu „Skalarów…”.
Przypomnę, że ostatnia płyta Myslovitz to jedno z najciekawszych polskich nagrań post-rockowych, z tym że urywa się dokładnie w chwili, gdy miała zaproponować swój eksperymentalny aspekt. „Skalary…” miały dowieść, że aspiracje zespołu Rojka wykraczają poza obecność na listach przebojów, ale pozostały definicją niedosytu lub, mówiąc wprost, zmarnowanej szansy. Z odwrotnie analogicznych powodów, które można by streścić w żywej, mimo upływu lat, potrzebie bycia true, Columbus Duo odmawiają wyjścia poza getto opisane na trójkącie minimalizm (rzekomy już od dawna) – noise (ditto) – improwizacja (termin katastrofalnie zdewaluowany). Kilka maźnięć psychodelicznego wokalu, domieszka Ery Wodnika sprawiłaby, że mojej ulubionej z dotychczasowych płyt braci – „À temps” – nie dałoby się zapomnieć.
Columbus Duo, „À temps”
Dead Sailor Muzic
2017/2018
premiera: 12.10.2017
https://columbusduo.bandcamp.com/