„Wówczas sporządziwszy sobie bicz ze sznurków, powypędzał wszystkich ze świątyni, także baranki i woły, porozrzucał monety bankierów, a stoły powywracał” (J 2, 15). Rodrigo Garcia, gdyby mógł, powtórzyłby gest Chrystusa. Ale w jego diagnozie współczesny świat nie jest zdolny do moralnej rewolucji. Na miejscu świątyni wznosi się już nawet nie wypełniony bułkami do hamburgerów hipermarket, ale wysokościowiec centrum finansowego, w którym prezes hipermarketu zasiada.
Po opublikowaniu przez „Gazetę Wyborczą” (28–29.06.2014) tekstu „Golgota Picnic” w przekładzie Anny Kwiatek zacząłem się zastanawiać, jak mogłaby wyglądać interpretacja sztuki napisana przez w miarę rozgarniętego absolwenta szkoły średniej, powiedzmy takiego, który od października zacznie studia.
Jakaś wykładnia jest potrzebna, ponieważ kontrowersje przesłoniły samo dzieło, a lektura w pierwszej chwili może czytelnika zdezorientować. Tekst w oryginale jest pozbawiony podziału na role, przez co w druku wydaje się chaotyczny. Ale brak wyodrębnionych bohaterów jest również sygnałem, że nieważne kto mówi, ponieważ tekstem tym mówi wielu z nas, z chaosu szybko wraz z lekturą wyłaniają się główne motywy, a dezorientacja i brak punktów odniesienia to jeden z tematów sztuki. Wieńczą ją wszak sarkastyczne słowa o poszukiwaniu własnej drogi, „za kilka euro możesz kupić iPhone’a 4 z mapami Google’a”.
Jakkolwiek graficznie daje się w tekście wydzielić 15 części, następujących po sobie głównych tematów znajduję sześć: samotność, krytykę sztuki, powszechną katastrofę, obraz Chrystusa, lęk przed śmiercią i władzę pieniądza.
Pierwszy fragment przynosi obraz starotestamentowego Boga, który po kataklizmach XX wieku wycofał się ze świata ludzi i zanurzył w zimnej samotności. Więcej, to człowiek odesłał Boga na rumowisko historii, ponieważ nie jest już mu potrzebny. Bóg nie może zsyłać klęsk głodu, chorób, plag, wypalać ziemi ogniem, został w tym wyręczony. „Nie mogę nauczyć was niszczyć miast i całych nacji, nie mogę nauczyć was technik dokonywania holokaustu, już wy to uczyniliście”.
Zbuntowany i bezrobotny Bóg pogrąża się więc we własnej samotności. Literalnie skacze w nią. A zatem upada. I tutaj pierwsza wolta – być może nie jest on zatem Bogiem, lecz szatanem, źródłem zła, a samotność, do której namawia człowieka, jest tak samo diabelska jak nienawiść, przemoc, wojny. „Są to słowa upadłego anioła”.
Drugi ważny temat pojawia się wraz z „grubaską”, która co niedzielę ze słuchawkami na uszach uprawia jogging. Dramaturgowi udaje się połączyć problematykę współczesnych mód z refleksją na temat sztuki. Oto jeden z bohaterów przyznaje, że rozbił się samochodem, aby sprawdzić, jak zniesie to muzyka Bacha. Efekt jest przewrotny: „nie musimy już wozić w samochodzie płyt kompaktowych. Dzięki MP3 możesz rozbijać się o inny samochód albo spaść samochodem w przepaść, a piosenka będzie trwać”. Dzieło reprodukowane cyfrowo stało się niezniszczalne, nieśmiertelne, a zatem również stojące w opozycji do życia i tego, co ludzkie.
Garcia otwarcie wykłada swoją wizję historii, oferując obraz trzęsienia ziemi, które spotyka „Tokio i Nowy Jork, i Pompeje, i Meksyk”. Nie jest to ani zapowiedź Apokalipsy, ani prosta wizja świata postapokaliptycznego. Ten świat już runął, Apokalipsa już miała miejsce, kultura i cywilizacja już upadły.
My sami żyjemy w czasach rekonstrukcji, która może prowadzić tylko do kolejnego kolapsu. Pomiędzy jedną a drugą ruiną stawiamy rachityczne prowizorki. Pada też podstawowa diagnoza takiego stanu, która zostanie później wzmocniona: jest tak, ponieważ za rekonstrukcję odpowiedzialni są emigranci, którzy są niewykwalifikowani, ale tani i potrzebni, gdyż ci, co znali się na rzemiośle, sprzedają swe umiejętności, „by budować tekturowe dekoracje w Hollywood”. Inaczej mówiąc, kontrolę nad gruzami sprawuje konsumencki rynek i to jego prawa przyczynią się do obrócenia wszystkiego na powrót w gruzowisko. „Jak budynki mają się nie zawalać, skoro nie ma w nich ani grama etyki?” Babilon funduje – budowle. Babilon buduje – bez fundamentów.
W środkowej części sztuki znajduje się przedstawienie Chrystusa. Garcię interesuje przede wszystkim jego człowieczeństwo, naznaczone przeszywającą je ambiwalencją. Chrystus jest człowiekiem, który posiada „niemal boską umiejętność zadawania bólu i czynienia zła” (powraca wątek z otwarcia).
Chrystus „żył pośród ludzi”, przebywał z nimi, był im bliski, można zatem opisać go ich językiem. To jedno z tych miejsc, w których Garcia prowokuje, wykoleja języki. Chrystus postrzegany ziemskimi oczyma jest bowiem człowiekiem porażki. To team leader, który był mało skuteczny; to „demagog” rozmnażający jedzenie cudem, a nie pracą rąk; to rebeliant przewodzący armii MIŁOŚĆ, który nienawidzi możnych, ponieważ sam pochodzi z nizin społecznych; to piroman: „nosił w kieszeniach zapałki”. Tak ujęty Chrystus nie był łagodnym i potulnym barankiem, ale „cholernym demonem”, co więcej, „poległ jako strateg wojskowy i lider społeczny”.
Jest i drugie oblicze Chrystusa. Jakkolwiek dramat pozostawia otwarte pytanie, czy jest to oblicze boskie, z pewnością jest ono nie-ludzkie. „Mówił, że jest Synem Bożym, a to sytuowało go w innym wymiarze”. To postać pozbawiona życia w codzienności, skazująca siebie na samotność. Ten Chrystus nie rozumie ludzi, ich rozpaczy, zmienności, życia rozdygotanego między orgazmem a samobójstwem. Nie potrafi cieszyć się z lodów czekoladowych, ponieważ radość jest mu obca, „nie znał zwykłych doświadczeń”. Niezdolny do odczuwania emocji, niezdolny do uczestniczenia we wspólnocie codzienności („nie umiał rozmawiać o piłce nożnej, wypić kilku browarów”), staje się dla człowieka odległy. Nieodgadniony.
Jest jednak poziom, na którym losy Chrystusa i każdego człowieka się spotykają. Ponownie uciekając się do języka prowokacji, Garcia mówi, że jest nim bezsensowność życia i wpisana w nią niezrozumiałość cierpienia: „Przeszedł Drogę Krzyżową, która nie była bardziej bolesna od tej, którą przebywa pracownik poczty – drogi krzyżowej życia pozbawionej sensu, jak każde życie, dokładnie takie jak twoje. I twoje”.
W tym miejscu pojawia się jeden z ciekawszych wątków. Być może Chrystus jest samotny jak każdy z nas, ponieważ cierpienie i ból są niewyrażalne. „W czterech ścianach mego bólu / nie ma okien ani drzwi”, pisał kiedyś Aleksander Wat. Ale dla Garcii sztuka również nie jest w stanie ich oddać. Oskarżenie pod adresem ikonografii przedstawiającej śmierć na krzyżu jest silniejsze – sztuka wielkich mistrzów okresu średniowiecza i renesansu zbudowała własny kapitał na przedstawieniach męki. Uczyniła z granicy człowieczeństwa (nie bez powodu pojawia się nazwisko akcjonisty wiedeńskiego, Hermanna Nitscha) rzecz wartą kontemplacji, estetycznego dystansu, biletowania. Wielkie muzea świata wystawiając „koszmar na płótnach, deskach i papierze”, uczestniczą w kulturze, która z przemocy i cierpienia uczyniła wartość pożądaną. Na dodatek wartość tę monetyzuje.
Twórczej reinterpretacji Chrystusa, która może i powinna budzić reakcję widza wychowanego w kulturze a to hołubiącej, a to zmagającej się ze swoim chrześcijańskim dziedzictwem, towarzyszy dość płaska analiza lęków współczesności. Garcia mówi mniej więcej tyle: wiemy, że umrzemy, ale chcąc zagłuszyć nasze bycie ku śmierci, oddajemy się frenetycznej konsumpcji. Nie pomogą nam karty stałego klienta ani kompulsywne zbieranie punktów w programach lojalnościowych. Stałość relacji jest tylko zależna od jednej strony, lojalność nie przekuwa się we wspólnotę. „Żyjemy powierzchownie”, a brak więzi międzyludzkich staramy się wypełnić technologicznymi protezami. Język w odniesieniu do śmiertelności staje się pretensjonalny („biegnie przez moje żyły światło śmierci”) i mówi niewiele więcej od „Valar morghulis” z popkulturowej „Gry o tron”. Wszyscy umrzemy.
Ale dramaturg nie skupia się na misterium umierania, ponieważ nie jest ono możliwe, dramat jako sztuka i dramat jako doświadczenie egzystencjalne stają się nieuzasadnione. W świecie prowizorki, między jedną katastrofą a drugą, głębię zastąpiła szybkość, twarz drugiego – Facebook, grupowość – Groupon. Pozostaje wspólnota pozorna „na stadionie piłkarskim, na manifestacji lub w piosence”, tymczasem prawdziwą moc sprawczą mają ci, którzy nigdy w imieniu zbiorowości nie występują.
Rewolucja jest działaniem pozornym. Roztrzaskują się nie pomniki, a ci, którzy chcą je burzyć. Roztrzaskują się nie z łomotem, ale o mechanizmy systemu, w którym wszystko można sprzedać. Przykładem staje się obalenie muru berlińskiego, którego ofiarami padają „progresywni debile”, a prawdziwym beneficjentem – „co sprytniejsze dziewczyny”, które „zabierały kawałki gruzów i wkładały je do torebek, żeby sprzedać jako suweniry upadku”.
I tak też kończy się „Golgota Picnic” – bezradnym manifestem ukazującym bogaczy jako niewidzialnych, lecz jedynych włodarzy świata, rynek jako jedyną kulturę, ekonomię jako jedyną mądrość. To raczej nie okrzyk „j’accuse”, ale konstatacja. „Twierdzę, iż Bernie Ecclestone i Emilio Botin są mądrzejsi od Petera Sloterdijka i Žižka”. A zatem jak żyć, wiedzą nie filozofowie, ale finansowi magnaci – prezydent Formuły 1 i hiszpański bankier, szef Grupy Santander. Co z tego, że słoweńska gwiazda marksizmu w wywiadzie z 2010 roku dla polskiego „Newsweeka” mogła gorzko stwierdzać, że „kapitalizm ma niesłychaną zdolność wychodzenia z kryzysu jeszcze skuteczniejszym”. Rację ma nie ten, kto to widzi, a ten, kto potrafi ową skuteczność wykorzystać.
Rozpoznanie nie jest nowe, Garcia tylko wypowiada je w ostrych zdaniach. To nie Freud nam pomógł, ale właściciel Zary. Psychoanaliza pokazała człowieka uwikłanego w konflikt ze sobą i światem. Sklepy z ubraniami dla klasy średniej wysyłają komunikat znacznie prostszy i bardziej optymistyczny: przyjdziesz, kupisz, będziesz jak reszta, czyli lepszy. Sprzeczność tej logiki nikogo nie obchodzi.
W polskich miastach na billboardach pojawiła nowa kampania sieci fastfoodów. Sieci utożsamianej z erą konsumpcji. Jej hasło stanowi streszczenie sztuki Garcii w jednym zdaniu: „CO WIDZĘ ZJEM”.
W „Golgota Picnic” padają słowa, które mogłyby stanowić profetyczny komentarz do aktualnych wydarzeń na polskiej scenie politycznej: „Tak samo nie są wiarygodne transkrypcje podsłuchów telefonicznych naszych bandyckich funkcjonariuszy publicznych. Dopóki nie zostaną ujawnione, prawdą się manipuluje”. Woda na młyn krytyków rządu, wszelkich rządów? Wezwanie do odnowy? Niekoniecznie. Te zdania wzajemnie się znoszą. Opinią się manipuluje, ale zapisy podsłuchów też „nie są wiarygodne”. Istoty rzeczy nie ma ani w obiegu oficjalnym, ani tym zakulisowym.
Zdaniem Garcii, posługiwanie się kategorią prawdy nie ma dziś sensu. Krytyczne ostrze sztuki wymierzone jest szeroko – tak samo jak konsumpcjonizm stał się globalną religią – stawia w stan podejrzenia całą rzeczywistość. Obraz zaklejanych na słupach reklamowych plakatów, jedne na drugich, staje się źródłem analogii: „Warstwy i warstwy kłamstw na kłamstwach”.
Tytuł sztuki wskazuje jednak jednoznacznie podstawowy wymiar krytyczny. Dla dramaturga urodzonego w Argentynie, kraju religijnym jak większość Ameryki Południowej, ojczyźnie Franciszka I, sięgnięcie po katolicyzm jest wyborem oczywistego języka („idiomu”, jak się modnie mówi). Ale tutaj oczywistości się kończą, ponieważ dla Garcii zatraciliśmy sens religii katolickiej. Nie rozumiemy idei męczeństwa i poświęcenia, a sztuka nie dość, że nam w tym nie pomaga, to przesłania możliwość dotarcia do prawdy, czymkolwiek ta jest, „krzyż i śmierć zostały upiększone”. Na rynku świata, gdzie zjeść można wszystko i każdego, nie potrzebujemy egalitarnych zasad i troski o najbiedniejszych.
Po lekturze „Golgota Picnic” nie mam wrażenia obcowania z arcydziełem. Miejscami świetna. Miejscami egzaltowana. Opinia rodzi się może i stąd, że zarzuty pod adresem współczesności są znane choćby z dzieł zmarłego 24 kwietnia tego roku Tadeusza Różewicza. Polski poeta i dramaturg wiele lat wcześniej pisał, o czym wie każdy tegoroczny maturzysta, że wskutek doświadczeń XX wieku Bóg i język religii odeszły, że ich miejsce – ponieważ żyjemy również w czasach po śmierci sztuki – zajęła wyjałowiona paplanina konsumpcji i popkultury, i że dziś człowiekowi w niczym to nie przeszkadza, a braku nie odczuwa. Moralizował w podobny sposób jak Garcia. Bez nadziei na znalezienie remedium.
Bo „Golgota Picnic” jest sztuką rygorystycznie moralizatorską. Oferuje bezlitosną i przerysowaną diagnozę świata po katastrofie, świata, w którym osamotnieni ludzie skonsumowali własną duchowość na permanentnym pikniku. Ludzie bez zbawienia. Wydrążeni. A innego końca świata nie będzie.
Jednak tekst współczesnej awangardowej sztuki bez obejrzenia przedstawienia to kontakt z półśrodkiem, to ciasto bez pizzy, wafelek bez loda. Tekst bez kontekstu mówi połowę, a czasem wręcz zwodzi. Należałoby ujrzeć go w działaniu. Wskutek decyzji organizatorów Festiwalu Malta polski widz nie ma tej możliwości. Różewicz mówi podobnie? Zakazać Różewicza! Jest w podręcznikach szkolnych? Odwołać szkoły!