Archiwum
13.06.2018

Prosta historia o miłości

Michał Piepiórka
Film

Stare, spracowane, chłopskie ręce wygrywają na skrzypcach ludową pieśń gdzieś na dalekiej polskiej prowincji, po której jeżdżą Irena i Wiktor zbierający ostatnie okruchy wiejskiej kultury. Są człokami zespołu muzycznego „Mazurek”, który chce, jak niegdyś „Mazowsze”, uchronić przed zapomnieniem te proste melodie. Lech, kierownik zespołu podporządkowany nowej władzy, powie o nich, że wyrażają smutek ciemiężonych przez obszarników. Ale Irena i Wiktor słyszą w nich jedynie pozbawione ideologii piękno i autentyzm kultury wiejskiego ludu. Jest rok 1949. Ta scena, jakby wyciągnięta z etnograficznego dokumentu, otwiera „Zimną wojnę” Pawła Pawlikowskiego. I choć w dalszej części filmu już nie powróci, przez cały seans będzie nam tkwiła w pamięci.

Bo cały sens dzieła Pawlikowskiego zawiera się właśnie w tej prostocie, zwyczajności i zakorzenieniu podsłuchiwanych przez ekipę pieśni. Te same ręce, wygrywające na różnych instrumentach ludowe melodie, chwilę wcześniej obrabiały ziemię, która jeszcze tkwi pod paznokciami muzykantów. Nie ma tej muzyki bez lokalnej kultury, która ukształtowała się w tym miejscu i była kultywowana przez dziadów i pradziadów, tak jak płodna ziemia. Nie tylko w tych scenach, ale w całym filmie udało się Pawlikowskiemu uchwycić istotę tego, czym jest kultura, nie tylko ludowa – jej nie tyle konserwatywne zastygnięcie w konkretnym miejscu i czasie, ile idealne dopasowanie do okoliczności, które ją zrodziły. Ale w „Zimnej wojnie” muzyka, czy szerzej twórczość artystyczna, jest jednocześnie wyrazem kondycji ludzkiej – wartości, obyczajów, idei, myśli i zachowań.

Bohaterowie „Zimnej wojny” są naznaczeni wykorzenieniem. Zula i Wiktor poznają się na przesłuchaniu do zespołu pieśni i tańca, przypadają sobie do gustu, zakochują się – banał. Ale na tym ich całkowicie zwykłym, nieefektownym, pozbawionym romantyzmu i wielkich porywów serca związku cieniem położy się Historia. Z jednej strony naciera bowiem bratni naród, który wolałby, żeby zespół raczej śpiewał o Stalinie niż miłości, a z drugiej – Zachód dający pozory wolności, pod którą skrywają się interesy i komercja, które zamieniają proste, lecz autentyczne słowa w wyszukane, a zarazem puste metafory. Ich dramat tkwi w braku przestrzeni, w której mogłaby wybrzmieć ich miłość, tak jak niegdyś ludowe pieśni w wiejskiej izbie.

„Zimna wojna” ma w sobie coś paradoksalnego. Opowiada bowiem niezwykle prostą historię, w której udało się zawrzeć dramat polskiego społeczeństwa całego ostatniego półwiecza. Pawlikowski dodatkowo dokonał tego bez sięgania po wielkie metafory, bez prześwietlania politycznych zawiłości czy wskazywania na ideologiczne spory. Podczas seansu można wręcz odnieść wrażenie, że doświadczenie całego kraju odbija się w losach tej dwójki zakochanych jakby mimochodem. Na dobrą sprawę można byłoby go nawet nie zauważyć, a cały film odczytać jako prostą historię miłosną. Pawlikowski stawia bowiem na minimalizm. Czarno-białe zdjęcia, utrzymane w tej samej estetyce, co w „Idzie”, znakomicie korespondują z prostotą narracji. Reżyser oczyścił fabułę z wszystkiego, co zbędne, stosując jako jeden z najbardziej wyrazistych środków wyrazu bezdusznie momentami ostry montaż. Dzięki temu nie opowiada słowem, lecz obrazem – nie tylko stonowaną, ale niezwykle wymowną grą aktorską, jak również dynamiką prowadzenia kamery, kadrowaniem, a nawet długością ujęć.

W ten sposób Pawlikowski pobudza wyobraźnię i skłania do myślenia, każąc widzom niejako samodzielnie wyciągać wnioski z tego, co pokazuje. Daje wszystkie niezbędne elementy fabularnej układanki, ale zabiera instrukcję obsługi, jednocześnie obdarzając interpretacyjną wolnością. Porozrzucane po całym filmie nieliczne dialogi, hipnotyczne zdjęcia, smutne twarze i przejmujące melodie można czytać na wiele sposobów – tak jakby Pawlikowski bał się cokolwiek sugerować, by nadmiernie nie skomplikować tej historii, która pod pozorami prostoty i banału skrywa niezwykle złożoną opowieść o dramacie doświadczenia historii i niemożliwości translacji kultury.

Ale wszystko ma swoją cenę. Krystaliczna czystość narracji, prostota obrazu, minimalizm warstwy fabularnej, które odpowiadają za wytworzenie wspomnianych napięć semiotycznych, wyeliminowały z tej historii emocje. Jest to o tyle kłopotliwe, że to właśnie one kierują czynami bohaterów. W ich miłość aż po grób trzeba więc uwierzyć trochę na słowo – tak samo jak w opresyjność komunistycznych władz czy nieprzyjazność oschłego Zachodu. O ile okoliczności historyczne, stanowiące delikatnie zarysowane tło opowieści, nie wymagają dodatkowego doprecyzowania, o tyle emocjonalny chłód narracji wprowadza chyba nie do końca zamierzony dystans. Przez to tragiczna historia miłosna nie porusza i nie wciąga tak, jak powinna. Działa jako metafora, jako fabularny pretekst czy narracyjny szkielet, ale nie jako pełnokrwiste, poruszające, ponadczasowe love story.

„Dwa serduszka, cztery oczy…” – tak zaczyna się jedna ze śpiewanych przez Zulę ludowych pieśni. Te proste słowa nie brzmią banalnie tylko wtedy, gdy są śpiewane z głębi serca do ukochanej osoby. Podobnie jest z całą sztuką ludową, która opiera się przekładowi na inne języki i przestaje mieć sens poza swoim pierwotnym kontekstem. Tyczy się to również filmu Pawlikowskiego, tak bardzo osadzonego w czasie historycznym, pełnego odwołań do polskiej kultury, naszej kolektywnej pamięci i losów kraju tragicznie miotającego się między Wschodem i Zachodem. W tej myśli tkwi również niezwykle aktualny komentarz Pawlikowskiego do obecnej sytuacji Polski. On, emigrant, wraca do kraju, by powiedzieć nam wszystkim, byśmy nauczyli się wreszcie cieszyć się z wolności, wyrażającej się w prawie do bycia sobą – byśmy czerpali w własnych korzeni i rozmawiali ze sobą niezrozumiałym nigdzie indziej językiem naszej kultury. „Zimna wojna” jest więc przede wszystkim prostą historią o miłości do ojczyzny.

 

„Zimna wojna”
reż. Paweł Pawlikowski
premiera: 8.06.2018